Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w kategorii

ciekawe

Dystans całkowity:8049.84 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:380:30
Średnia prędkość:21.16 km/h
Maksymalna prędkość:76.41 km/h
Suma podjazdów:19487 m
Maks. tętno maksymalne:197 (107 %)
Maks. tętno średnie:143 (74 %)
Suma kalorii:263993 kcal
Liczba aktywności:57
Średnio na aktywność:141.23 km i 6h 40m
Więcej statystyk
Niedziela, 6 października 2013 Komentarze: 4
Dystans 138.18 km
Czas 06:47
Vśrednia 20.37 km/h
Uczestnicy
Tętnośr. 129
Tętnomax 161
Kalorie 5791 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Niedzielny, dłuższy wypad planowaliśmy już od zeszłego tygodnia. Wtedy to śmignęliśmy z p. Jurkiem i Micorem do Zielonki, a Marcin chcąc, nie chcąc musiał kisić w szkole. Tym razem mieliśmy jechać w "gnieźnieńskim komplecie". W sobotę, dzień przed wyjazdem trzeba było w końcu zdecydować gdzie się wybierzemy. Najpierw szybka obczajka serwisów pogodowych i jest ok - słońce co prawda większość czasu miało spędzić za chmurami, ale temperatura i wiatr miały być sprzyjające. Po pogodowym rekonesansie należało w końcu obrać cel. Marcin zaproponował Kleczew, gdzie w zrekultywowanym wyrobisku powstał Park Rekreacyjny nazywany potocznie "Mini Maltą". Skoro alternatywnej propozycji nie było, umówiliśmy się na poranny start właśnie do Kleczewa. Jako godzinę startu ustaliliśmy 9.00 rano. Pozytywnie nastawiony spakowałem sakwę, przyszykowałem rower i udałem się w zasłużone kimono. W niedzielny poranek budzik obudził mnie o 8.00. Na zewnątrz było co najwyżej średnio, no ale w końcu dzień dopiero się rozpoczął. Do sakwy dorzuciłem kanapki, dodatkową butelkę wody, przyodziałem długie fatałaszki (od razu założyłem softshell, do bluzy nawet nie startowałem), buff pod kask, długie rękawiczki i można było ruszać. Na 9.00 umówiłem się z p. Jurkiem pod Biedrą. Resztę ekipy mieliśmy zgarnąć po drodze. Pierwszy z dzisiejszych bikerów już czekał pod Biedronką. Korzystając z dostępnego jeszcze czasu odwiedziłem sklep i tradycyjnie zakupiłem coś słodkiego, owoc, oraz litrową petardę w postaci butli energetyka Be-Power ;). Z Poznańskiej ruszyliśmy na spotkanie z pozostałymi uczestnikami wycieczki. Po chwili jazdy (w dość szybkim tempie, w końcu trzeba się było rozgrzać) dotarliśmy na ul. Wolności, gdzie czekali Marcin, Micor i Mateusz. Przywitaliśmy się, strzeliliśmy wspólne foto przed startem i ruszyliśmy przed siebie.

Taką ekipą wyruszamy do Kleczewa © jerzyp1956


Najpierw tradycyjną drogą przez Szczytniki Duchowne, Wolę Skorzęcką i Lubochnię, a następnie gruntową prostą przez las dotarliśmy do Krzyżówki.

Jedziemy ku przygodzie! ;) © kubolsky


Z Krzyżówki przez Gaj i Lasy Skorzęcińskie pokręciliśmy dalej. Ponieważ musieliśmy dostać się do Wylatkowa, przed nami rysowała się wizja brnięcia w piachu w okolicach Piłki. Zaproponowałem więc, by w lesie na charakterystycznym skrzyżowaniu szlaków odbić w prawo. Tym samym dojechalibyśmy do asfaltu wiodącego do OW Skorzęcin i ominęlibyśmy grząskie, leśne drogi.

Jesień w Lasach Skorzęcińskich © kubolsky


Tak też uczyniliśmy i po chwili wjeżdżaliśmy do Ośrodka Wypoczynkowego, który o tej porze roku zupełnie nie przypomnia tego sprzed dwóch miesięcy - totalne pustki, głucha cisza i stoicki spokój.

Opustoszały OW Skorzęcin © kubolsky


Z OW wyjechaliśmy dalej w las, w kierunku singielka i mostku na przesmyku jez. Niedzięgiel, stanowiących pieszo-rowerowy skrót do Wylatkowa.

Skrót do Wylatkowa © kubolsky


W Wylatkowie chwyciliśmy asfalt i takim podłożem kręciliśmy już do samego Kleczewa. Po drodze minęliśmy Przybrodzin, po prawej ręce zostawiliśmy Ostrowo, następnie w Smolnikach Powidzkich odbiliśmy w prawo i kawałek DW262 pokręciliśmy do Anastazewa. Tu na chwilę się zatrzymałem obfocić dwa charakterystyczne budynki, które prawdopodobnie pamiętają jeszcze czasy, kiedy przechodziła tu granica między zaborami pruskim i rosyjskim.

Anastazewo © kubolsky


Następnie zgodnie ze wskazaniem drogowskazu skręciliśmy w lewo i ruszyliśmy do Kleczewa. Minęliśmy Budzisław Kościelny i Nieborzyn, za którym krajobraz radykalnie się zmienił. Na horyzoncie pojawiły się maszyny pracujące w odkrywkach, a gdzie okiem nie sięgnąć widać gołe, pokopalniane połacie ziemskie, kilometry kabli i tony hałasującego żelastwa należącego do KWB Konin.

Zasypana odkrywka, zwałowarka w oddali © kubolsky


Takie widoki, łącznie z pracującą tuż przy pokonywanej przez nas drodze Zwałowarką A2RsB 15400 towarzyszyły nam do samego Kleczewa.

Zwałowarka A2RsB 15400 KWB Konin © kubolsky


Transport urobku © kubolsky

<object width="100%" height="450"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/cpr0tlhLEn4"> <embed src="http://www.youtube.com/v/cpr0tlhLEn4" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="100%" height="450"></embed></object><br>
Na miejsu postanowiliśmy od razu udać się do naszego dzisiejszego celu, czyli Parku Rekreacji i Aktywności Fizycznej. Niestety mimo szczerych chęci nie dane nam było odnaleźć poszukiwaną przez nas Mini-Maltę. Gdzieś w miasteczku podpytaliśmy o drogę do centrum rekreacyjnego, ale nie dość że dwie sekundy później p. Jurek zapomniał wskazówek dojazdu które przed chwilą usłyszał, czym solidnie nas rozbawił, to jeszcze okazało się że trafiliśmy nie do Parku, a do odpowiednika naszego GOSiRu :). W końcu nieziemsko głodni (dotarliśmy tu właściwie bez żadnej przerwy) postanowiliśmy udać się w jakieś spokojne miejsce i skonsumować śniadanie. Padło na małe jeziorko w centrum miasteczka. Tu się zatrzymaliśmy i rozpoczęliśmy ucztę. W ruch poszły termosy. Z Marcina termosu lała się pyszna, gorąca herbata, skutecznie nas rozgrzewająca, z p. Jurka termosu...sypało się szkło. Okazało się, że herbata jak najbardziej była, z tym że na dnie sakwy :). Cała ta sytuacja, mimo niezbyt optymistyczego brzmiena wywołała w całej naszej piątce konkretne heheszki :). A był to dopiero początek... Po chwili Mister Jerry postanowił uwiecznić na fotografii całą dzisiejszą grupę wypadową. Problem polegał na tym, że za każdym ujęciem kogoś brakowało na zdjęciu. Najpierw w kadr nie zmieścił się p. Jurek, następnie przy kolejnym podejściu mój kask przewieszony przez kierownicę zasłonił Mateusza, a przy trzecim strzale zza mojej skromnej osoby wystawała jedynie Micora ręka.

Przerwa śniadaniowa © kubolsky


Skutecznie rozgrzani, oraz konkretnie rozbawieni zakończyliśmy lunch i ruszyliśmy na poszukiwanie Parku Rekreacji. Tym razem otrzymaliśmy dokładne wkazówki których udało nam się nie zapomnieć, co poskutkowało ostatecznym dotarciem do celu. W końcu!

Park Rekreacji i Aktywności Fizycznej w Kleczewie © kubolsky


Przyznam szczerze, że szału nie ma. Inicjatywa jak najbardziej zacna i godna pochwały, lecz do Malty jej daleko ;). Zaliczyliśmy rundkę wokół jeziorka, strzeliliśmy fotkę dymiących kominów Elektrowni Pątnów i ruszylśmy w drogę powrotną.

Elektrownia Pątnów w oddali © kubolsky


Zjazd nad brzeg jeziora © kubolsky


Zanim jednak udało nam się opuścić Kleczew, zaliczyliśmy dwa dodatkowe punkty - Biedronkę, oraz pobliską hałdę.

Zakupy w Biedronce © kubolsky


Jak nie trudno się domyśleć, ta druga była ciekawsza ;). Na górę wiódł naprawdę stromy i dziurawy podjazd, który pokonaliśmy podpychając rowery. Jedynie Micor solidnie się zaparł i podjechał na młynku. Z góry rozpościerał się bardzo ładny widok, który trochę psuła panująca mgła. Mimo tego dało się zauważyć Bazylikę w Licheniu, dymiącą "fabrykę chmur" w Pątnowie, zabudowania Kleczewa, czy panoramę zdegradowanych przez KWB tererenów poodkrywkowych.

Widok z hałdy na Elektrownię Pątnów © kubolsky


Widok z hałdy na siedzibę PAK KWB Konin w Kleczewie © kubolsky


Pauza na hałdzie w Kleczewie © kubolsky


Z hałdy zjechaliśmy już "w siodłach".
<object width="100%" height="450"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/i4RvFqWdlaM"> <embed src="http://www.youtube.com/v/i4RvFqWdlaM" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="100%" height="450"></embed></object><br>
Na dole Marcin zaliczył "near death experience", gdy w pewnym momencie o mało nie wpakował się w koło skręcającemu przed Nim p. Jurkowi. W końcu już bezpiecznie, jeden za drugim ruszyliśmy z powrotem. Droga do Anastazewa to dokładnie ten sam ślad, który pokonaliśmy jadąc w tamtą stronę. W Anastazewie, pod starym budynkiem stacji kolejki wąskotorowej zaliczyliśmy "sikstop" by po chwili ruszyć dalej alternatywną drogą.

Przerwa w Anastazewie © kubolsky


Do Ostrowa pokręciliśmy przez las, szlakiem rowerowym. Po drodze udało nam się wpaść na moich Staruszków, którzy niedzielę spędzali na działce. Korzystając z okazji zaprosiłem Chłopaków do domku na rozgrzewającą herbatę. Dalsza trasa wiodła przez Przybrodzin, Powidz, Wiekowo (tu chwilowo ponownie chwyciliśmy teren), dalej Witkowo i tradycyjnie do Gniezna przez Małachowo Złych Miejsc, Arcugowo i Niechanowo.

Gdzieś w okolicy Wagowa © kubolsky


Generalnie ku naszemu nieszczęściu tym razem prognozy się nie sprawdziły. Było pochmurnie, słońca praktycznie nie uświadczyliśmy, wiał słaby, lecz odczuwalnie chłodny wiatr, a jadąc z powrotem chmury zaczęły opadać powodując nieprzyjemną mżawkę. Ta niekorzystna aura spowodowała, że do domów kręciliśmy bardzo zniechęceni i psychicznie wymęczeni. Ewidentnie do jazdy niezbędne jest słońce. Ekipę pożegnałem na Sosnowej i sam ruszyłem w kierunku miasta, do PiP po zasłużone piwko na niedzielny wieczór.
Mam wrażenie, że jesień nie będzie sprzyjała pokonywaniu tras z gatunku "100km+". Z drugiej strony słyszałem, że czekają nas jeszcze ciepłe, słoneczne dni z temperaturą powyżej 20 stopni. Jest nadzieja na kolejne weekendowe wypady :).
Niedziela, 29 września 2013 Komentarze: 6
Dystans 121.69 km
Czas 05:41
Vśrednia 21.41 km/h
Vmax 53.80 km/h
Więcej danych
Nadeszła upragniona i wyczekiwana niedziela. Od rana słońce pięknie zapodawało, lecz na termometrze już tak wesoło nie było - o 8.00 tylko 5 na plusie. Ostatecznie na wyjazd zgadałem się tylko z Micorem, z p. Jurkiem kontakt wieczorem się urwał. Ponieważ mieliśmy kierować się na zachód, nie było sensu by Dawid przyjeżdżał specjalnie do Gniezna by razem ruszyć z Wenecji. Jako miejsce spotkania obraliśmy krzyżówkę w Rzegnowie, a godzinę spotkania ustaliliśmy na 11.00. O 10.00 zacząłem się szykować - w sakwie wylądowała butelka z wodą, kanapki i jabłko, oraz softshell gdyby było mi za zimno w warstwie termoaktywnej oraz w bluzie. Zabrałem się również za poszukiwanie termosu, lecz owe poszukiwania spełzły na niczym. Na szczęście w tym samym czasie Micor przesłał mi info sms-em bym zabrał jakiś kubek, gdyż On zgarnie termos z herbatą. Problem znikł, a kubek również wylądował w sakwie. Do Rzegnowa wystartowałem o 10.45, oczywiście na długo, w długich rękawiczkach i z buffem pod kaskiem. Już pierwsze minuty jazdy wskazywały, że za ciepło nie będzie, a ja na miejsce się spóźnię. Na dworze panowała gęsta mgła, wiał delikatny, lecz przeszywający wiaterek, a z nieba zgodnie z prognozami świeciło piękne, jesienne słońce. Aby wyrobić się na 11.00 musiałem zdrowo przydepnąć, co wiązało się z wyziębieniem od frontu - bluza niestety nie posiada warstwy windstopera :/. Żwawe pedałowanie się opłaciło - na przystanku byłem raptem minutę po czasie. Nawet się nie zatrzymywałem, gdyż od Mnichowa nadjeżdżał już Dawid. Przybiliśmy rąsię i ruszyliśmy w trasę. Nie dłużej jak 10 minut później w kieszeni rozdzwonił się telefon. Patrzę, a to p. Jurek. Okazało się, że czeka na nas na Wenecji. No ładnie... Nie brałem pod uwagę faktu, że mimo braku kontaktu jednak się z nami wybierze, dlatego nie informowałem Go o zmianie miejsca spotkania. Szybko ustaliliśmy, że spotkamy się w Dziekanowicach. My pokręcimy na spokojnie, a p. Jurek na spokojnie do nas dojedzie. Był tylko jeden problem - mimo, że zawsze chcemy jechać na spokojnie to nigdy nam się to nie udaje :P. Stąd też pod drewnianych wojów dotarliśmy w dość krótkim czasie i liczyliśmy się z chwilą oczekiwania na ostatniego z nas.

W oczekiwaniu na Trzeciego © kubolsky


W oczekiwaniu na p. Jurka Micor doznaje olśnienia ;) © kubolsky


Ja skorzystałem z okazji i zmieniłem bluzę na softshellową kurtkę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po niecałych 10 minutach od strony DK5 zajechał do nas rider na białym Krossie :). Pan Jerzy musiał zdrowo popierdzielać, do czego się oczywiście przyznał. Sprzyjał Mu również wiatr wiejący w plecy.

Jest Trzeci! © kubolsky


Ostatecznie z Dziekanowic ruszyliśmy już we trójkę prosto do naszego dzisiejszego celu - PK Puszcza Zielonka. Po objechaniu dołem brzegu jez. Lednickiego pokręciliśmy asfaltami przez Rybitwy i Latalice do Podarzewa. Tu droga zmieniła się w szeroki, gruntowy trakt polny, któym dostaliśmy się do drogi Pobiedziska - Kiszkowo. Tą jedynie przecięliśmy i kolejnym polnym skrótem dotarliśmy do Krześlic. Fotki przy pałacu sobie darowaliśmy - każdy z nas był tam nie raz (rym niezamierzony :P). Z Krześlic udaliśmy się długą, asfaltową prostą do Wronczyna, czyli na skraj Puszczy. Tu też zauważyliśmy, że do ogona przyczepili się nam dwaj bliżej niezidentyfikowani rowerzyści na "góralach". Cóż, chcą zobaczyć jak to jest z nami jeździć, to nie ma sprawy. Ruszyliśmy więc drogą przez las naszym standardowym, dość żawawym tempem, ciągnąc za sobą podczepionych bajkerów. Minęliśmy po prawej Bednary i Stęszewko, a oni wciąż za nami. Nie pozostało nic innego jak wybrać najostrzejsze przełożenie i dowalić do pieca. Zdążyłem jeszcze usłyszeć za plecami jak jeden do drugiego mówi: "ej dobra, zwalniamy" i tyle ich widzieli :). Tym tempem dotarliśmy do Tuczna w którym urządziliśmy pierwszą pauzę przy sklepie. Pan Jurek poszedł na zakupy a ja się zagadałem z Micorem. Jakieś 5 minut później dotarli do nas zagubieni z tyłu kolarze rozpoznając w nas reprezentację Rowerowego Gniezna. No proszę - jesteśmy sławni :P. Okazało się, że również kręcą z Gniezna, a za cel obrali opuszczony psychiatryk w Owińskach. Życzyliśmy im szczęśliwej drogi, po czym sam udałem się do sklepu po energetyka i nektarynki. Po kolejnych 5 minutach ruszyliśmy w dalszą drogę, do Zielonki. Najpierw duktem z kocich łbów przy okazji cykając fotę przy tablicy informującej o wjeździe do Puszczy...

Cel pośredni osiągnięty! © kubolsky


...,a dalej ubitymi, leśnymi drogami dotarliśmy aż do samej osady. Pierwsze wrażenie - mega klimat. Domy porozrzucane wśród lasu, piaszczyste trakty zamiast dróg i te majestatyczne drzewa na każdym kroku. To miejsce ma w sobie to coś. Tu też zaplanowaliśmy dłuższą przerwę na śniadanie. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze arboretum Uniwersytetu Przyrodniczego.

Arboretum Uniwersytetu Przyrodniczego w Zielonce © kubolsky


Z arboretum podjechaliśmy paredziesiąt metrów do miejsca odpoczynku. Znajdowało się tam palenisko, stoły i ławki, długi, zadaszony stół biesiadny oraz boisko. Idealne miejsce postoju, w sam raz dla nas.

Wspólne foto po śniadaniu © kubolsky


W ruch poszły kanapki, ciastka, herbata, aparaty i mapy. Mapy były dosyć istotnym elementem, ponieważ kierując się do Zielonki udaliśmy się dokładnie w przeciwnym do Dziewiczej Góry kierunku. Z mapy jasno wynikało, że przechodzi tu czerwony szlak, który powinien nas zaprowadzić prosto na wzniesienie. W teorii wyglądało to wszystko pięknie. W praktyce jednak (jak się później okazało) tak różowo nie było. Po zasłużonej przerwie z powrotem wskoczyliśmy "na koń" i ruszyliśmy zgodnie ze wskazaniami mapy w kierunku Kamińska. Do samej miejscowości szło nieźle - prowadził nas dobrze oznaczony szlak. Dalej zrobiło się mniej ciekawie, gdyż czerwony rowerowy kierował nas dalej asfaltem, a czerwony pieszy odbijał w lewo. Cóż, skoro rowerowy każe nam jechać w tą stronę, to tak jedziemy. Jakieś 500 m dalej kapnęliśmy się, że odbijamy od lasu i coś jest ewidentnie nie tak. W ruch oprócz mapy poszły GPS-y w telefonach i Locus. Wyszło na to, że powinniśmy byli odbić tam, gdzie szedł czerwony pieszy. Cofnęliśmy się do tego miejsca i pokręciliśmy zgodnie ze wskazaniami znaków. Przez kolejne pare kilometrów było ok, do momentu...aż szlak nie zniknął na rozdrożu. No ładnie... Znowu telefony w dłoń, lecz na niewiele się zdały. Logika nakazała kierować się z powrotem w las i tak też zrobiliśmy. Po paru minutach dotarliśmy do większego skupiska ludzi, a co istotniejsze - w tym miejscu znajdowała się mapa Parku. Przy okazji dowiedzieliśmy się że: jesteśmy w leśniczówce w Potaszach, oraz że tą drogą dostaniemy sięna Dziewiczą. Trochę nas to pocieszyło, do momentu gdy kolejne pare chwil jazdy dalej czerwony szlak z niewiadomych przyczyn przekształcił się w niebieski :/. Nie było sensu wracać czy kombinować, więc postanowiliśmy iść na żywioł. Opłaciło się. W końcu wpadliśmy na kolejną grupę ludzi, tym razem biegaczy, którzy dokładnie (prawie) poinstruowali nas jak mamy jechać. Stąd poszło już "z górki". Najpierw dotarliśmy do rozjazdu do którego mieliśmy dotrzeć, dalej do instalacji (chyba przepompowni czy cuś) gazowej do której mieliśmy dotrzeć, był też głaz który miał tu być. Było również rozwidlenie dróg. Konkretniej się nie zastanawiając obraliśmy oczywiście zły kierunek. Na szczęście w lesie istniało kolejne rozwidlenie dróg, a GPS jasno wskazywał, że skręcając w prawo w końcu zaczniemy się wspinać na Dziewiczą. Jak pokazał - tak było. Po chwili skończyło się leniwe pedłowanie, a zaczęłą krótka, lecz bardzo intensywna wspinaczka. Nie jestem pewien, ale tu chyba po raz pierwszy skorzystałem z najmniejszego blatu na korbie, a tętno momentami było bliskie maksymalnego. Inna rzecz to adrenalina, która buzowała mi w żyłach i nie kazała przestawać kręcić. Poszło szybko i po chwili naszym oczom ukazałą się wieża obserwacyjna na szczycie Dziewiczej Góry(144,9 m n.p.m.).

Cel właściwy osiągnięty - Dziewicza Góra zdobyta! © kubolsky


Tu urządziliśmy sobie kolejną, dłuższą przerwę na kolejne kanapki i opróżnienie termosu do cna. Przy okazji zaczęła nas dopadać głupawka, a heheszki pojawiały się po byle tekście. Standard. Lubię to! Na szczycie spędziliśmy może z 15 minut przy okazji ustalając drogę powrotną. W końcu ruszyliśmy w dół. Micor wybrał wariant terenowy, ten którym się tu wspięliśmy, a ja z p. Jurkiem zjechałem w dół szutrem. Za miejsce spotkania obraliśmy charakterystyczny przydrożny szlaban. Micora nie było. Minuty mijały, a Jego dalej nie ma. Pomyśleliśmy, że zjechał w dół do Kicina i tam też się udaliśmy. Na dole również Go nie było.

W oczekiwaniu na Micora © kubolsky


Pan Jerzy zaczął podejrzewać, że Dawid się zgubił, co po paru minutach i wykonanym telefonie okazało się trafnym przewidywaniem. W końcu jednak się zjawił i mogliśmy spokojnie ruszyć do domu. Powrót to w znacznej mierze asfalty. Z Kicina pokręciliśmy przez Kliny i Mielno do Wierzonki. Przejeżdżając przez miejscowość, na jednej z krzyżówek zaczęłą na nas trąbić Astra. Okazłao się, że to Grigor:D.

Spotkanie z Grigorem we Wierzonce © kubolsky


Zatrzymaliśmy się na poboczu, przybiliśmy po piątalu i zadowoleni z takiego spotkania wdaliśmy się w krótką konwersację. W końcu jednak trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Spotkanie z Grzechem udało nam się tym bardziej, że doradził nam On skrót do Uzarzewa, dzięki któremu zaoszczędziliśmy jakieś 5 km i nie musieliśmy wykręcać rogala. Cierpliwie eskortował nas do odbicia w las, w którym to miejscu ostatecznie się pożegnaliśmy. Leśnym skrótem dotarliśmy do DK5, którą mimo intensywnego ruchu udało nam się w miarę szybko przeciąć i pokręciliśmy dalej do Uzarzewa. W Uzarzewie kolejne odbicie w lewo i jedziemy do Gniezna. Pod kołami znowu zaczął strzelać szuter i tak strzelał aż do Biskupic. W Biskupicach zauważyłem nadjeżdżające z przeciwnej strony dwie postaci na rowerach. Początkowo myślałem, że to Waza z Aśką się tu kręcą. Po bliższym przyjżeniu okazało się, że to Piotras z Sylwią.

Spotkanie z Piotrasem i Sylwią w Biskupicach © kubolsky


No co za dzień - spotkanie za spotkaniem :D. Chwilę pogadaliśmy, strzeliliśmy wspólne foto i pokręciliśmy dalej. W końcu dzień powoli się kończył. Dalsza droga to kolejne asfalty przez Promienko i Promno. W tym ostatnim odbiliśmy w lewo na Pobiedziska, by po chwili znów skręcić w prawo i ponownie wbić się w las. Dalej śmignęliśmy leśnymi duktami i polnymi traktami w okolice Kapalicy, gdzie Micor zorientował się, że jakoś za miękko mu się jedzie. Faktycznie, tylna opona za bardzo się uginała. Ponowne podpompowanie ukazało brutalną prawdę - jeden z klocków bieżnika zaczął się odrywać od opony.

Szukanie dziury w całym...no nie całkiem © kubolsky


Na szcęście jednak wymiana gumy nie była konieczna - powietrze schodziło do pewnego momentu i w tym stanie pozostawało. Co najważniejsze - dało się w ten sposób jechać. Pokręciliśmy więc dalej, najpierw w dół w okolice bagna i Uzielowego kesza, a następnie z powrotem pod górę. Przed Kociałkową Górką wykręciliśmy rogala i wąwozikiem, znowu pod górę przez Nową Górkę i Zbierkowo, po raz kolejny terenem, po raz kolejny lasami i polami ruszyliśmy w stronę Wierzyc.

Kierunek - Nowa Górka. Zaraz się będziemy wspinać © kubolsky


Mniej więcej między Zbierkowem a Gołuniem, w środku lasu udało mi się zaliczyć pierwsze w historii OTB. W pewnym momencie p. Jurek ostro przede mną zahamował obawiając się znajdującego się przed Nim błota i kamieni, czym mnie konkretnie zaskoczył. Z automatu palce się zacisnęły na klamkach, przednie koło się zblokowało w miejscu, dupa poszła do góry i mimo różnych, przedziwnych ruchów
sytuacji nie udało się opanować. Po chwili leżałem gdzieś w krzakach, a na mnie leżał mój rower. Jakoś się pozbierałem i ruszyliśmy dalej. W Gołuniu znów wpadliśmy na asfalt który zaprowadził nas do Wierzyc. Tu jeszcze na chwilę staneliśmy przy sklepie, celem zakupienia czegokolwiek z cukrem i ruszyliśmy do Gniezna.

Czerwony dywan dla Micora na wiadukcie we Wierzycach © kubolsky


Ostatnie kilometry to jazda serwisówką wzdłuż S5, walka z wiatrem prosto w ryj jak i z kompletnym brakiem sił. Do Pierzysk jeszcze jakoś szło, ale od tego miejsca można było zauważyć, że właściwie każdy z nas kręci korbą już tylko siłą własnej woli. Na szczęście do domu zostało jakieś 5 km więc chcąc nie chcąc trzeba było zacisnąć poślady i jechać dalej. Micor odbił do domu gdzieś po drodze, za Woźnikam, a ja wspólnie z p. Jurkiem przez Skiereszewo ruszyliśmy do domów. U progu stanąłem 15 minut po spodziewanej godzinie powrotu, co oznaczało, że nie poszło wcale tak źle. Z drugiej strony przyznam, że dawno nie czułem się tak wypompowany z sił. Dzisiejsze krążenie w terenie w naprawde sporej ilości dało naszej trójce ostro popalić. Co z tego - było warto! Kolejne 100+ w doborowym towarzystwie zaliczone i mimo kompletnego braku sił na mecie i tak chcę jeszcze i jeszcze i jeszcze... :).

P.S. Foty autorstwa p. Jurka. Mi na dzień dobry siadły baterie w aparacie... :/
Sobota, 21 września 2013 Komentarze: 2
Dystans 110.90 km
Czas 05:15
Vśrednia 21.12 km/h
Uczestnicy
Vmax 48.90 km/h
Tętnośr. 138
Tętnomax 178
Kalorie 5039 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Z racji braku konkretnych planów rowerowych na weekend postanowiłem zawczasu zagaić Chłopaków i dowiedzieć się, czy może w Ich głowach świta już jakiś koncept wypadu. Ku mej uciesze Marcin oznajmił, że szykuje się do wyznaczenia trasy z Bydgoszczy do Gniezna. Znaczyło to, że do Bydzi trzeba będzie dokulać się pociągiem. Podjarałem się nieziemsko - w końcu szykuje się kolejna trasa z gatunku 100+, czyli praktycznie cały dzień w siodle :). Dodam, że ładny dzień według prognoz wszelakich :). Tuż po 8 rano spotkałem się z p. Jurkiem koło Biedry na Poznańskiej. Korzystając z okazji wskoczyłem do sklepu po energetyka oraz kilka nektarynek. Na dworzec dotarliśmy na spokojnie, dysponując wystarczającym zapasem czasu. Na miejscu czekał już Marcin. Wspólnie udaliśmy się do kas biletowych, przypominając przy okazji paniom po drugiej stronie szyby o przysługującym nam darmowym przewozie rowerów z okazji "Tygodnia bez Samochodu".

Dworzec PKP Gniezno © kubolsky


Nasz regionalny "kibelek" podjechał o czasie, czego nie można powiedzieć o TLK "Pomorzanin" jadącemu w przeciwnym kierunku. Na dworcu w Gnieźnie komunikowano dla niego 50 min opóźnienia :/. Ot PKP... Wsiedliśmy do przedziału na końcu składu i ruszyliśmy w kierunku woj. Kujawsko-Pomorskiego. Na miejscu byliśmy 20 minut po czasie - pociąg zaliczył dłuższy postój w Jarząbkowie bodajże. Z dworca wydostaliśmy się pokonując dwukrotnie schody do przejścia podziemnego, oczywiście z rowerami na ramieniu. Podjazdów, czy tym bardziej windy tam nie uświadczycie. Dziękujemy Ci PKP!

Dworzec PKP Bydgoszcz © kubolsky


W centrum było już lepiej - część trasy po mieście pokonaliśmy nie najgorszymi ścieżkami rowerowymi. Najpierw dotarliśmy na zrewitalizowaną Wyspę Młyńską - wygląda przednio.

Wyspa Młyńska © kubolsky


Bydgoszcz Wita! © kubolsky


Wyspa Młyńska © kubolsky


Brda przepływająca przez centrum Bydgoszczy © kubolsky


Młyny na Wyspie Młyńskiej © kubolsky


Dalej pokręciliśmy na rynek, który już takiego wrażenia na mnie nie zrobił.

Ratusz na Starym Rynku w Bydgoszczy © kubolsky


Jazdę po wąskich uliczkach starego miasta umilało nam pięknie świecące słońce, które faktycznie zapowiadało ładny dzień. Wszystko zgodnie z planem :). Na przedmieścia Bydgoszczy wydostaliśmy się elegancką ścieżką pieszo-rowerową, która ciągnęła się dalej już jako droga rowerowa, akurat w naszym kierunku. Tym szlakiem dojechaliśmy do drogi S5, którą przecięliśmy dołem.
Stąd dalsza trasa wiodła podmiejskimi wioskami - najpierw asfaltem, później leśnym szlakiem o niezbyt stabilnym podłożu, aż w końcu ubitym, polnym duktem. Tym ostatnim docieramy do osady Prądki gdzie napotykamy kilka mostów (z czego jeden, drewniany, w stanie opłakanym) usytuowanych nad Górnym Kanałem Noteci. Tu też postanawiamy skrócić dolne partie odzieży rowerowej i dalszą część wycieczki pokonać na półkrótko.

Rozpadający się drewniany most © kubolsky


Przerwa na mostku, już na półkrótko © kubolsky


Górny Kanał Noteci © kubolsky


Śluzy na Górnym Kanale Noteci © kubolsky


Górny Kanał Noteci © kubolsky



Z Prądek jeszcze kawałek kręcimy przez las aż w końcu z powrotem wypadamy na asfalt. Czarny dywan towarzyszy nam aż do samego Lubostronia, a kręcimy między innymi przez Władysławowo ;). W Lubostroniu pauzujemy na terenie kompleksu pałacowego, którego głównym elementem jest klasycystyczny pałac wybudowany w latach 1795-1800 na zlecenie Fryderyka Skórzewskiego.

Pałąc w Lubostroniu © kubolsky


Na ławeczce uzupełniamy zapasy energii, niezbędnej do pokonania czekającego nas podjazdu na Jabłowską Górę.

Pauza w Lubostroniu © kubolsky


Podjazd zaczyna się łagodnie. Jedziemy ubitym duktem, który w pewnym momencie przechodzi w wąską, krętą i stromą asfaltową serpentynę. Po paru minutach docieramy na szczyt wzniesienia (152 m. n.p.m.). Kusi nas wejście na wieżę obserwacyjną, lecz wszechobecne kamery skutecznie nas od tego pomysłu oddalają.

Wieża obserwacyjna na szczycie Jabłowskiej Góry (152 m. npm) © kubolsky


Kawałek dalej napotykamy na połacie wykarczowanego lasu, a tym samym na przepiękną panoramę okolicy. Korzystamy z okazji i focimy, również ze szczytu znajdującej się tu ambony.

Widok z Jabłowskiej Góry © kubolsky


Dalej w dół pędzimy asfaltem, a następnie wąskim, dość ostro poprowadzonym leśnym duktem przechodzącym w drogę polną. Marcin się chyba mocno podjarał, gdyż w ekspresowym tempie zniknął z mojego pola widzenia ;). Nasza dalsza trasa to znowu asfalty przez kolejne wsie i osady. W końcu docieramy do Żnina, do którego wjeżdżamy wzdłuż brzegu Jeziora Żnińskiego Dużego. Faktycznnie spore :).

Jezioro Żnińskie Duże © kubolsky


Jezioro Żnińskie Duże © kubolsky


Kierujemy się na stację Żnińskiej Kolei Powiatowej - wąskotorówki utrzymanej w świetnym stanie i niezwykle spopularyzowanej. Nie to co nasza gnieźnieńska :/.

Torowisko i rozjazdy Żnińskiej Kolei Powiatowej © kubolsky


Budynek stacji Żnińskiej Kolei Powiatowej © kubolsky


Kolejnym punktem na szlaku jest już tradycyjnie Biedronka :).

Biedra ;) © kubolsky


Spod sklepu kręcimy na rynek. Focimy i robimy pętlę po starówce.

Wieża ratuszowa na rynku w Żninie © kubolsky


Muzeum Ziemi Pałuckiej w Żninie © kubolsky


Nasz kolejny punkt na trasie to Muzeum Kolei Wąskotorowej w Wenecji i tam też się udajemy. Na miejscu urządzamy kolejną przerwę na posiłek, a przy okazji fotografujemy zza płota kolejki, parowozy i wagony.

Wenecja © kubolsky


Muzeum Kolei Wąskotorowej w Wenecji © kubolsky


Muzeum Kolei Wąskotorowej w Wenecji © kubolsky


Nieopodal skansenu znajdują się ruiny zamku których eksplorację sobie odpuszczamy.

Ruziny zamku w Wenecji © kubolsky


Próbujemy jeszcze po omacku odnaleźć znajdującego się tu keszyka, lecz bez precyzyjnych danych i koordynatów po chwili zmuszeni jesteśmy do rezygnacji z poszukiwań. Nieopodal Wenecji znajduje się Muzeum Archeologiczne w Biskupinie, w kierunku którego oczywiście się udajemy.

Biskupin © kubolsky


Na teren muzeum jednak nie wchodzimy. Po pierwsze - każdy z nas widział je już niejednokrotnie, po drugie - w tym czasie odbywa się tam wielki festyn archeologiczny i na przebijanie się między ludźmi tylko po to, by strzelić sobie fotkę przy osadzie nie mamy najmniejszej ochoty ;). Ruszamy więc dalej w kierunku naszego fyrtla. Najpierw przez Gąsawę, a następnie przez kolejne, nie kończące się wsie i miejscowości, pokonując po drodze liczne pałuckie górki, do Wielkopolski wpadamy w okolicy Hubek Gościeszynka. Dalsza droga to już doskonale znany szlak ze wsi Gołąbki, przez Lasy Królewskie. Z lasu wyjeżdżamy oczywiście na Dębówcu, mijamy Orchoł i długą prostą wpadamy do Gniezna. Na koniec odwiedzamy jeszcze Piotra i Pawła gdzie dokonujemy zakupu złocistych, chmielowych trunków :). Tu też kończy się nasza wspólna jazda. Chłopaki udają się w swoją stronę, a ja przez miasto śmigam do siebie. Było ekstraśnie :).

Mapka:
Sobota, 24 sierpnia 2013 Komentarze: 0
Dystans 156.38 km
Czas 06:54
Vśrednia 22.66 km/h
Uczestnicy
Vmax 52.10 km/h
Tętnośr. 142
Tętnomax 175
Kalorie 6613 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Kilka dni temu, w naszej zakonspirowanej grupie funkcjonującej na pewnym popularnym portalu społecznościowym pojawiła się propozycja jazdy do Kruszwicy, rzucona przez niejakiego Uziela :). Tym jednozdaniowym wpisem Artur wywołał niemałą burzę. Momentalnie wywiązała się sporych rozmiarów dyskusja na temat tego kto jedzie, kiedy jedziemy, kto już wie, a kto jeszcze nie wie że jedziemy, którędy jedziemy, o której startujemy itd :). Generalnie stanęło na tym, że uzbierało się kilku chłopa i umówiliśmy się na jazdę w najbliższą sobotę. W międzyczasie swą obecność zadeklarował również Sebek (z którym dawno już nie mieliśmy okazji jeździć), pod warunkiem, że wrócimy do Gniezna na 19.30. Co nie jak tak! Wyjedziemy wcześniej, to na siódmą będziemy bez problemu! :) Jeszcze tego samego dnia otrzymaliśmy od Sebka ślad trasy, jak również ustaliliśmy ostatecznie, że startujemy wspólnie w sobotę, o 8.30 z Krzyżówki. Prognozy zapowiadały się wyśmienicie. Pogodowe portale internetowe z których z reguły korzystam przewidywały temperaturę oscylującą wokół 23 stopni, piękne słońce oraz...wiatr w twarz przez pierwszą połowę trasy (to tak żeby za łatwo nam się nie jechało ;) ).
Budzik nastawiłem na 6.30. Tym oto sposobem po wygramoleniu się z wyra miałem odpowiedni zapas czasu na poranny, pobudzający prysznic i jeszcze bardziej pobudzającą kawę. Wczoraj wieczorem wyszykowałem rower i spakowałem sakwę, więc można rzec - byłem przygotowany jak zawsze :P. Jako punkt zbiórki z pierwszymi tego dnia kompanami wybraliśmy wyjątkowo Biedronkę przy ul. Poznańskiej. Ruszyłem więc w jej kierunku zadowolony z posiadania na sobie bluzy z długim rękawem. Kurcze, ale rano jest zimno. A gdzie słońce? I co to za mgła w ogóle jest?! Na miejscu, gdzie już czekali na mnie Pan Jurek i Mateusz stawiłem się punktualnie o 7.30. Ponieważ tuż przed wyjazdem z domu otrzymałem sms-a od Micora (który miał przy Biedrze do nas dołączyć) z informacją o opóźnieniu, postanowiłem skorzystać z zapasu czasu, wskoczyć do sklepu i zaopatrzyć się w zapas energetyków na drogę. Morda mi się uśmiechnęła gdy wyczaiłem Blacki za 1.99, oczywiście w biedronkowym (tym razem większym niż tradycyjne) opakowaniu aluminiowym zwanym potocznie puszką ;). Zgarnąłem cztery, a pierwszego wytrąbiłem jeszcze na miejscu ;). Mimo upływu 10 minut Micora nadal nie było widać. Postanowiliśmy więc poinformować Chłopaków o opóźnieniu. Pan Jurek dryndnął do Sebastiana, ja do Marcina, który miał na nas czekać na ul. Wolności, czyli po drodze. Okazało się, że Marcin kwitnie na dworze od pięciu minut, więc aby nie zmarznąć zaproponował, że ruszy w naszą stronę i spotkamy się po drodze. Pięć minut po telefonie dojechał w końcu Dawid, z którym po ekspresowym powitaniu ruszyliśmy przez Kostrzewskiego, Dalki i ponownie Kostrzewskiego w stronę ul. Wolności. Zdziwiło mnie, że na ścieżce pieszo-rowerowej nie widać Marcina, ale postanowiłem że pojedziemy dalej i gdzieś na siebie wpadniemy. Nie było Go również na Wolności, a na skrzyżowaniu z Leśną zacząłem się porządnie martwić. Postanowiłem po raz kolejny wyciągnąć telefon. Okazało się, że Marcin był święcie przekonany że startujemy z Wenecji, i tam też pokręcił. Tym sposobem wpakowaliśmy się w kolejne opóźnienie. Marcin natomiast dość mocno nas zaskoczył, gdy niecałe pięć minut później zapieprzał w naszą stronę. Musiał zdrowo zasuwać, ponieważ przyjechał konkretnie czerwony :). Sam zresztą przyznał się do średniej na poziomie 35 km/h ;). W końcu w pełnym gnieźnieńskim składzie, z dwudziestominutowym zatarciem ruszyliśmy na spotkanie z resztą ekipy. Trasa wiodła tradycyjnie przez Szczytniki Duchowne, Wolę Skorzęcką i Lubochnię, a dalej już prosto lasem do Krzyżówki. Chcąc, nie chcąc znowu wylądowałem na szpicy. Chyba ruszyło mnie sumienie i żal mi się zrobiło czekających na nas i marznących chłopaków, bo postanowiłem ostro przydepnąć. Przydepnąłem do tego stopnia, że zdrowo upierdzielony błotem i z pulsem nie schodzącym poniżej 160 zniwelowałem opóźnienie do raptem trzech minut. Na miejscu czekała na nas reszta dzisiejszej grupy wypadowej w składzie: Sebastian, Artur, Kuba, nowo poznany Błażej, oraz "pozabeesowiec" - Dominik (zarzekł się, że na BS się pojawi ;). Uścisnęliśmy dłoń każdy z każdym (a chwilę to zajęło - w końcu było nas łącznie dziesięciu!), strzeliliśmy pierwsze dziś grupfoto i ruszyliśmy ku przygodzie pod przewodnictwem Sebastiana.

Spotkanie na Krzyżówce, grupfoto i lecimy! © kubolsky


Jeszcze zimno, jeszcze na długo © kubolsky


Początkowe kilometry wiodły dobrze mi znanymi drogami przez Gaj i lasy około skorzęcińskie, lecz jeszcze kręcąc wśród drzew odbiliśmy w lewo na Skubarczewo, tym samym pozostawiając za sobą moją standardową trasę do Ostrowa. Wyjeżdżając z lasu zdaliśmy sobie sprawę, że mgłą właściwie całkowicie opadła, na niebie pojawiło się słońce i zaczęło się robić coraz cieplej. Szybko zrobiło się na tyle ciepło, że w okolicy Myślątkowa zorganizowaliśmy pierwszy "sikstop", a przy okazji wykorzystaliśmy tę przerwę na pozbycie się bluz i przyozdobienie twarzy ciemnymi, lanserskimi okularami ;).

Pierwszy sikstop i szansa na zdjęcie górnej warstwy odzieży © kubolsky


Dalej ponownie terenem, raz lasem wzdłuż wąwozu, innym razem długą, wijącą się drogą polną Sebastian zaprowadził nas w okolice Procynia. Tu zaliczyliśmy dość długi, asfaltowy zjazd (czyli wszyscy próbowali wycisnąć maxa), zakończony (a jakże!) podjazdem. Troszeczkę się zagalopowaliśmy, gdyż ledwo przejechaliśmy pod wiaduktem kolejowym i już słyszeliśmy, że musimy zawrócić. Na szczęście nie daleko, bo do torów. Od tego momentu czekał nas etap jazdy...torowiskiem. Zanim jednak mogliśmy ruszyć trasą pomiędzy dwiema stalowymi szynami trzeba było wspiąć się na nasyp, a nie było to łatwe zadanie.

Wbijamy się na nasyp © kubolsky


W końcu jednak w komplecie znaleźliśmy się na torach w ciągu nieczynnej od 1994 roku linii kolejowej nr 239, łączącej Mogilno z Orchowem. Po chwili odetchnięcia po podjeździe i wspinaczce z rowerami ruszyliśmy ku pierwszej atrakcji dzisiejszego wypadu, którą był most kolejowy nad Małą Notecią. Tu muszę przyznać, że dojazd niby prosty (no bo w końcu torowiskiem), lecz piekielnie upierdliwy. Najpierw rower cały skakał po podkładach, później gdy zrobiło się trochę równiej wbiliśmy się w długi odcinek chaszczy, którymi zarosła linia i które zdrowo pokiereszowały mi nogi.

Przecinamy chaszcze na nieczynnym torowisku © kubolsky


Dopiero ostatnich parędziesiąt metrów to w miarę wygodna jazda po tłuczniu. W końcu jednak pojawił się On!

Most kolejowy nad Małą Notecią © kubolsky


Zdjęcia tego tak nie zobrazują, ale ta stalowa konstrukcja wzniesiona ponad 10 metrów nad dolinką Małej Noteci robi spore wrażenie. Wrażenie to jeszcze bardziej potęgują prześwity, które znajdują się między każdym kolejnym podkładem kolejowym. Innymi słowy - jest moc! :) U progu mostu zorganizowaliśmy sobie chwilową pauzę na focenie, a ja przy okazji wraz z pozostałymi obecnymi tu keszerami zaliczyłem Sebkową skrzyneczkę :).

Jest keszyk! :) © kubolsky


W końcu jednak trzeba było przedostać się na drugą stroną rzeczki, co dla osób z zaburzeniami równowagi na pewnych wysokościach było nie lada wyzwaniem. W końcu jednak ostrożnie i powoli, gęsiego pokonaliśmy przeszkodę. No risk - no fun!

Przeprawa mostem kolejowym nad Małą Notecią © kubolsky


Po drugiej stronie mostu zorganizowaliśmy dłuższą przerwę na uzupełnienie spalonych kalorii, jak również na kolejne fotki. Po jakichś 20 minutach się zebraliśmy, wsiedliśmy na rowery pokonując najpierw ostatnie kilkaset metrów torowiskiem, a następnie kawałek zaoranym polem by dotrzeć z powrotem do asfaltowej drogi.

Ostatnie metry jazdy po torach © kubolsky


Polem do asfaltu. Mam nadzieję, że nie było nawożone czy coś... :P © kubolsky


Tym oto sposobem znaleźliśmy się w Gębicach. Stąd dalej przez Zbytowo i Łąkie, jadąc głównie pod wiatr dotarliśmy do Strzelna robiąc małe zamieszanie na rynku.

Strzelno © kubolsky


Najwidoczniej niezbyt często widują tu zorganizowane grupy rowerzystów. Tak to przynajmniej wyglądało ;). Z rynku udaliśmy się pod Kościół Świętej Trójcy i Najświętszej Marii Panny, lecz ostra woń farby którą pokrywany był płot zniechęciły nas od zwiedzania tego miejsca.

Kościół Świętej Trójcy i Najświętszej Marii Panny w Strzelnie © kubolsky


Zawinęliśmy się więc w dalszą drogę i pokręciliśmy do Kruszwicy, będącej głównym punktem naszej dzisiejszej wyprawy. Do miasta Króla Popiela Sebastian poprowadził nas bocznymi drogami przez Kraszyce, Polanowice i Łagiewniki, najpierw czarnym dywanem, później polnymi piachami, znowu kawałek asfaltem i na koniec, aż do samej Kruszwicy betonowymi jumami. Na miejscu bardzo sprawnie przedostaliśmy się przez miasto na parking u stóp Mysiej Wieży, skąd rowerami wdrapaliśmy się na górkę, na której owa wieża stoi.

Mysia Wieża w Kruszwicy © kubolsky


Tu też mogliśmy oddać się kolejnemu wypoczynkowi. Spora część z nas (w tym ja) udała się na wieżę, celem podziwiania widoków. Kilku jednak zostało na dole. Szanowny Pan kasjer widząc zorganizowaną (no powiedzmy :P ) grupę zaproponował nam bilety ulgowe dla wszystkich. Niby różnica między ulgowym a normalnym to raptem złotówka, ale ile frajdy! No bo kiedy ja ostatnio bilet ulgowy dla siebie kupowałem... :D. Wdrapaliśmy się drewnianymi schodami na sam szczyt, gdzie jak się okazało byliśmy jedynymi osobami podziwiającymi widoki. Oczywiście zaczęło się focenie wszystkiego co wokoło było widać. Popstrykaliśmy trochę zdjęć, pstryknęliśmy też foto wspólne, a także (jak się później okazało) pstryknięto nam fotkę z dołu :).

Jezioro Gopło © kubolsky


Większościowe grupfoto na Mysiej WIeży © kubolsky


Pozostali na dole "ustrzelili" tych na górze © kubolsky


W końcu z powrotem, ponownie drewnianymi schodami zeszliśmy na dół, do reszty naszych Kolegów. Chwilę później dobiło do nas dwóch kolejnych kolarzy, z tym że jak wynikało z prostego rachunku matematycznego - to nie był nikt z nas ;). Okazało się, że do Kruszwicy przybyła dziś również grupa CIKLO Konin, czyli innymi słowy mówiąc rowerowa sekcja PTTK z Konina. Chwilę razem podyskutowaliśmy, następnie pstryknęliśmy pamiątkowe zdjęcie u stóp wieży i rozjechaliśmy się w swoje strony.

Spotkanie z Koninskimi cyklistami © kubolsky


Jak się po chwili okazało - nie na długo, ponieważ spotkaliśmy się ponownie pod Polo Marketem, jakieś 100 metrów od miejsca ostatniego spotkania :). Tu część z nas udała się na drobne zakupy, natomiast pozostałą część zainwestowała drobne w lody z pobliskiej budki. W końcu jednak konińscy cykliści odjechali, a jakiś czas po nich również i my ruszyliśmy w dalszą drogę. Ta wiodła na około miasta do wsi Kobylniki, gdzie na terenie dawnego PGR-u znajduje się pałacyk zbudowany z czerwonej cegły, obecnie zaadoptowany na hotel.

Pałac w Kobylnikach © kubolsky


Z Kobylnik ruszyliśmy drogą na Poznań do Sławska Wielkiego, w którym zjechaliśmy z tej uczęszczanej przez TIR-y trasy. Dalej przez Bożejewice i Żegotki, przecinając DK15, a następnie przez Ciechrz dotarliśmy w okolice jeziora Pakoskiego. Tu przemknęliśmy asfaltowym przesmykiem pomiędzy dwoma jeziorami - Bronisławskiem i Pakoskim właśnie.

Asfaltowy przesmyk między jeziorami Pakoskim i Bronisławskim © kubolsky


Po chwili wykręciliśmy rogala i przez Krzyżannę i Górę, tym razem wzdłuż jeziora Bronisławskiego dotarliśmy do kolejnej dziś stalowej atrakcji.

Widok na jezioro Bronisławskie © kubolsky


Most kolejowy nad jeziorem Bronisławskim © kubolsky


Aby się tam dostać należało najpierw zjechać kawałek polną drogą, a następnie przemknąć zarośniętym singielkiem wzdłuż torów aż do samego mostu. Udało się nam wszystkim bezpiecznie dotrzeć do celu i mogliśmy w spokoju napawać się pięknem inżynierii kolejowej ;). Kilku z nas udało się eksplorować konstrukcję (która nie była już tak adrenalinopędna jak ta nad Małą Notecią), reszta postanowiła ten czas przeznaczyć na regenerację sił.

Jezioro Bronisławskie © kubolsky


Przerwa na moście © kubolsky


Bielik zwyczajny © kubolsky


Po około dwudziestominutowej przerwie ruszyliśmy z powrotem tym samym singielkiem do drogi asfaltowej. Dalej pokręciliśmy przez Kunowo, Goryszewo i Bystrzycę do Żabna, gdzie czekał na nas ostatni z dzisiejszych mostów kolejowych. By do niego dotrzeć należało zejść z nasypu drogi, następnie przejechać jakieś 50 m polem i przebić się przez krzaki. Gdy mym oczom ukazała się stalowa konstrukcja mostu na jej szczycie stał już Marcin :).

Rowerowy Spiderman ;) © kubolsky


Nie wiem jak On to zrobił, ale musi mieć w sobie coś ze Spidermana. W końcu przed chwilą był tuż przede mną :). Kolejny most to oczywiście kolejna pauza, kolejne eksploracje i kolejne foty.

Most kolejowy w Żabnie © kubolsky


Takie tam na przęśle ;) © kubolsky


Tu też, jako że była to ostatnia dziś atrakcja, postanowiliśmy strzelić sobie również ostatnie foto grupowe.

Grupfoto na moście w Żabnie © kubolsky


Jadąc dalej z Żabna dotarliśmy do Wylatowa, gdzie jeszcze na chwilę zatrzymaliśmy się przy sklepie. Ponieważ dzień okazał się znacznie cieplejszy niż prognozy przewidywały, to i wodę trzeba było dość często uzupełniać. Z Wylatowa przez Krzyżownicę i Popielewo, wzdłuż jeziora Popielewskiego, a dalej przez Zieleń i Bieślin dotarliśmy do Gaju, skąd śmiganym już dzisiaj odcinkiem przedostaliśmy się z powrotem na Krzyżówkę, niejako zamykając dzisiejszą pętlę. Podziękowaliśmy sobie wzajemnie za rewelacyjny wypad w tak doborowym towarzystwie i tu nasze drogi się rozdzieliły. Bobiko i Uziel w towarzystwie Błażeja pomknęli w swoją stronę, a my z powrotem przez las, mijając po drodze konkurencję na koniach ;) dotarliśmy na Lubochnię i tym razem przez Wierzbiczany śmignęliśmy do Gniezna. Na Reymonta pożegnaliśmy się z Domelem, który po raz kolejny dzisiaj zarzekł się, że dołączy do społeczności BS i ruszyliśmy do Piotra i Pawła po jak najbardziej zasłużone piwko na wieczór. Z ponownie pełnymi sakwami odprowadziliśmy Sebka do pracy, skąd ruszyliśmy już do domów. Z Marcinem rozjechaliśmy się na skrzyżowaniu z Warszawską, a p. Jurek z Mateuszem już tradycyjnie odprowadzili mnie praktycznie pd sam dom. Przyznam, że wróciłem lekko styrany, ale za to niewspółmiernie bardziej zadowolony. Naprawdę warto było, zwłaszcza w tak dużej grupie. Dzięki Chłopaki! Oby jak najszybciej udało się nam coś podobnego powtórzyć. Tymczasem Wasze zdrówko! Sokiem z buraków oczywiście ;)

P.S. Zawarte w opisie foty są autorstwa wszystkich uczestników wypadu. Wybaczcie,że nie zaznaczyłem które jest czyje, ale sporo było tego do ogarnięcia ;).

Mapka:
Niedziela, 18 sierpnia 2013 Komentarze: 4
Dystans 131.08 km
Czas 05:51
Vśrednia 22.41 km/h
Uczestnicy
Vmax 49.10 km/h
Tętnośr. 136
Tętnomax 174
Kalorie 5160 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Piechcin chodził mi po głowie już od dość dawna, lecz aż do dziś nie udało mi się tam dotrzeć. Raz co prawda nadarzyła się okazja wyjazdu z ekipą, lecz ostatecznie musiałem z wypadu zrezygnować. Cóż, siła wyższa. Temat na moje szczęście powrócił na parę dni przed startem rajdu, podczas którego ustaliliśmy, że kopalnie wapienia odwiedzimy już kolejnego dnia po imprezie. Przewodnikami zostali Marcin oraz p. Jurek - rzec można weterani wyjazdów do Piechcina ;). Ja jeszcze podczas rajdu zaproponowałem wspólną jazdę Uzielowi i Bobiko. Ten pierwszy pojechał z nami, Kubę niestety rozłożyło choróbsko i tym razem On musiał sobie odpuścić. Cóż, znowu siła wyższa :P. Z Arturem umówiliśmy się na spotkanie w Kruchowie, a z p. Jurkiem i Marcinem tradycyjnie na Wenecji. Na miejscu, gdzie już czekał p. Jurek stawiłem się punktualnie, natomiast Marcin poinformował nas smsem o lekkim zatarciu. W trasę ruszyliśmy z jakimś piętnastominutowym opóźnieniem, więc by dotrzeć do Uziela na czas musieliśmy zdrowo depnąć. Do Kruchowa dotarliśmy przez Jankowo Dolne, Strzyżewo Paczkowe i Jastrzębowo, praktycznie na czas co do minuty, gnając z wiatrem i pod wiatr, lecz nie schodząc poniżej 25 km/h. Na miejscu przywitał nas nasz dzisiejszy, Wrzesiński kompan.

Spotkanie w Kruchowie i można jechać dalej © kubolsky


Tradycyjne uściśnięcie dłoni i ruszamy ku przygodzie :). Aby za bardzo na dzień dobry się nie rozpędzić umówiliśmy się, że jeszcze w Kruchowie zrobimy postój w sklepie i zakupimy niezbędne w tak gorący dzień płyny. Niestety okazało się, że w niedzielę lokalny "skład" czynny jest od 12.00, więc musielibyśmy godzinę czekać. Bez sensu. Jedziemy dalej. Dalsza trasa wiodła przez Ławki, gdzie delikatnie odbiliśmy cyknąć fotkę przy domu w którym na świat przyszedł Hipolit Cegielski.

Miejsce narodzin Hipolita Cegielskiego © kubolsky


Z powrotem naszym dzisiejszym szlakiem pomknęliśmy przez Palędzie Dolne (tu zastaliśmy kolejny zamknięty sklep), pozostawiając po prawej ręce nieczynną już kopalnię soli w Przyjmie.

Kombajn w akcji :) © kubolsky


Pałuckie klimaty © kubolsky


Na zjeździe do Palędzia Kościelnego Marcin o mało nie rozjechał swojego Garmina Dakotę, który wypiął się z mocowania na kierownicy i poleciał na ziemię brutalnie ciągnięty w dół przez grawitację :P. Na szczęście lekko się tylko poobijał, ale dla pewności resztę trasy przejechał mocowany dodatkowo gumkami recepturkami ;). W Palędziu Kościelnym zastaliśmy też w końcu otwarty sklep, a w nim lokalsów świętujących niedzielę (if ya know what I mean;) ). Co za klimaty :D!

Przerwa w sklepie © kubolsky


Dalej prostą, ponownie płaską asfaltową drogą przez Dąbrowę, Mierucin, Krzekotowo dotarliśmy w okolice Radłowa, gdzie na horyzoncie majaczyły już Piechcińskie hałdy i budynki kompleksu kopalni.

Widać Piechcin! ;) © kubolsky


Wagoniki transportujące urobek © kubolsky


Chwilę później dotarliśmy do samego Piechcina, w którym zaliczyliśmy pauzę na zakupy w Polo. Ze sklepu wyszedłem z bułkami, kabanosami, nektarynkami i energetykiem - szykował się wyborny lunch nad zalanym kamieniołomem :).

Zakupy w Polo © kubolsky


Zgodnie z planem dotarliśmy po chwili nad ów zalany kamieniołom i rozpoczęliśmy zasłużony chillout. Aparaty poszły w ruch, Instagram się zagotował, a p. Jurek rozpoczął skrupulatną obserwację okolicy przez niezawodną, ruską lornetkę :).

Chorwacja w Polsce - zalany kamieniołom w Piechcinie © kubolsky


Ekipa w odbiciu ;) © kubolsky


Pan Jurek obserwuje skoczków do wody © kubolsky


Krystalicznie czysta woda i jej delikatne zmętnienie © kubolsky


Nad wodą zeszło nam dobre pół godziny - akurat aby lunch dobrze ułożył się w żołądkach. Chcąc nie chcąc trzeba było ruszać dalej. Przemknęliśmy singielkiem wzdłuż jeziorka i udaliśmy się do nieczynnego wyrobiska wapienia. Wrażenie na miejscu jest niesamowite - jedna WIELKA dziura. Mega odjazd, mega klimat!

Dziuuura - nieczynne wyrobisko wapienia © kubolsky


Znowu dziura © kubolsky


I jeszcze raz dziura ;) © kubolsky


Tu również spędziliśmy chwilę czasu na fotografowaniu i filmowaniu, by ostatecznie wsiąść na rowery i z powrotem przez Piechcin pokręcić w okolice kolejnego, tym razem czynnego wyrobiska. Na miejscu zastaliśmy jeszcze większą dziurę i dosłownie tony pyłu wapiennego.

Czynna kopalnia wapienia niedaleko Barcina © kubolsky


Naszym celem nie była jednak dziura w ziemi, a hałda którą zaplanowaliśmy zdobyć. Śmigając w jej kierunku natknęliśmy się na patrolujących teren kopalni ochroniarzy. Istniała szansa że nas zawrócą, lecz wystarczyło trochę dyplomacji z mojej strony, czyli dobra gadka, łagodne podejście i przyjacielski uśmiech by pozwolili nam jechać dalej z zastrzeżeniem, że wrócimy tą samą drogą którą tu przybyliśmy. Spoko, innej o tak nie ma ;). Tu nadmienię, że w dzień powszedni nie było by nawet szansy zbliżyć się w okolice wyrobiska, gdyż wapień wydobywa się tam metodą siłową, czyli ładunkami wybuchowymi. Na szczyt hałdy dotarliśmy bardzo sprawnie mimo stromego podjazdu - wystarczyło odpowiednie przełożenie i naprawdę nie było tak źle jakby się wydawało.

Podjazd na hałdę © kubolsky


Najważniejsze, że widok ze szczytu wart był całej tej jazdy - re-wel-ka! Do tego jeszcze ten wiejący, chłodny wiatr będący istnym zbawieniem i cudowną odmianą od gorączki panującej na dole. Chwilę czasu tam przesiedzieliśmy, w ruch oczywiście poszły aparaty.

Widok z hałdy - wagony z urobkiem © kubolsky


Widok z hałdy - Barcin © kubolsky


W końcu i stąd trzeba się było zawijać, tym razem już w kierunku Gniezna. Droga do domu była o tyle upierdliwa, że praktycznie cały czas jechaliśmy pod bardzo silny wiatr. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep w Słaboszewie, w którym zakupiłem chyba czwartą dziś butelkę wody. Stąd pomknęliśmy już bezpośrednio z powrotem. Marcin wyczaił krótszą drogę którą postanowiliśmy śmignąć, jako że silne wietrzysko mocno osłabiało nasz zapał do jazdy. Droga wiodła przez Obudno i Chomiążę Szlachecką, w której w końcu po kilometrach asfaltów udało nam się wbić w las i posmakować znowu trochę terenu. Ledwo las się skończył - wylądowaliśmy w znanej nam okolicy, czyli w Gąsawce.

Pamiątkowe foto w drodze powrotnej - Gąsawka © kubolsky


W przystani "Aura Piastowska" zorganizowaliśmy ostatnią dziś pauzę i po piętnastu minutach objechanym już niejednokrotnie świeżym, asfaltowym dywanem dotarliśmu na Gołąbki. Tu na rozjeździe pożegnaliśmy Uziela, któremu z tego miejsca najbliżej było do domu. Już w trójkę, dalej przez Dębówiec i Orchół dotarliśmy do Gniezna. Szaleńcza jazda na Gołąbki z prędkością średnią koło 30 km/h się opłaciła - w Gnieźnie byliśmy po 18.00, więc mieliśmy jeszcze sporo czasu w zapasie by odwiedzić Piotra i Pawła i zakupić zasłużone piwko na wieczór. Pod "PiP" pożegnaliśmy Marcina, a wraz z p. Jurkiem i chmielowym zapasem w sakwie pomknąłem do domu. Mimo, że tripa zakończyłem ostro zdylany stwierdzam, że Piechcin to miejsce do którego trzeba się obowiązkowo przejechać, a jazda w upale, wietrze, pod górę i w piachu jest jak najbardziej tego warta. Kolejne marzenie zaliczone :).

Mapka:
Sobota, 17 sierpnia 2013 Komentarze: 5
Dystans 46.94 km
Czas 02:19
Vśrednia 20.26 km/h
Uczestnicy
Vmax 38.00 km/h
Tętnośr. 135
Tętnomax 176
Kalorie 2051 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Prowadzę sobie taki projekcik, co się Rowerowe Gniezno zowie. Konkretnie się w niego wkręciłem :). Moim celem/marzeniem jest integracja rowerowej społeczności miasta Gniezna i póki co raz lepiej (to częściej), raz gorzej (to rzadziej) mi się udaje. Któregoś dnia pomyślałem sobie - hej, nie ma chyba lepszego sposobu na integrację rowerowej braci niż rajd. Jak pomyślałem - tak zrobiłem. Dziś mamy 17 sierpnia, a rajd właśnie się zakończył. Było ekstra! Szczegóły poniżej.

Zgodnie z opisem eventu na FB (zresztą mojego autorstwa ;) ) rajd zaplanowany został właśnie na 17.08.2013, a wystartować miał z gnieźnieńskiego Rynku, dokładnie w południe. Na miejscu stawiłem się jakieś pół godziny przed czasem mocno zdziwiony ilością obecnych tam ludzi, która grubo przekraczała ilość tych zadeklarowanych. Gdy podjechałem bliżej okazało się, że prezydent Kowalski znowu częstuje Gnieźnian pierogami, a Ci jak zwykle są mega schapani :/. W sumie do teraz nie wiem z jakiej to okazji. Na Rynku szybko odnalazłem p. Jurka, z którym ustawiliśmy się z boku w oczekiwaniu na resztę rowerzystów. Po chwili dojechał Marcin, a tuż po nim Uziel i tak z minuty na minutę grupka zaczęła się powiększać. Tuż przed 12.00 ekipa liczyła ponad 20 osób i na takiej ilości stanęło.

Na Rynku tuż przed startem © kubolsky


Niby to nie dużo, ale jednak jak na pierwszy raz chyba całkiem nieźle :). Przed startem wygłosiłem jeszcze płomienną przemowę ;), tzn. przywitałem szanownych uczestników, pokrótce przypomniałem przebieg trasy, poinformowałem o planowanej pauzie w Czerniejewie, no i ruszyliśmy. Początkowo osobiście prowadziłem peleton przez miasto. Najpierw w dół rynku na Wenecję...

Wystartowaliśmy! © kubolsky


Rajd przemierza ścieżki wzdłuż Wenecji © kubolsky


...później kawałek ul. Dalkoską, by dalej ul. Orzeszkowej i bokami Poznańskiej przecisnąć się na serwisówkę wzdłuż DK5. Tam ekipa się rozciągnęła dzieląc się na mniejsze grupki.

Wraz z p. Jurkiem prowadzimy peleton © kubolsky


Woźniki © kubolsky


Z serwisówki zjechaliśmy do Woźnik, a stąd przecinając tory polnym skrótem dotarliśmy do Baranowa, gdzie znowu chwyciliśmy asfalt.

Baranowo. Na pierwszym planie reprezentacja GKKG © kubolsky


Jedziemy do Pawłowa © kubolsky


Najbardziej klimatyczny uczestnik rajdu - p. Andrzej © kubolsky


Z Baranowa droga wiodła prosto do Pawłowa, lecz tą wieś zostawiliśmy z lewej strony kręcąc w stronę Lasów Czerniejewskich. Wjazd do lasu ucieszył sporą grupę rowerzystów miłujących jazdę w terenie :). Tu też rajd podzielił się na dwie części - pierwsza ta bardziej zaprawiona w jeździe offroadowej, druga bardziej amatorska, wręcz miejska. Obie oczywiście asekurowane przez osoby odpowiadające za organizację rajdu :). Gdzieś w 1/3 trasy przez las poczekaliśmy za resztą. Gdy Ci do nas dołączyli, to już jedną paczką dotarliśmy do Brzózek. Stąd znowu czarnym dywanem śmignęliśmy do Czerniejewa, gdzie na placu przy restauracji "Wozownia" zaplanowana została przerwa.

Przerwa w Czerniejewie © kubolsky


Przyjemna dyskusja z Prezesem GKKG © kubolsky


Jaguar E-Type. Cudo! © kubolsky


Na przypałacowym trawniku poczęstowaliśmy uczestników izotonikami, energetykami, oraz słodkościami i rozpoczęliśmy dyskusje na przeróżne tematy. W międzyczasie Uziel poinformował mnie, że swoim nowiutkim 29er-em Krossa zmierza do nas Bobiko. Ten zjawił się po parunastu minutach od naszego przybycia, witany bardzo entuzjastycznie :).

Jest Bobiko! © kubolsky


Podziwiamy Bobikowego 29er-a © kubolsky


Mniej więcej po pół godzinie zebraliśmy się w dalszą część trasy. Przemknęliśmy przez Czerniejewo, a następnie przez Kąpiel, Nidom, Kosmowo i Gębarzewo, ulicą Pustachowską wpadliśmy z powrotem do Gniezna.

Z powrotem do Gniezna © kubolsky


Gębarzewo © kubolsky


W mieście już prosto ścieżką pieszo-rowerową wzdłuż ul. Kostrzewskiego i przez Dalki dotarliśmy z powrotem na Wenecję, a konkretnie w okolice stadionu Mieszka Gniezno, gdzie oficjalnie zakończyliśmy rajd. Tu też wygłosiłem kolejną, jeszcze bardziej płomienną ;) przemowę, podziękowałem uczestnikom za przybycie i nieskromnie pochwalę się - zostałem obdarowany gromkimi oklaskami :P. Przyznam, że po czymś takim serce się raduje, a człowiek uświadamia sobie, że to co robi ma sens. Zadeklarowałem się, że przygotuję kolejną trasę na kolejny rajd, pożegnałem całą grupę która rozjechała się do domów, a z ekipą BS omówiłem jeszcze pokrótce jutrzejszy wypad do Piechcina. Po paru minutach pożegnałem się również z nimi i solo pokręciłem do domu. Na jutro kroi się konkret wypad. Jaram się! ;)
Aha, wielkie dzięki dla p. Jurka, Marcina i Artura za pomoc w trakcie imprezy!

Na koniec jeszcze dwa klipy. Pierwszy autorstwa p. Andrzeja...
<object width="100%" height="450"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/SNcdWv8ONMw"> <embed src="http://www.youtube.com/v/SNcdWv8ONMw" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="100%" height="450"></embed></object><br>
...i drugi, gościnnie od Uziela.


Mapka rajdu:
Piątek, 2 sierpnia 2013 Komentarze: 1
Dystans 101.85 km
Czas 04:46
Vśrednia 21.37 km/h
Uczestnicy
Tętnośr. 122
Tętnomax 172
Kalorie 3772 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Pomysł na nocną jazdę powstał dzień wcześniej. Wstępnie umówiłem się tylko z Marcinem, ale ten poinformował mnie że na śmiganie po zmierzchu pisze się również Micor. Spoko :). Po południu otrzymałem sms-a z informacją, że spotykamy się punkt 23.00 na Wenecji. Tuż przed 11.00 wieczorem gotowy wyruszyłem na miejsce zbiórki. Nie dalej jak 500 m od domu musiałem zaliczyć rogala - wziąłem w sakwę wszystko oprócz bluzy. Po szybkiej cofce w końcu ostatecznie pokręciłem na Wenecję, gdzie już czekał Micor. Chwilę pogadaliśmy gdy na horyzoncie, wśród czerni nocy zaczęły wyłaniać się dwa światełka. Dziwne... Okazało się, że wraz z Marcinem, dość niespodziewanie przybył Marcina kumpel - Piotrek. W końcu w komplecie ruszyliśmy przez opustoszałe miasto w kierunku Dębówca. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Lotos, gdzie zakupiłem zapasowe baterie do lampki, gdyż ta sygnalizowała niski poziom mocy w zainstalowanych ogniwach. Na Orchół śmigało się elegancko - temperatura była optymalna, wiatr powiewał delikatnie, a na drodze panowały pustki (minął nas raptem jeden samochód). Dalej już lasem, przez Dębówiec i Ganinę dotarliśmu na Gołąbki.

We wsi Gołąbki © kubolsky


Jazda w nocy ma swój niepowtarzalny klimat - trasy doskonale znane wydają się obce, a jedyny widoczny punkt to ten, który oświetla lampka zainstalowana na kierownicy. No i ta cisza... :). Ze wsi Gołąbki śmignęliśmy objeżdżanym już wcześniej, nowiutkim, asfaltowym dywanem w okolice Gąsawki. Na krzyżówce odbiliśmy w kierunku Drewna, a następnie przez Niestronno, Wieniec i Czaganiec dotarliśmy do Padniewka. Drogi koło 1.00 w nocy były oczywiście opustoszałe, więc mogliśmy elegancko kręcić całą ich szerokością ;). Tuż przed Mogilnem zatrzymaliśmy się na BP gdzie zakupiliśmy i szybko skonsumowaliśmy energetyki (padło na 0,5 L Monsterka - Poweeeer! ;) ), a Micor w końcu wymienił baterie w lampkach, bo te ledwo żyły.

Przerwa na energetyka © kubolsky


Z Padniewka do Mogilna mieliśmy żabi skok, więc po niecałych 15 minutach znajdowaliśmy się już na półmetku naszej nocnej wyprawy, czyli przy fontannie.

Półmetek zaliczony - fontanna w Mogilnie © kubolsky


Trochę czasu tu spędziliśmy, gdyż kręcąc naszym tradycyjnym, niekoniecznie niskim tempem po pustych drogach wypracowaliśmy spory zapas czasu, który trzeba było zgubić ;). Po mniej więcej pół godzinie ruszyliśmy dalej, zaliczając po drodze sklep całodobowy serwujący Radlery ;). Z Mogilna na Wał Wydartowski wspięliśmy się terenem przez Wyrobki i Izdby, a u stóp wieży znaleźliśmy się na dwie godziny przed wschodem słońca :).

Cel osiągnięty - wieża w Dusznie © kubolsky


Dostępny czas wykorzystaliśmy na uzupełnienie płynów, zapełnienie żołądków prowiantem i krótką drzemkę.

Kolacja/śniadanie (?) © kubolsky


Drzemka na wierzy © kubolsky


Im widniej się robiło, tym bardziej stawało się jasne, że szanse na obserwowanie wzejścia słońca z najwyższego punktu pojezierza Gnieźnieńskiego są nikłe - ze wschodu nadchodziła wielka chmura przysłaniająca to, na co tyle czasu czekaliśmy. Jako że z naturą trudno wygrać zadecydowaliśmy, że się ewakuujemy. Z Wału zjechaliśmy asfaltami przez Wydartowo, Kierzkowo i Niewolno tym samym trafiając do Trzemeszna. Zmęczenie ostro dawało się we znaki, więc ustaliliśmy, że odbijamy na stację na kawkę. Tam niemiła niespodzianka - przerwa, a więc stacja nieczynna. Nosz God dammit! Trudno się mówi - jedziemy do domów. Do Gniezna dotarliśmy okołowierzbiczańskimi terenami, czyli przez Wymysłowo, Kujawki i Lubochnię.

Grupfoto na Wierzbiczanach © kubolsky


Na przejeździe kolejowym na Dalkach okazało się, że do domknięcia "setki" brakuje jeszcze kilku kaemów, więc wraz Marcinem postanowiliśmy potowarzyszyć Micorowi w drodze do domu, przy okazji żegnając się z Piotrem. W Mnichowie nasza trójka się rozjechała, a ja śmignąłem do domu polami i wpadłem przez Skiereszewo bezpośrednio na swój fyrtel. Dopiero tutaj, po raz pierwszy tego dnia ujrzałem wyglądające zza chmur słońce. Lepiej późno niż wcale ;). Wyjazd zakończyłem dokładnie o 6.30 mijając się praktycznie z Żoną i Juniorem w drzwiach. Teraz czas odespać wojaże :P.

Mapka trasy:
Środa, 24 lipca 2013 Komentarze: 2
Dystans 109.38 km
Czas 05:47
Vśrednia 18.91 km/h
Tętnośr. 132
Tętnomax 155
Kalorie 4326 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Pierwszy dzień właściwego pobytu nad morzem, pierwsza (i jak się później okaże - ostatnia) okazja do pośmigania rowerem po nowych, nieznanych mi szlakach. Padło na Łebę, przez Słowiński Park Narodowy, oczywiście szlakiem R10. Udało mi się już na samym starcie - przemiła dziewczyna kasująca za wjazd do parku nie miała wydać i stwierdziła, że mam jechać - Ona jakby co była w toalecie :). No to pojechałem. W parku ludzi trochę się kręciło, więc początkowa jazda to właściwie slalom. Im bardziej wgłąb, tym łazików mniej. W końcu opuściłem zadrzewioną część parku i wypadłem na pierwsze, piaszczyste drogi wśród łąk. Te na początku akurat sąsiadowały z jez. Gardno.

SPN - piaszczysty dukt w okolicy jez. Gardno © kubolsky


SPN - Łąki jak okiem sięgnąć ;) © kubolsky


SPN - Ciekawe drzewo © kubolsky


Chwilę popodziwiałem okolicę i ruszyłem dalej. Od początku prowadziły mnie drogowskazy, wskazujące miejscowości które czekają mnie po drodze. Na drogowskazach widniał również magiczny symbol R10 - znaczy, że dobrze jadę.

Nieoficjalne oznaczenie szlaku R10 © kubolsky


Tak zamiennie - raz lasem, raz łąką dotarłem do Smołdzina. Stąd również obrałem kierunek wskazywany przez owe drogowskazy, co okazało się błędem. Dwa drogowskazy później jakoś podejrzanie przestały one występować, a na drzewach ewidentnie brakowało towarzyszących mi dotychczas oznaczeń szlaku. Ten to w ogóle jest strasznie zamazany i gdyby nie pojawiające się co jakiś czas tabliczki to bez mapy ani rusz. W końcu zabrakło również tabliczek, więc trzeba było skorzystać z załadowanej do Locusa mapy. Okazało się, że w Smłodzinie obrałem zły kierunek i zamiast udać się szlakiem na północny-wschód, ruszyłem na wschód. Tym sposobem w Rówienku musiałem nanieść korektę, by w końcu dotrzeć do Skórzyna i wrócić na znakowaną trasę.

Szopa/stodoła? Cokolwiek to jest - jest klimat :) © kubolsky


Polny dukt przede mną © kubolsky


Stąd już poszło gładko - przez Zgierz ;), Izbicę i Gać dotarłem z powrotem do SPN, w okolice jeziora Łebsko. Tu już bezlitośnie grząskimi piaszczystymi duktami prowadzącymi aż do samej Łeby ruszyłem do mojego punktu docelowego.

Symbioza trzech gatunków drzew © kubolsky


Oznaczenie szlaków © kubolsky


Ruchome wydmy nad jez. Łebsko © kubolsky


W końcu udało się chwycić miejski asfalt i lekko klucząc dotarłem na koniec Polski ;).

Na końcu Polski ;) © kubolsky


Łeba - Plaża Marina © kubolsky


Ilość znajdujących się w mieścinie ludzi, oraz wszędobylski ścisk i zgiełk spowodowały, że chęć objechania Łeby pękła niczym bańka mydlana. Zawróciłem, przystanąłem jeszcze w sklepie by uzupełnić zapas wody i strzelić na miejscu izotonika i ruszyłem w drogę powrotną. Do Skórzyna śmigałem dokładnie tymi samymi drogami, by w końcu we wsi wskoczyć na właściwy, znakowany szlak R10. Wcześniej nie widziany odcinek wiódł przez mokradła, rzadkie lasy oraz łąki aż do miejscowości Kluki.

Rzeczka gdzieś na szlaku © kubolsky


Okazało się, że w Klukach (o czym wcześniej nie wiedziałem) znajduje się skansen - Muzeum Wsi Słowiańskiej.

Skansen w Klukach © kubolsky


Przystanąłem na chwilę, popatrzyłem, pooglądałem i ruszyłem dalej asfaltem do Łokciowych. Tu szlak zakręcał w stronę Smołdzina, a wiódł betonowymi "jumami" przy których co jakiś czas napotykałem gipsowe rzeźby.

Znowu łąki i wzgórze w oddali © kubolsky


Rzeźba nr 1 © kubolsky


Rzeźba nr 2 © kubolsky


Ciekawe to to, choć nigdzie nie opisane, więc nie bardzo wiem o co z tymi rzeźbami chodzi. Ze Smłodzina ponownie śmiganą już trasą przez Słowiński Park Narodowy dotarłem do Rowów. Zatrzymałem się jeszcze przy budce na wejściu do parku, zakupiłem zaległy bilet czym wprowadziłem sprzedającą je dziewczynę w zdziwienie i ze spokojnym sumieniem ruszyłem do kwatery pod prysznic. Ty sposobem jedyny właściwie wypad rowerowy po wybrzeżu zakończył się dystansem 110 km w czasie niecałych 6 godzin. Piachy i temperatura ostro dały popalić, a był to dopiero początek męczących upałów...

Mapka:
Sobota, 20 lipca 2013 Komentarze: 10
Dystans 105.97 km
Czas 05:01
Vśrednia 21.12 km/h
Uczestnicy
Vmax 55.60 km/h
Tętnośr. 132
Tętnomax 174
Kalorie 5899 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Właściwie zupełnie przypadkowo (dzięki fejsbuniu, dzięki Bobiko!) wczoraj, w godzinach wieczornych dowiedziałem się, że Grigor wraz z Piotrasem szykują się do wypadu na Wał Wydartowski. Jako że chcąc, nie chcąc musieli przebić się przez Gniezno, razem ustaliliśmy wspólny wypad. Za punkt zborny obraliśmy plac przykaterdralny, sąsiedztwo Bolka Chrobrego. W umówionym miejscu stawiłem się koło 9.30 rano, gdzie już czekali: Pan Jurek, Mateusz, oraz Micor.

W oczekiwaniu na przyjezdnych © kubolsky


Po chwili pojawili się Oni - Goście z zachodu ;).

Jadą! :) © kubolsky


Chłopakom w drodze do Gniezna towarzyszyła na swojej szosie Asia. Nie zdążyliśmy nawet się dobrze wszyscy przywitać, gdy dobił do nas Marcin i trzeba było zaczynać od nowa ;). W końcu zebraliśmy się do dalszej jazdy, przy okazji żegnając powracającą do domu Joannę, gdy okazało się że Marcin złapał panę. To się nazywa pesio - nie dość, że nie mógł nam towarzyszyć podczas całej wyprawy, to jeszcze w miejscu zbiórki gałązka akacji przeprowadziła udany zamach na Jego koło ;).

Marcina dopadła pana jeszcze przed startem © kubolsky


Serwis poszedł szybko i wreszcie mogliśmy ruszać. Obraliśmy kierunek nad jez. Wierzbiczańskie, nad które dotarliśmy maksymalnie terenowym wariantem. Na miejscu chwila zadumy, oraz czas na focenie i można śmigać dalej.

Nad jez. Wierzbiczany © kubolsky


Skoro zjechaliśmy jużna dół, to dalsza droga mogła wieść jedynym słusznym wariantem - rozpoczęliśmy przeprawę zarośniętym, nadbrzeżnym singielkiem. Tradycyjnie było ekstra, tradycyjnie też odradzam jazdę nim bez kasku. Mnie po drodze solidnie łupnęły w łupinę dwie gałęzie. Wypadając na plaży na Kujawkach pokręciliśmy w górę do asfaltu, a następnie udaliśmy się w kierunku skarpy podziwiać panoramę jeziora.

Na skarpie © kubolsky


Stąd już bez dodatkowego kluczenia ruszyliśmy do naszego pierwszego dziś celu - wieży widokowej w Dusznie. Na Kalinie pożegnaliśmy Marcina, który musiał wracać do domu.

Marcin opuszcza towarzystwo © kubolsky


Dalej przez Wymysłowo, Pasiekę, Hutę Trzemeszeńską, Kruchowo, najpierw gruntem później asfaltem dotarliśmy do Wydartowa gdzie zaczęły się lokalne górki i zjazdy. Na pierwszy - niezbyt ostry lecz dość długi jak na płaskie, Wielkopolskie warunki natknęliśmy się już w Wydartowie.

Wydartowo - pierwsze podjazdy © kubolsky


W końcu z powrotem chwyciliśmy grunty oraz piachy i po paru zjazdach i wspinaczkach osiągnęliśmy najwyższe w okolicy wzniesienie, a na nim wieżę widokową.

Duszno zdobyte! :) © kubolsky


Na górze tradycyjnie zdjęcia...

Kominy elektrowni w Koninie © kubolsky


Gnieźnieński Manhattan (os. Winiary) © kubolsky


W oddali Piechcin © kubolsky


Kierunki świata wróciły na wieżę © kubolsky


Grupfoto na wieży © kubolsky


...na dole tradycyjnie uzupełnianie spalonych kalorii ;)

Zasłużony posiłek w toku © kubolsky


Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę, alternatywnym szlakiem. Po drodze przystanęliśmy podziwiać widoki, a Micor przy okazji objaśnił nam prawidłową technikę zjazdu drogą, którą za chwilę mieliśmy pokonać.

Micor objaśnia zjazd przed nami © kubolsky


Miał Chłopak rację. Warto było się jeszcze bardziej rozpędzić, to by się nie zaryło w piachach na dole ;). Na kolejnym rozjeździe ustaliliśmy, że o tak wczesnej porze nie wypada kierować się do domów, więc ruszyliśmy ku Przyjmie. Mijając nieczynną już chyba kopalnię soli dotarliśmy do Palędzia Dolnego. Na horyzoncie majaczył sklep - to znak, że przystajemy na chwilę uzupełnić zapas płynów i wtrząchnąć po lodziku :).

Przerwa w sklepie © kubolsky


Zenony Jaskuły ;) © kubolsky


Korzystając z okazji Grzechu postanowił zagadnąć siedzących w przysklepowej altance lokalsów. Jeden z Nich był chyba blisko spokrewniony z Grzegorzem Markowskim z Perfectu ;).

Grigor nawiązuje nowe znajomości z lokalsami ;) © kubolsky


Po dziesięciominutowej nawijce Grzechu może z czystym sumieniem dodać dwóch nowych znajomych na fejsbuniu :P. Nasza dalsza droga to długi podjazd do kolejnego Palędzia, tym razem Kościelnego. Skoro pokonaliśmy podjazd to przed nami musiał być zjazd. Był. A za nim kolejny, jeszcze dłuższy podjazd. Taka to już pofałdowana okolica... W końcu jednak dotarliśmy do Niestronna, gdzie czekała nas rozkmina. Wspólnie szybko ustaliliśmy, że odbijamy w kierunku Gąsawy przyjmując ewentualność odwiedzenia Wenecji. Obrany wariant dalszej trasy był nam znany, więc wiedzieliśmy że przed nami będzie najpierw zjazd na którym można pokusić się o dzienny rekord prędkości, a następnie ostra wspinaczka. Wspinaczkę zakończyliśmy przy odbiciu wiodącym do Doliny rzeki Gąsawki. Jako że Piotrek nie miał jeszcze okazji odwiedzić tego przeurokliwego miejsca, decyzja o naszym kolejnym celu była czystą formalnością.

Grupfoto w Dolinie rzeki Gąsawki © kubolsky


Przejazd przez dolinkę przebiegł bardzo sprawnie, co nie znaczy że bez zawieszenia oka na dostępnych tam widokach (rym nie zamierzony ;) ).

Gąsawka © kubolsky


Drogą którą tam dotarliśmy wróciliśmy z powrotem do krzyżówki, a tam czekał nas kolejny dylemat. Ponieważ wskazówki na tarczy wskazywały mocno zaawansowane popołudnie postanowiliśmy, że czas ruszyć w drogę powrotną. Na szczęście przed nami wiła się długa, nowa a więc jeszcze równiutka droga asfaltowa w samym środku lasu. Tu też mogliśmy ostro przydepnąć :). W konkretnym tempie pozostawialiśmy za sobą kolejne kilometry aż dotarliśmy na Gołąbki, na plaże przy jez. Przedwieśnia. Na miejscu z kąpieli słonecznej oraz tej właściwiej - wodnej korzystała spora grupa ludzi.

Rekonesans na plaży w Gołąbkach © kubolsky


Przeprowadziliśmy rekonesans, wciągnęliśmy po ciastku i ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów dalej przyszedł czas pożegnać naszych dzisiejszych, przyjezdnych kompanów. Nie mogło obyć się bez ostatniej fotki w grupie.

Grupfoto na do widzenia © kubolsky


Podziękowaliśmy Grigorowi i Piotrasowi za fantastyczny, wspólny wypad, przybiliśmy sobie po piątce i rozjechaliśmy się w swoje strony.

Chłopaki wracają do domów © kubolsky


Nas czekała przeprawa przez Lasy Królewskie, a dalej jazda do Gniezna przez Dębówiec, Orchół i Wełnicę. Chcąc dodatkowo urozmaicić sobie ostatnie chwile na rowerach odbiliśmy jeszcze nad Łazienki, a stamtąd przez miasto i brzegiem Wenecji dotarliśmy na przejazd kolejowy przy Dalkoskiej. Pożegnaliśmy p. Jurka i Mateusza, a następnie wspólnie z Micorem ruszyłem do Mnichowa odprowadzić Go do domu. Decyzja ta podyktowana była kilkoma brakującymi do stówy kilometrami. Nie można było tego tak zostawić :). W Mnichowie pożegnałem ostatniego uczestnika dzisiejszego wypadu rowerowego i pokręciłem do domu. Na sam koniec, jak na złość wzmógł się wiatr, który sporą część drogi wiał mi prosto w ryja :/. W domu zjawiłem się z po przejechaniu ponad 105 km, mega zadowolony! Wypad zaliczam do tych naprawdę udanych. Grzegorz, Piotr - miło było poznać osobiście! Oby tak częściej!

Mapka:
Piątek, 5 lipca 2013 Komentarze: 3
Dystans 76.74 km
Czas 03:39
Vśrednia 21.02 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Wyprawy rowerowej "Polska Wschodnia 2013" dzień szósty. Budzimy się jak jeden mąż na dźwięk budzika, startujemy o ustalonej dzień wcześniej godzinie.

Szykowanie do wyjazdu © kubolsky


Na dziś zapowiadane jest spore zachmurzenie oraz popołudniowe opady. Jak się później okaże opady nas nie dopadną, a niższa temperatura i zachmurzenie będą dla nas zbawienne. Sama prognoza nas za specjalnie nie rusza - ot miła alternatywa dla wcześniejszych upałów. Wyjazd poza granice Chełma to bezustanny, dziesięciominutowy zjazd. Zastanawiamy się jak "przyjemnie" by było wjeżdżać rowerami od tej strony do miasta ;). Dzisiejszy cel to Zamość. Trasę postanawiamy jednak urozmaicić o wizytę w Wojsławicach i na Starym Majdanie - wsiach na terenie których toczą się przygody Jakuba Wędrowycza, bohatera cyklu opowiadań autorstwa Andrzeja Pilipiuka. Po zjeździe z głównej szosy na drogę do Wojsławic trzymamy wysokie tempo, które po krótkim czasie zostaje solidnie obniżone przez pierwszy dłuższy podjazd.

Pierwsze górki przed nami © kubolsky


Była górka, jest i zjazd © kubolsky


Szczerze mówiąc wcześniej nie rozpoznaliśmy trasy, więc czeka nas solidne zaskoczenie. Podjazd pokonujemy sprawnie, zjeżdżamy oczywiście najszybciej jak tylko się da (rekordzista osiągnął 56,8 km/h z sakwami)... a przed nami kolejna górka. Potem kolejna, kolejna, później kolejna i jeszcze jedna i tak aż do Wojsławic. Grupa dzieli się na dwie części - na froncie trójka zaprawionych w boju (w tym ja :) ), z tyłu kolejna trójka ciut słabszych sakwiarzy. W końcu docieramy do Wojsławic gdzie strzelamy sobie parę fotek przy tablicy. Przy okazji zagaja nas lokalny bajker który prezentuje ekipie mieścinę i towarzyszy nam aż do samego Zamościa. Informuje nas również, że stąd aż do Kraśniczyna czeka nas jazda po płaskim, natomiast dalej do samego Zamościa będzie bardzo ciekawie :). Dojazd do Kraśniczyna faktycznie poszedł sprawnie, po drodze obowiązkowa fota przy tablicy "Stary Majdan", później jednak zaczął się hardkor.

Stary Majdan - Jakubowy fyrtel :) © kubolsky


Droga od owego Kraśniczyna do samego Zamościa to ciągłe długie podjazdy i szybkie zjazdy.

Kolejny raz w dół © kubolsky


Chałupa na uboczu © kubolsky


Pola na zboczu © kubolsky


Najostrzejszy podjazd na trasie pokonany © kubolsky


Góra, dół, góra, dół © kubolsky


Najdłuższy jednak był dopiero przed nami. Po minięciu Skierbieszowa zaczął się długaśny uphill, który zakończył się jakieś 5 km przed naszym dzisiejszym celem. Na górze chwila na odetchnięcie i śmigamy w dół.

Cel osiągnięty! © kubolsky


O Zamościu nasłuchaliśmy się wiele dobrego, lecz pierwsze wrażenie było co najwyżej średnie - ot miasto jak każde inne. Przyznać trzeba jednak, że odnowiona starówka robi niesamowite wrażenie.

Kamienice Ormiańskie © kubolsky


Ratusz w Zamościu © kubolsky


Jan Zamoyski © kubolsky


Rynek nocą © kubolsky


Pod wieczór pizza, parę piwek i koło północy część z nas grzecznie idzie spać. Wyjazd pociągiem o 5.39 rano.

Mapka:


"Polska Wschodnia 2013", Dzień 5

"Polska Wschodnia 2013", Dzień 7

TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 80751.37 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.93 km/h


80751.37

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.93 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

153d 11h 03m

CZAS W SIODLE