Późnym popołudniem odezwał się do mnie Marcin z propozycją wspólnej jazdy. Jako że chwilę wcześniej Aśka oznajmiła mi, że zawija Juniora w fotel VIP i śmiga rowerem na pierdoły do siory, od razu potwierdziłem swoje uczestnictwo w wypadzie z ekipą. Na Wenecji stawiłem się 10 minut później, a na miejscu tradycyjnie już oczekiwałem na resztę grupy na zakręcie. Po chwili dojechał Marcin wraz z p. Jurkiem. Pogaduchy trochę nam zajęły, ponieważ p. Jurek i Marcin konsultowali ze mną kwestię zakupu bagażnika, sakw, osprzętu turystycznego itd. Coś się kroi, coś wisi w powietrzu... ;). W końcu się ruszyliśmy, nie mając (tradycyjnie) konceptu na trasę, więc postanowiliśmy ruszyć ku serwisówce wzdłuż S5. Tam przynajmniej jest szeroki, mało uczęszczany asfalt - można więc na spokojnie po drodze pogadać. Tak sobie kręcąc gładkim jak stół czarnym dywanem zaproponowałem swój koncept trasy, na który reszta się zgodziła. Tym sposobem udaliśmy się do Czerniejewa przez Woźniki, Baranowo, Pawłowo Lasy Czerniejewskie i Brzózki. W Czerniejewie zaliczyliśmy krótką wizytę w Biedrze.
Droga powrotna wiodła przez Kąpiel, Nidom, Kosmowo, Gębarzewo i Pustachowę. Na ścieżce pieszo-rowerowej zadzwonił telefon - Aśka. Okazało się, że dopiero wyjeżdża do domu. Zaproponowałem więc, że spotkamy się na Rynku. Pokręciliśmy więc z chłopakami przez Wenecję na Rynek, gdzie przystanęliśmy na chwilę, lecz gadka na tyle się rozwinęła że wspólnie doczekaliśmy przyjazdu mej Małżowiny wraz z Juniorem. W międzyczasie, zupełnie przypadkowo dobił do nas Micor jeżdżący po mieście i dokręcający do 2k km w miesiącu (udało mu się - szacun!). Po przyjeździe Aśki właściwie od razu ruszyliśmy do domu, tym samym żegnając moich dzisiejszych kompanów. Aha, test trasy zakończył się pozytywnie. Jest ok!
Znów krótko. Najpierw do Atuta zaproponować współorganizację rajdu. Niestety właściciela nie było, będzie jutro. Trudno, jutro się odezwę. Z rowerowego przez miasto na małe zakupy, a do domu tradycyjnie już przez Wenecję i zaliczając po drodze górkę do Strumykowej :). Zbiera się na burzę, zbiera, a burzy nadal nie ma... :P
Koło 17.00 zadzwonił telefon - Pan Jurek. Wiadomo o co chodzi ;). Zadeklarowałem Żonie swój powrót na max 19.00, wskoczyłem w rowerowe ciuchy i obrałem kierunek Wenecja. Kręcąc pierwsze okrążenie wokół jeziora po drodze napotkałem inicjatora dzisiejszego wypadu, a zamykając kółko wpadliśmy na Mateusza. Kręcąc powoli dwa kolejne pogadaliśmy chwilę a następnie bez żadnego planu ruszyliśmy przed siebie. Padło na Las Miejski ul. Pustachowską. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o poligon w Cielimowie popatrzeć, jak się prezentuje bez rozebranego niedawno wigwamu a następnie pozostawiając za sobą Cielimowo pokręciliśmy do Górowa. Tam wykręciliśmy rogala i przez Górówko i Goczałkowo, znów Lasem Miejskim wróciliśmy do Gniezna. Chłopaki odprowadzili mnie pod sam dom, a sami ruszyli w dalszą trasę. Drzwi za sobą zatrzasnąłem dokładnie o 19.00 ;).
Krótko - znowu wciąłem się kumpeli do obcięcia i znowu się udało :P. Po drodze jeszcze Lidl oraz PiP (w końcu na półki wrócił Kormoran Jasny Mocno Chmielony!) i do domciu.
Ostatni dzień pobytu nad morzem. Rowerowo niespełniony i wymęczony panującym skwarem ruszyłem z jedną tylko sakwą (druga, cięższa pojedzie z resztą rodzinki autem następnego dnia) na dworzec do Słupska. Aby za specjalnie się nie spinać wystartowałem dobre 2,5 godziny przed planowanym odjazdem pociągu. Postanowiłem ciut wydłużyć sobie trasę, jadąc drogą, którą zwykle śmigam autem, a która tylko w części pokrywa się ze szlakiem rowerowym. Na dworcu byłem po godzinie i kwadransie, zostawiając za sobą równo 30 km. Miałem jeszcze czas na zakup energetyka, jakichś kanapek i strzelenie pożegnalnej foty na peronie ;).
Pociąg podjechał punktualnie, znalazłem odpowiedni wagon i miło się zaskoczyłem - w końcu trafiłem na skład z porządnym wagonem rowerowym, tzn. w połowie przeznaczonym na rowery, a w drugiej połowie wyposażonym w fotele "samolotowe". Podróż do Tczewa mimo towarzystwa gderających Niemców przebiegła prawie dobrze. Prawie, ponieważ wjeżdżając do Trójmiasta ilość osób w wagonach zaczęła się w zastraszającym tempie podwajać i potrajać :/. Na dodatek w Gdyni i na stacji Gdańsk Główny do wagonu wsiadła kolonia :/. Całe szczęście, że z Trójmiasta do Tczewa był rzut beretem, gdyż nie wiem jak długo wytrzymał bym jazdę z czyimś tyłkiem na wysokości mojego nosa... Wysiadając w Tczewie dysponowałem zapasem czasowym rzędu 40 minut, które postanowiłem spędzić na peronie. W międzyczasie konkretnie się rozpadało - miła odskocznia od upałów :). Pociąg do domu nadjechał z 10-cio minutowym opóźnieniem, a wejście do niego wiązało się z powrotem do realiów, do jakich przyzwyczaiło nas PKP - przedział na 3 rowery, w którym mój wylądował jako szósty, miejsca tylko i wyłącznie stojące, ścisk, hałas itd. "Pocieszające" (celowo w cudzysłowie) były tylko miny osób wsiadających na stacjach po drodze. O dziwo już w Bydgoszczy udało nam się zgubić opóźnienie i w Gnieźnie byłem zgodnie z rozkładem. Wysypałem się z wagonu z pomocą współpodróżnych i prosto z dworca ruszyłem do domu, tym samym uznając wakacje za zakończone :).
Pierwszy dzień właściwego pobytu nad morzem, pierwsza (i jak się później okaże - ostatnia) okazja do pośmigania rowerem po nowych, nieznanych mi szlakach. Padło na Łebę, przez Słowiński Park Narodowy, oczywiście szlakiem R10. Udało mi się już na samym starcie - przemiła dziewczyna kasująca za wjazd do parku nie miała wydać i stwierdziła, że mam jechać - Ona jakby co była w toalecie :). No to pojechałem. W parku ludzi trochę się kręciło, więc początkowa jazda to właściwie slalom. Im bardziej wgłąb, tym łazików mniej. W końcu opuściłem zadrzewioną część parku i wypadłem na pierwsze, piaszczyste drogi wśród łąk. Te na początku akurat sąsiadowały z jez. Gardno.
Chwilę popodziwiałem okolicę i ruszyłem dalej. Od początku prowadziły mnie drogowskazy, wskazujące miejscowości które czekają mnie po drodze. Na drogowskazach widniał również magiczny symbol R10 - znaczy, że dobrze jadę.
Tak zamiennie - raz lasem, raz łąką dotarłem do Smołdzina. Stąd również obrałem kierunek wskazywany przez owe drogowskazy, co okazało się błędem. Dwa drogowskazy później jakoś podejrzanie przestały one występować, a na drzewach ewidentnie brakowało towarzyszących mi dotychczas oznaczeń szlaku. Ten to w ogóle jest strasznie zamazany i gdyby nie pojawiające się co jakiś czas tabliczki to bez mapy ani rusz. W końcu zabrakło również tabliczek, więc trzeba było skorzystać z załadowanej do Locusa mapy. Okazało się, że w Smłodzinie obrałem zły kierunek i zamiast udać się szlakiem na północny-wschód, ruszyłem na wschód. Tym sposobem w Rówienku musiałem nanieść korektę, by w końcu dotrzeć do Skórzyna i wrócić na znakowaną trasę.
Stąd już poszło gładko - przez Zgierz ;), Izbicę i Gać dotarłem z powrotem do SPN, w okolice jeziora Łebsko. Tu już bezlitośnie grząskimi piaszczystymi duktami prowadzącymi aż do samej Łeby ruszyłem do mojego punktu docelowego.
Ilość znajdujących się w mieścinie ludzi, oraz wszędobylski ścisk i zgiełk spowodowały, że chęć objechania Łeby pękła niczym bańka mydlana. Zawróciłem, przystanąłem jeszcze w sklepie by uzupełnić zapas wody i strzelić na miejscu izotonika i ruszyłem w drogę powrotną. Do Skórzyna śmigałem dokładnie tymi samymi drogami, by w końcu we wsi wskoczyć na właściwy, znakowany szlak R10. Wcześniej nie widziany odcinek wiódł przez mokradła, rzadkie lasy oraz łąki aż do miejscowości Kluki.
Przystanąłem na chwilę, popatrzyłem, pooglądałem i ruszyłem dalej asfaltem do Łokciowych. Tu szlak zakręcał w stronę Smołdzina, a wiódł betonowymi "jumami" przy których co jakiś czas napotykałem gipsowe rzeźby.
Ciekawe to to, choć nigdzie nie opisane, więc nie bardzo wiem o co z tymi rzeźbami chodzi. Ze Smłodzina ponownie śmiganą już trasą przez Słowiński Park Narodowy dotarłem do Rowów. Zatrzymałem się jeszcze przy budce na wejściu do parku, zakupiłem zaległy bilet czym wprowadziłem sprzedającą je dziewczynę w zdziwienie i ze spokojnym sumieniem ruszyłem do kwatery pod prysznic. Ty sposobem jedyny właściwie wypad rowerowy po wybrzeżu zakończył się dystansem 110 km w czasie niecałych 6 godzin. Piachy i temperatura ostro dały popalić, a był to dopiero początek męczących upałów...
Zacznę prosto z mostu - moje nadzieje związane z wyjazdem z rowerem nad morze nie zostały do końca zaspokojone. Z jednej strony zawiodła pogoda - cały czas człowiek narzeka że zimno, że pada i w ogóle, a gdy przychodzi wymarzone ciepło to już takie naprawdę konkretne. W moim wypadku był to tydzień skwaru, duchoty i praktycznie zerowego wiatru. Powyższa aura w połączeniu z piaszczystymi, nadmorskimi szlakami spowodowały, że mimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie jeździć tyle ile zamierzałem :/. Z drugiej strony - był to jednak wyjazd rodzinny. Żona wraz z Juniorem pojechali samochodem, ja z własnej nieprzymuszonej woli wsparłem finansowo PKP podróżując pociągiem. Oczywiście już na miejscu nie mogło być za różowo - każda chęć wyjazdu rowerem poprzedzana byłą dyskusją, oraz potrzebą znalezienia kompromisu, który o dziwo nigdy nie znajdował się pośrodku... Mniejsza z tym. Czas na właściwą relację, a tę ograniczę tylko do trzech, rowerowych dni, z czego dwa to dojazd z dworca do Rowów i z Rowów na dworzec :P.
Dzień pierwszy - podróż PR do Poznania i stamtąd TLK do Ustki. Pierwotnie bilet wykupiłem do Słupska, lecz stwierdziłem, że skoro mogę dojechać do stacji końcowej i na spokojnie wygramolić się z tym całym majdanem, zamiast stresować się gwiżdżącym nad uchem kierownikiem pociągu, to czemuż by nie. Bilet udało mi się przedłużyć jeszcze w Poznaniu, za free :). Generalnie podróż aż do samego końca przebiegła nad wyraz komfortowo (w końcu jechałem w tygodniu) - miałem przedział dla rowerzystów cały dla siebie, a rower wisiał sobie obok jako jedyny w wagonie. Na miejscu byłem zgodnie z rozkładem jazdy (o dziwo! ;P ), skąd bez zbędnego kręcenia po kurorcie(?) ruszyłem asfaltami w ciągu szlaku R10 do Rowów. Jazda do punktu docelowego poszła dość sprawie, choć mijające mnie non stop samochody tego nie ułatwiały. Pomimo, że drogi między miejscowościami to drogi mocno podrzędne, to jednak są intensywnie użytkowane przez poruszających się blachosmrodami urlopowiczów. Na miejsce dotarłem po niespełna godzinie, przywitałem się z resztą rodzinki, następnie udałem się pod prysznic i na obowiązkową rybkę, inaugurującą każdy pobyt nad morzem :).
Taki tam szorcik na lepszy sen. Wyskoczyłem totalnie po cywilnemu, a w zamiarze miałem kilka kółek wokół Wenecji. Niestety upierdliwe, latające robactwo pozwoliło mi wykręcić max dwa okrążenia, więcej tego cholerstwa bym nie zniósł. Na do widzenia podjazd z Wenecji do Strumykowej, powrót na około dzielnią i jeszcze na dobitkę do końca mojej ulicy i z powrotem. Cholera, jak ja tam dawno nie byłem. Co to za chałupy się pobudowały? Kto tam w ogóle mieszka?! ;)
Tak jak się z p. Jurkiem umówiliśmy, po powrocie z dworca (z kompletem biletów! :) ), o 11.00 zainicjowałem rozmowę telefoniczną, podczas której jako godzinę wyjazdu ustaliliśmy samo południe. Dobrze, miałem czas na ogarnięcie się i jeszcze jedno szybkie, odmóżdżające przejrzenie internetów ;) i można było śmigać. Tradycyjnie już podczas wojaży z p. Jurkiem ruszyłem ku Biedrze przy Liliowej. Zjechaliśmy się idealne, piąteczka, tradycyjna rozkmina p.t. "gdzie?" i lecimy. Padło na Lasy Czerniejewskie, wariant dojazdu - przez Pawłowo. Do samego Pawłowa asfaltami poszło gładko i szybko, mimo delikatnego, choć odczuwalnego wmordewindu. We wsi odbiliśmy w stronę lasu i już po chwili śmigaliśmy zadrzewionymi duktami.
Ten etap dzisiejszej trasy znany mi była tylko częściowo, lecz ostatecznie nawet ja nie byłem w stanie określić gdzie jesteśmy. Na szczęście mój dzisiejszy kompan wiedział doskonale :). Kapnąłem się dopiero przecinając drogę Wierzyce - Czerniejewo. Pokręciliśmy nią dosłownie z minutę i odbiliśmy w lewo na Rakowo. Bitumiczny dywan w końcu się skończył, a zaczęły się piachy. Szczęśliwie te również nie trwały długo i kilka obrotów korbą później cięliśmy prostym duktem przez las. Prosta skończyła się tuż nad obleganym dziś jez. Baby. Popatrzyliśmy chwilę na ludzi którzy dla chwili ochłody postanowili zapuścić się w sam środek lasu, a następnie cofnęliśmy się kawałek by wskoczyć na wiodący wokół bajora singielek. Po paru minutach znajdowaliśmy się na drugim brzegu.
Później wspinaczka na skarpę, gdzie ze szczytu, z drugiej jej strony widać jez. Uli. Gdzieś tam obok powinno być ostatnie z trzech "oczek" - Ósemka, ale tego już nie wyczaiłem. Ruszyliśmy prostą drogą przez las, po drodze mijając Jezierce, ku Wierzycom.
Tam ponoć w knajpie na zakręcie dają smacznie jeść :). Jako że zbliżała się pora obiadowa, a ja na krótki czas zostałem słomianym wdowcem, zdrowo się nagrzałem na taką opcję :P. Dotarliśmy na miejsce, zamówiliśmy każdy po zestawie obiadowym i zabraliśmy się do czynnej konsumpcji. Było pycha!
Konkretnie posileni uregulowaliśmy rachunki i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. W końcu nietaktem było by po godzinie jazdy i uzupełnieniu spalonych kalorii wrócić do domu. Zaproponowałem kierunek Pobiedziska, dalej Krześlice i stamtąd do Gniezna. Tak też uczyniliśmy. Górą myknęliśmy nad S5 i znowu asfaltem ruszyliśmy do Pobiedzisk. Ustalenia były takie - "Pełne brzuchy, nigdzie się nie spieszy, więc jedziemy spokojnie, rekreacyjnie". Realia natomiast takie - nie schodziliśmy poniżej 30 km/h i nawet tego nie czuliśmy :). Tym sposobem, w ekspresowym tempie znaleźliśmy się na rynku, na którym byłem chyba pierwszy raz w życiu.
Wyczaiłem obleganą budkę z lodami, czyli muszą mieć coś dobrego. Ja skusiłem się na koktajl jagodowy, p. Jurek na lodzika włoskiego. Mi smakowało, p. Jurkowi chyba też :). Ruszyliśmy dalej ku Krześlicom. Pan Jerzy zaproponował, by na światłach walić prosto, to w takim wypadku nie będziemy musieli cofać się spod pałacu na szlak do domu. Ok, jedziemy! Przez Nadróżno, Złotnioczki dotarliśmy do Wronczyna, czyli właściwie na skraj puszczy Zielonka. Tu jednak musieliśmy odbić w prawo, później znowu w prawo i szybko w lewo ;) i prostą wśród kukurydzy do Krześlic. Tu też kapnąłem się, że korba mi jakoś dziwnie pracuje, a co jakiś czas słyszę strzały :P. Zatrzymałem się, poruszałem ramieniem korby i są luzy :/. Wkład suportu szlag trafił. Trudno - do domu dojadę, ale jutro z rana trzeba oddać sprzęt do sąsiada. W końcu we wtorek wyjazd. Trochę kijowo wyszło, bo obiecałem sobie, że jak mi się korba posypie to wymienię ją na coś lepszego, ale teraz nie było już na to czasu. Z drugiej strony dobrze, że awaria nastąpiła teraz, a nie nad morzem. Spokojniejszym tempem dotarliśmy pod pałac w Krześlicach.
Z Krześlic, znanym mi szlakiem ruszyliśmy do domów. Najpierw gruntowy skrót przez pole, którego pan Jurek nie znał i jesteśmy we Węglewie - wsi, w któej urodził się Józef Kostrzewski, wybitny archeolog, odkrywca osady w Biskupinie.
Tu też, w środku niczego podjechała biała Polówka na PZ-tach, a pasażerowie zaczęli nas dopytywać o drogę do skansenu w Dziekanowicach. Kulturalnie, najprościej jak się da wytłumaczyłem, że muszą zawrócić, do końca prosto, w prawo, na światłach w lewo i mijając jez. Lednickie zauważą kierunkowskaz. My ruszyliśmy dalej, a oni nie zawrócili. Potem jeszcze dwa razy mijalimy ich po nie tej stronie jeziora :). Śmignęliśmy kawałek ścieżką pieszo-rowerową i odbiliśmy na asfalt na Dziekanowice.
Tędy prowadzi Rowerowy Szlak Piastowski i zgodnie z jego oznaczeniami kierowaliśmy się ku Gnieznu. Tuż przed Braciszewem zaliczyliśmy ostatnią pauzę w altance.
Dalej, na jednym z zakrętów wyczaiłem, że nowo wymalowany szlak wiedzie prosto w pole. Droga faktycznie tam była, lecz nadawała się raczej dla rowerów, niż pojazdów zmechanizowanych. Z drugiej strony w końcu to szlak rowerowy :). Początkowo było ekstra - dukt porośnięty wysoką trawą i drzewa po obu stronach. Później zaczął się hardkor, ale kto jak kto - my daliśmy radę :)
Wylecieliośmy w Braciszewie, a stąd pokręciliśmy prostą drogą do Gniezna. Rozstaliśmy się praktycznie pod moim domem. Podziękowałem p. Jurkowi za wspólną jazdę i obrałem kierunek prysznic :). Trzeba było się opłukać z tych wszystkich chaszczy :P. A jutro z rana do Dudka po nowy wkład suportu.
Z rana postanowiłem kopsnąć się na dworzec PKP celem zakupu biletów nad morze i z powrotem. Decyzja okazała się być słuszną, gdyż przy okienku kwitłem dobre pół godziny, mimo że przygotowane miałem wydruki tras w obie strony. Tak czy inaczej sukces - mam miejsca siedzące, mam miejsca na rower, a siedzę w przedziale dla rowerzystów (co nie zawsze jest tak oczywiste). We wtorek odjazd. Pomorze - przybywam! :)
Przy okazji udało mi się ustrzelić fotkę Open'er-owego Husarza (Siemens EuroSprinter).