Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w kategorii

300 i więcej

Dystans całkowity:3262.02 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:152:13
Średnia prędkość:21.43 km/h
Maksymalna prędkość:76.41 km/h
Suma podjazdów:8870 m
Maks. tętno maksymalne:164 (89 %)
Maks. tętno średnie:130 (71 %)
Suma kalorii:102174 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:362.45 km i 16h 54m
Więcej statystyk
Sobota, 17 czerwca 2023 Komentarze: 3
Dystans 324.18 km
Czas 15:47
Vśrednia 20.54 km/h
Vmax 76.41 km/h
Tętnośr. 127
Tętnomax 159
Kalorie 11765 kcal
Podjazdy 1122 m
Temp. 20.0 °C
Więcej danych
W końcu przyszła pora na pierwszy tego roku start w ultra. Późno, fakt, ale lepiej późno niż później, czy (o zgrozo!) wcale :). Tym razem w roli imprezy rozpoczynającej mój "sezon startów" (sformułowanie mocno na wyrost) wystąpiła czwarta edycja Pyry Trail.
Pod szkołą w Radzewie (baza zawodów) zjawiliśmy się wraz z Tomkiem (którego przedstawiłem we wpisie o Warta Gravel 2022), a w zasadzie dzięki Jego uprzejmości, gdyż wziął na siebie transport mniej więcej godzinę przed wypuszczeniem nas na trasę. Czasu było akurat tyle, by załatwić formalności, odebrać pakiet startowy, zgarnąć tracker i pozbijać piątki ze Znajomymi.
Pod bramą startową ustawiliśmy się na 5 minut przed startem naszej grupy, a ruszyliśmy punktualnie o 7:35 pełni entuzjazmu, buzujących endorfin i adrenaliny wylewającej się uszami ;). Pozytywnie nastrajały także prognozy zwiastujące optymalną temperaturę, sprzyjający wiatr na znakomitej większości pętli, oraz minimalne szanse na opad (to się prawie sprawdziło).
Już pierwsze kilometry (mniej więcej do Czapur, czyli ok. 40 kilometr) sprawiły, że serduszko zabiło mi mocniej - nie dlatego, że zmusiłem je do intensywnego pompowania krwi, a dlatego, że poznałem kompletnie nowe ścieżki w okolicach, które wydawało się, że doskonale znam. Będzie z czego kleić GPX-y :). Dalszy ciąg trasy to single poprowadzone zachodnim brzegiem Warty i przelot przez WPN, w którym to parku uświadomiliśmy sobie, nie kto, a co będzie naszym największym przeciwnikiem na trasie - susza, z konsekwencjami w postaci kopnego piachu.
Pierwszą pauzę celem uzupełnienia płynów zarówno w bidonach jak i organizmach zorganizowaliśmy w sklepie w Będlewie, pod którym nawiązaliśmy krótkotrwałą, choć ciekawą relację z autochtonem. Kolejne kilometry śladu prowadziły nas na przemian polnymi/leśnymi duktami na zmianę z asfaltem, z przewagą tych pierwszych. W Jaszkowie wpadliśmy na fragment znany nam z zeszłorocznej Warty, a ten doprowadził nas na BP w Śremie. Tam też zaliczyliśmy kolejną pauzę na nawodnienie, ale również na posilenie (co w przyszłości okazało się dla nas zbawienne). Ze Śremu ruszyliśmy dalej w kierunku pierwszych wałów, aczkolwiek (chyba na szczęście) nie tych samych które mieliśmy "przyjemność" zaliczyć rok temu. Tegoroczne okazały się...mniej telepiące :). Zaliczając po drodze przepiękne, nadwarciańskie łęgi, oraz na przemian szutry i asfalty (ponownie z przewagą tych pierwszych) zmierzaliśmy do sklepu w Nowym Mieście nad Wartą, który zamierzaliśmy odwiedzić po raz pierwszy po rocznej przerwie, wliczając w to oczywiście odpoczynek pod murem cmentarza O_O. Ustaliliśmy również, że porządny posiłek wciągniemy w Żerkowie, od którego dzieliło nas raptem 13 km, dlatego zakupy ponownie ograniczyliśmy tylko do płynów.
Mam wrażenie, że z każdym kolejnym z tych 13 km Tomek coraz bardziej nakręcał się na makaron, natomiast do mnie docierała coraz to większa abstrakcja Jego pomysłu. Okazało się, że przeczucie mnie nie myliło - Żerków okazał się największym zawodem na trasie. Nie dość, że kręcąc się po tym niewielkim miasteczku nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby na serwowanie pasty, to na dodatek każda ze znalezionych przez nas jadłodajni przywitała nas zamkniętymi na cztery spusty drzwiami. Jedynym otwartym lokalem okazała się być szemrana kebabownia w rynku, ale z uwagi na półgodzinny czas oczekiwania na zapewne średnio smaczny posiłek postanowiliśmy sobie darować i ruszyliśmy dalej przed siebie. Kręcąc od niechcenia z niewątpliwie obniżonym morale na wysokości wsi Raszewy ślad nakazał nam odbić w lewo z asfaltu w pole. Było to o tyle dziwne, że nawigacja wskazywała powrót na tą samą szosę po przejeździe przez rzeczone pole. No cóż - każą jechać to jedziemy. Po krótkiej wspinaczce (wiadomo, że po piachu) zrozumieliśmy co autor miał na myśli - ze szczytu wzniesienia naszym oczom ukazała się przepiękna panorama Żerkowsko-Czeszewskiego Parku Krajobrazowego. Oczywiście nie mogło obyć się bez zdjęć. Żałuję tylko, że statyczna fotografia nie oddaje tego co widziały nasze oczy. Z drugiej jednak strony być może to zachęci Was do powtórzenia trasy tegorocznej Pyry ;). Po zjeździe w dół i powrocie na czarne i twarde ruszyliśmy ku kolejnym nadwarciańskim wałom (zaliczając w Brzostkowie kolejne intencjonalne podjazd i zjazd) z których zjechaliśmy w Pogorzelicy, również znanej nam z Warty 2022. Krótkim, wspólnym dla obu imprez odcinkiem zbliżaliśmy się do Pyzdr, z którymi wiązaliśmy nasze konsumpcyjne nadzieje, jednocześnie mając świadomość tego, że menu ograniczy się do oferty Orlenu. Trudno - ważne że ciepłe. Odhaczając po drodze kolejny grząski, nadwarciański fragment trasy w końcu wpadliśmy na doskonale znany nam most, dzięki któremu (przekraczając przy okazji rzekę) znaleźliśmy się w Pyzdrach, a stąd już rzut beretem na upragnioną stację.
Posilając się (a w moim przypadku wciągając niczym odkurzacz) zapiekanką z caprese na ciepło, popijaną jogurtem i bezalkoholowym piwem dopadł nas zmierzch. Nie on jednak okazał się być problemem, no bo niby dlaczego? Problemem okazało się być zasnute niebo i błyskające co jakiś czas pioruny dokładnie z kierunku, w którym mieliśmy zmierzać. Ponieważ odpoczywając, czyt. siedząc w bezruchu zaczęliśmy się wychładzać postanowiliśmy zaryzykować i ruszyć w pozostałych 80 km trasy. Na nasze szczęście radar pogodowy wskazywał, że burza przejdzie bokiem. Burza może i tak, opad niekoniecznie. Ten dopadł nas na wysokości Spławia/Nowej Wsi Podgórnej i towarzyszył nam przez kolejne pół godziny. Nie można go było nazwać ulewą, ale na pewno nie nazwałbym go kapuśniakiem. Nie da się ukryć, że trochę nas orzeźwił, natomiast na grząski piach nie pomógł - wręcz pogorszył sprawę. Teraz nie dość, że ów przeklęty piach jak był grząski tak grząski pozostał, to na dodatek oblepiał cały rower i przyczyniał się do agonii napędów, oraz klocków hamulcowych. W towarzystwie dźwięków chrzęszczącego łańcucha i dzwoniących tarcz, chwilowo w większej, ośmioosobowej grupie przebyliśmy kolejne kilometry by znaleźć się na wysokości Miłosławia. Dosłownie kawałek dalej, na polnej drodze w Winnej Górze serca podeszły nam do gardeł, gdyż Tomka łańcuch postanowił zawinąć się na korbie i ani w tę, ani we w tę. Po rozkminieniu co tu się właściwie wydarzyło udało nam się zdjąć tylne koło, a to w prostej linii doprowadziło do siłowego, ale jednak uwolnienia łańcucha. Powiem szczerze, że przez chwilę myślałem, że to koniec tegorocznej Pyry. Na szczęście był to jedyny taki incydent na tegorocznej imprezie (poza moją paną, ale kto zalicza przebite dętki do awarii). Pod osłoną nocy, ponownie w duecie przemierzaliśmy kolejne kilometry prowadzące nas do mety, tym razem w większości po asfaltach, co było nie lada ulgą po licznych, piaszczystych przeprawach. Kręcąc bez namysłu korbami dotarliśmy do okolic Zaniemyśla, a to oznaczało: a) "żabi skok" do Radzewa, b) powrót na wyboiste, leśne ścieżki. Tak też się stało i od Jezior Wielkich, przecinając po drodze DW434 po wyjazd na ostatnią prostą resztki sił spożytkowaliśmy na walkę z wąskimi, zarośniętymi i nierównymi ścieżkami, wiedzeni jedynie łuną światła z naszych lampek.
Bramę, której przekroczenie rozpoczęło tegoroczną przetyrkę przekroczyliśmy ponownie, tym razem od drugiej strony o 2:36, po 19h i jednej minucie jazdy brutto (co bardziej ciekawych wyników odsyłam tutaj), co dało nam ex-aequo 78 lokatę na 146 startujących. Zgodnie z założeniami trasę pokonaliśmy w myśl kolarstwa romantycznego, a nie rywalizacji, w związku z czym uważam, że połowa stawki to nie znowu taki najgorszy wynik.
Imprezę zakończyliśmy wzajemnym miśkiem, odbiorem pamiątkowych medali, kilkoma fotkami, powierzchownym obmyciem tego co obmycia wybitnie wymagało, konsumpcją zupy i pyry z gzikiem, oraz ostatnimi pogawędkami przy biesiadnym stole. Pozostało jedynie spakować rowery na hak i wrócić do Poznania.
W domu wylądowałem przed 4:00. Prysznic i spać. Rower ogarnę rano.

Tomek - dzięki po raz kolejny! Było super! Do następnego!

















































Pyra Trail 2023 | Ride | Strava

Piątek, 26 sierpnia 2022 Komentarze: 3
Dystans 426.00 km
Czas 21:07
Vśrednia 20.17 km/h
Vmax 50.22 km/h
Tętnośr. 121
Tętnomax 157
Kalorie 14498 kcal
Podjazdy 1131 m
Temp. 23.0 °C
Więcej danych
Druga edycja Warta Gravel, czyli lokalnego, gravelowego siłą rzeczy ultra ruszyła, usmażyła, wytelepała, zamknęła swoje podwoje i przeszła do historii - tak można by w skrócie opisać ostatni weekend sierpnia 2022.
W moim przypadku cała zabawa rozpoczęła się w piątek, 26.08 o godzinie 8:10.
Dzień wcześniej wpadliśmy z Kapslem do Laba.Land (bazy całego przedsięwzięcia) odebrać pakiet startowy, zbić piątkę z Organizatorami, pogadać i przy okazji nacieszyć się w szerszym gronie optymistycznie nastrajającymi prognozami. Faktycznie, biorąc pod uwagę zapowiadane jeszcze dzień wcześniej opady prognozy były optymistyczne. Nikt jednak nie przypuszczał, że aż za bardzo.
W dniu startu zjawiłem się na Przełajowej jakieś pół godziny przed wypuszczającą spod bramy krzykaczką ;). Ruszałem wraz z trzecią grupą, co oznaczało, że pozostali Zawodnicy prędzej będą mijali mnie niż ja Ich. 
Wystartowaliśmy punktualnie o 8:10, a naszym pierwszym zadaniem było przebicie się na południe Poznania. To by było na tyle jeśli chodzi o opis trasy ;). A tak serio serio - aby tradycji stało się zadość daruję sobie opisywanie każdego zakrętu i (zwłaszcza) każdej nierówności, za to zachęcam do prześledzenia kreski. Postaram się jednak w kilku zdaniach opisać to, co przygotowali dla nas Krzysiek i Martin, a przygotowali (ośmielę się stwierdzić) coś pięknego :).
Głównym założeniem tegorocznej Warty było puszczenie trasy jak najbliżej rzeki (w sumie ma to sens ;) ), co w sporym jej fragmencie oznaczało jazdę po wałach przeciwpowodziowych. No właśnie - wały... Stawiam dolary przeciwko orzechom że nie jestem jedynym, który dość szybko zaczął ów obiekty hydrotechniczne przeklinać, niezależnie od tego jaki rodzaj nawierzchni znajdował się na ich grzbiecie -  wytrzęsło solidnie za każdym razem. Uważam jednak (z perspektywy dość krótkiego czasu, jaki minął od zakończenia imprezy) że warto było się pomęczyć i powkur...zdenerwować - otwarte przestrzenie, otaczające nas okoliczności przyrody i cisza (poza grzechoczącym w framebagu setem serwisowym ;) ) to coś, dla czego warto było przypomnieć sobie przepastne zasoby słownika łaciny podwórkowej ;).
Wróćmy jeszcze do pogody - wspomniałem, że prognozy na weekend nastrajały optymistycznie. Faktycznie jednak to, co towarzyszyło nam w zasadzie od godzin rannych, z apogeum (tak na oko) pomiędzy 12:00 a 16:00, aż do zachodu słońca można przyrównać do wizyty w smażalni, piekielnych czeluściach, wnętrzu pieca hutniczego, lub w samym środku ogniska, ale takiego podhalańskiego a nie jakiejś popierdółki ;). Otwarte przestrzenie w połączeniu z wałami i wkładanym w jazdę po nich wysiłkiem niejednemu dały solidnie w kość.
Pierwsze kilometry trasy pokonałem w duecie z Agatą. Niestety tuż przed Śremem, na jednym z niewielu podjazdów zgubiłem pozostałe 50% naszego duetu, co oznaczało dalszą jazdę w samotności. Zaznajomieni z tematem wiedzą jednak, że na ultra taki stan rzeczy nie trwa długo. Tak też się stało i w moim przypadku. Gdzieś pomiędzy Śremem a Nowym Miastem nad Wartą dopadł mnie Tomek, z którym zaliczyłem pozostałą część trasy. W tej opowieści jest jednak mały twist, ale o tym za chwilę.
Wspólnie, po wałach (wrrr) dotarliśmy do Pyzdr, gdzie Organizatorzy przygotowali Pić-Stop. Pod wiatą spędziliśmy kilkanaście minut, na które złożyły się: konsumpcja placka (mniam!), śliwek (mniam!) i brzoskwiń (mniaaaam!), uzupełnienie płynów w organizmie i bidonach, oraz rozmowy z przemiłymi Gospodarzami. W końcu jednak trzeba było ruszać dalej do Konina, gdzie trasa zawijała z powrotem do Poznania. To właśnie gdzieś na tym odcinku, mieląc wraz z moim Kompanem korbami zauważyliśmy na horyzoncie pogubionego kolarza, który ewidentnie chciał jechać w złym kierunku. Gwizdnąłem, wskazałem paluchem gdzie prowadzi szlak i polecieliśmy dalej. Po chwili zorientowałem się, że ów kolarz, a w zasadzie kolarka siedzi nam na kole. Był to nikt inny jak...Agata :). Tym oto sposobem uformowało nam się trio, które wspólnym siłami pokonało znakomitą większość wyrypy.
Po dotarciu do Konina udaliśmy się na zasłużony posiłek, a konkretnie wymarzony przez Tomka makaron. Jako że knajpa znajdowała się przy samej trasie nie byliśmy tam ani pierwsi, ani ostatni. Nasyceni i zregenerowani ruszyliśmy na spotkanie nocy, gdyż wyjeżdżając z Konina zaczęło już zmierzchać. Spodziewaliśmy się średnio przyjemnej jazdy po wałach w towarzystwie licznych gwiazd (nocne niebo było przepiękne) i łuny światła lampek na kierownicach. Mijani wcześniej po drodze współzawodnicy straszyli, że droga powrotna będzie technicznie trudniejsza względem tej już przebytej. Na szczęście okazało się to wierutnym kłamstwem. Zakładam, że tak zaplanowany powrót był działaniem intencjonalnym Organizatorów, w związku z czym chylę czoła w podziękowaniu. Oczywiście - zdarzały się odcinki tak "ukochanych" przez Uczestników wałów, gdzie nadal solidnie trzęsło, ale mając w pamięci jazdę przeciwnym brzegiem można przymknąć na nie oko. Ponadto noc sama w sobie była ciepła i przede wszystkim bezsłoneczna ;). Tym oto sposobem dotarliśmy z powrotem do Pyzdr, gdzie zorganizowaliśmy krótką przerwę na Orlenie, głównie na kawę i (w końcu) uwolnienie stóp z okowów obuwia. Aha, na asfaltowym odcinku pomiędzy Lądem a Pyzdrami dołączył do nas Dimitry, który rozszerzył nasze trio do formy kwartetu i wraz z nami dotarł do mety.
Ostatnią (a przynajmniej tak mi się wydaje) pauzę zaliczyliśmy również na Orlenie w Nowym Mieście nad Wartą. Jadąc dalej pod osłoną nocy w głowach kiełkowała nam pocieszająca myśl - byle do Śremu, tam się skończą wały. I faktycznie - na wylocie ze Śremu czekał nas długi asfaltowy odcinek, który z jednej strony pozwolił odpocząć, ale z drugiej (zważając na panującą porę) wprowadził mnie w stan ogólnego znużenia i kilku mikro drzemek. Na szczęście wraz z nadchodzącym świtem (a ten dopadł nas w okolicy Kamionek) znużenie poszło w niepamięć. Dalsza część trasy, czyli wyciągnięty aż nad Murowaną Goślinę powrót do Poznania to w zasadzie jazda polnymi duktami, przeplatanymi krótkimi odcinkami asfaltowymi, leśnymi drogami Puszczy Zielonka i okolicznościowymi szutrami. Tym oto sposobem dotarliśmy do mostu w Biedrusku, co oznaczało w zasadzie prosty powrót do domu. No, prawie prosty - Krzysiek z Martinem nie mogli sobie darować kilku singli na koniec. Na szczęście nie były to te najbardziej hardcore'owe odcinki, bo na tym etapie trasy musiałbym w Ich kierunku pocisnąć kilka inwektyw ;). W końcu wygramoliliśmy się z krzaków na Wilczym Młynie. Pozostał tylko zjazd wzdłuż Lechickiej, samoczynny reset Wahoo (wrrr) powiązany z przestojem pod Mostem Lecha, ostatni podjazd ulicą Ugory (baaardzo dziękuję - właśnie tego potrzebowałem ;) ) i prosto do mety.
Pod bramą, która o dziwo jeszcze stała ;) przemknęliśmy wraz z Tomkiem po 26 godzinach i 24 minutach jazdy longiem. W moim przypadku oznaczało to poprawę czasu na analogicznym dystansie rok do roku o 2h. i 3min. co uznaję za swój mały sukces.
Na miejscu piątki i podziękowania, medal, strawa, napitek, pogaduchy i do domu spać :)
Rower spisał się wyśmienicie, ogromna w tym zasługa serwisanta (self five ;) ). Tradycyjnie też zabrałem za dużo szpeju i jedzenia. W sumie jednak lepiej za dużo i mieć, niż za mało i żałować :).
Z tego miejsca raz jeszcze wielkie dzięki dla wszystkich zaangażowanych w organizację imprezy - było godnie, było pięknie, było męcząco (ale chyba właśnie o to chodzi), było satysfakcjonująco!
Do zobaczenia za rok, na nowej trasie. Nadal utrzymuję w mocy wniosek o wcześniejszy wgląd w jej przebieg ;)

P.S. Na dystans ze Stravy nie patrzcie - zmieniłem opony i zapomniałem ustawić nowy obwód koła, w związku z czym Wahoo doliczyło mi jakieś 15 dodatkowych kilometrów...











































































Warta Gravel 2022 ⛅ | Ride | Strava

Sobota, 11 czerwca 2022 Komentarze: 1
Dystans 319.82 km
Czas 13:38
Vśrednia 23.46 km/h
Vmax 46.55 km/h
Tętnośr. 130
Tętnomax 156
Kalorie 10463 kcal
Podjazdy 806 m
Temp. 23.0 °C
Więcej danych
Drugi z trzech zaplanowanych na 2022 r. startów zaliczony. Po męczącym (przez wiatr), acz dynamicznym pod względem trasy debiucie w kalendarzu ultra w postaci 100JeziorGRVL przyszedł czas na Pyrę. Lokalne, 300-kilometrowe ultra kusiło mnie od samego swojego początku, ale jakimś trafem nie dane mi było dotychczas wystartować.
Muszę przyznać, że z początkiem roku, a nawet po 100 Jeziorach, które odbyły się w kwietniu targały mną pewne obawy. Na szczęście maj okazał się na tyle łaskawy, że udało się wypracować nie taką znowu najgorszą formę i przekonanym o słuszności podjętej decyzji stawić się na linii startu.
W bazie (tym razem w Radzewie) zjawiłem się przed 7:00 rano (moja grupa startowała o 7:25). Korzystając z chwili wolnego czasu dokonałem wszelkich formalności, tzn. odebrałem tracker oraz pakiet startowy, podpisałem oświadczenia, oraz przede wszystkim posiliłem się w bufecie.
7:25 wybiła szybciej niż mógłbym przypuszczać, więc chwilę później już byłem na trasie.
Początkowe kilometry (+/-30) to jazda w miarę żwawym tempem w stronę Poznania. W trakcie tych pierwszych minut jazdy dość szybko uzmysłowiłem siebie, że w ramach przygotowania roweru do zawodów nawaliłem w opony trochę za dużo powietrza. Pierwsze obniżanie ciśnienia miało miejsce już w Daszewicach.
Poznań w zasadzie wzięliśmy bokiem - wlot przez Krzesiny, Minikowo i Starołękę, następnie Dębina i dalej Wartostradą w stronę Naramowic. Tutaj też po minięciu mostu Lecha rozpoczął się chyba najbardziej wymagający odcinek na całej trasie, przynajmniej dla osób niezaznajomionych z singlami wzdłuż Warty (ja akurat miałem fory).
Wąskie i kręte ścieżki opuściliśmy na wysokości Radojewa, a następnie NSR-em udaliśmy się w stronę Biedruska i Promnic.
Kolejna część trasy to przebijanie się przez Puszczę Zielonka. Na tym etapie zawiązała się mocna 6-osobowa ekipa, która nie zważając na właściwości terenu, po którym się toczyliśmy parła ostro do przodu. Abstrahując od nie mojego tempa nadal miałem w oponach zbyt dużo powietrza, co powodowało ciągłe wybijanie z rytmu jazdy i niemały wku*w. Na moje (i w sumie reszty Dzików) szczęście na horyzoncie pojawi się sklep w Wronczynie, w którym to sklepie nie tylko nasza szóstka postanowiła urządzić pierwszą (nieplanowaną) pauzę.
Po mw. piętnastominutowej przerwie ruszyłem w pogoń za pozostałą piątką, ale dość szybko odpuściłem poświęcając jeszcze chwilę na trzecie (drugie miało miejsce w Zielonce) upuszczenie powietrza. Od tego momentu było git.
Kolejne kilometry trasy to w znakomitej większości asfalty prowadzące nas do Gniezna.
Z istotnych informacji: udało mi się podłączyć pod dwóch charakterystycznych Zawodników jadących moim tempem - Michała, jadącego w biało-czerwonym stroju z motywami patriotycznymi, oraz Piotrka, jadącego w dokładnie takiej samej koszulce jak ja :). Aby nie przedłużać - to właśnie w parze z Michałem przejechałem resztę Pyry i to właśnie w tym duecie wlecieliśmy na metę.
W Gnieźnie, a konkretnie na Pustachowie zorganizowaliśmy drugą przerwę na uzupełnienie zapasów i krótkie odetchnięcie od nie tyle zawrotnego tempa co wysokiej temperatury i zbyt dobrych warunków atmosferycznych. W międzyczasie na rogatkach Pierwszej Stolicy Polski odłączył się od nas Piotrek, który z uwagi na kiepskie samopoczucie i przebytą niedawno chorobę postanowił zakończyć swój udział w zawodach i udać się na dworzec PKP. W Jego miejsce wskoczył za to Marcin, który ruszył z nami spod gnieźnieńskiego pit-stopu.
Od tego momentu przemierzając polne drogi i leśne dukty poruszaliśmy się po bardzo dobrze znanych mi terenach (uogólniając - Las Miejski, Lasy Skorzęcińskie) w stronę Powidzkiego PK. Kręcąc i łykając kolejne kilometry, rozmawiając, a także jadąc w całkowitej ciszy dotarliśmy do trzeciego punktu żywieniowego w postaci sklepu w Wylatkowie. Pod rzeczonym składem spędziliśmy jakieś 20 minut dokonując wcześniej odpowiednich zakupów, po czym udaliśmy się w objazd Jeziora Powidzkiego. Gdy już tempo się nam unormowało, warunki pogodowe zaczęły sprzyjać (czyli słońce przesłoniły chmury) musiało wydarzyć się coś, co przypomni o nieprzewidywalności tego typu imprez - laczek, pana, kapeć, wymiana dętki w warunkach bojowych. Poszło w miarę sprawnie, a nowa kicha wytrzymała resztę wyścigu i trzyma do teraz :).
Na tym etapie powoli, nieśmiało zaczęliśmy marzyć o spodziewanym na 200 kilometrze (jak się później okazało - 212) Orlenie, mogącym zapewnić nam coś "lepszego" niż batony, żele, czy banany. Poza tym zmęczenie dawało już się we znaki, a co gorsza - pojawiły się zwiastuny nadchodzącej bomby.
Na +/- 10km przed wyczekiwaną stacją odłączył się od nas Marcin nie dotrzymujący i tak niższego niż wcześniej tempa. Umówiliśmy się na spotkanie podczas pauzy, gdzie zadecyduje co dalej (czyli czy jedzie z nami, czy też dłużej się regeneruje). Ostatecznie został w Strzałkowie na obiedzie.
Wiedzeni przekonaniem, że Orlen to ostatnie miejsce na trasie gdzie będzie można uzupełnić zapasy (co okazało się nie do końca prawdą) zakupiliśmy solidny zapas wody/płynów, oraz wepchnęliśmy w siebie coś ciepłego - w moim przypadku była to zapiekanka caprese, która smakowała nawet nawet (przynajmniej wtedy). Na stacji spędziliśmy między 20 a 30 minut, po których zregenerowani do satysfakcjonującego poziomu ruszyliśmy w ostatnie, niespełna 100 km trasy.
Pozostała 1/3 śladu wyrysowanego przez Organizatorów była z jednej strony logicznym następstwem przejechanych 2/3, czyli składała się w znacznej mierze z asfaltu, z drugiej strony niosła ze sobą nudę (pola, wsie, raz po raz zagajnik, a w nim szuterek bądź dukt). Przemierzając z ponownie narastającym zmęczeniem tereny powiatu słupeckiego i wrzesińskiego dotarliśmy w okolice Miłosławia, a konkretnie do Winnej Góry którą możemy formalnie uznać za moment, gdy słońce postanowiło schować się za horyzontem.
Jadąc po zmierzchu zdecydowaliśmy się na jeszcze jedną i jak się okaże ostatnią pauzę - krótką, regenerującą w stopniu minimalnym pięciominutówkę na przystanku. Od tego momentu robiło się coraz ciemniej, co nie oznacza że coraz chłodniej (choć ruszając z przystanku przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz).
Pod osłoną nocy minęliśmy obrzeżami miasta Środę Wielkopolską i odliczając kilometry do mety kręciliśmy korbami siłą woli (dramatyzowane, aż tak źle nie było ;) ).
Na sam koniec czekała nas jeszcze piaszczysta przeprawa lasem za Jeziorami Wielkimi, ale myśl o zbliżającej się linii sygnalizującej koniec tegorocznej Pyry była jednak silniejsza i nie pozwoliła popaść w całkowitą rezygnację przeplataną inwektywami kierowanymi w stronę Organizatorów ;).
Na teren szkoły podstawowej w Radzewie wpadliśmy o +/- 23:20 po 15:48:00 jazdy brutto (13:38:00 netto) dającym tym samym 48 lokatę na 140 osób które ukończyły maraton. Chyba nieźle :)
Dekoracja, wstępne ogarnięcie się (bo przywieźliśmy na sobie małą żwirownię), posiłek, piwo bezalkoholowe, rower do kufra i do domu.
Michałowi, o ile jakimś cudem trafi na ten wpis raz jeszcze dziękuję za towarzystwo i dowiezienie do mety (choć On twierdzi, że było odwrotnie ;) ).

W ramach suplementu dodam jeszcze, że podczas jazdy towarzyszyły nam przeróżne rozkminy, między innymi ta próbująca wyjaśnić czy zapisywanie się na tego typu imprezy (a dodatkowo płacenie nie tak znowu małych pieniędzy) jest pokłosiem pasji i chęci utrzymywania zdrowia fizycznego na odpowiednim poziomie, czy zwyczajnym szaleństwem. Odpowiedzi nie znaleźliśmy, choć ta według mnie pojawiła się dnia następnego.
W niedzielę rano czułem mięśnie ud, ale ogólnie rzecz biorąc było całkiem spoko. Kierując swoje kroki do salonu spojrzałem na rower i pierwsza myśl która przyszła mi do głowy to: "poszedłbym pojeździć, gdyby tylko nie był taki upie*dolony". Chyba jednak szaleństwo....











































Pyra Trail 2022 ⛅ | Ride | Strava

Piątek, 27 sierpnia 2021 Komentarze: 2
Dystans 420.17 km
Czas 22:01
Vśrednia 19.08 km/h
Vmax 44.28 km/h
Tętnośr. 123
Tętnomax 164
Kalorie 15339 kcal
Podjazdy 1448 m
Temp. 14.0 °C
Więcej danych
No i nadszedł sądny dzień ;).
Zanim jednak przejdę do mięska jeden istotny szczegół. Pierwotnie zapisałem się na dwa ultra w sezonie 2021 - Kórnicki Maraton Turystyczny, oraz debiutujący w kalendarzu maratonów Warta Gravel. Pech chciał, że oba miały się odbyć w sierpniu - pierwszy na początku miesiąca, drugi na jego końcu. Z obawy przed niedostateczną regeneracją po KMT, a tym samym brakiem sił i przede wszystkim chęci na Wartę zrezygnowałem z tego pierwszego, głównie dlatego że chciałem się sprawdzić na szutrach, a asfaltowe 500km+ mam już za sobą.
Jedyna niewiadoma z jaką musiałem się zmierzyć to pytanie postawione samemu sobie - czy dam radę przejechać 400km+ "na strzała", czy jak to się przyjęło w ultra slangu "longiem". Jakby nie było 500+ po gładkiej szosie ma się nijak do 400+ po wszystkim co gładką szosą nie jest (choć ogólnie ta również była). W związku z powyższym przyszło mi uzupełnić mój setup o dodatkową torbę, która miała służyć do transportu śpiwora i dodatkowych ciuchów. Wybór padł na FrontLoadera od Topeaka. Ta co prawda była trafnym wyborem, choć zbędnym jak się później okaże ;).
W Laba.Land stanowiącym bazę wyścigu zameldowałem się jakieś 30 minut przed startem. Nie musiałem bawić się w transport samochodem, gdyż wspomniana baza mieściła się jakiś kilometr od miejsca zamieszkania. Z numerem startowym 155 trafiłem do 10 z 11 grup, co oznaczało start o 8:50 (pierwsza grupa startowała o 8:00). Na miejscu wciągnąłem dwa banany, ustawiłem się na linii startu, pamiątkowe zdjęcia i punktualnie za dziesięć 9:00 startujemy.
Każdy, nie tylko ja obawiał się pogody na trasie, gdyż wszelkie prognozy zwiastowały opady. Na nasze szczęście jedyny opad jaki nas dopadł (#nieczujeżeryjmuje) trafił się na Dębinie i trzymał raptem do Lubonia, czyli na pierwszych kilometrach trasy. Później towarzyszyły nam już tylko chmury na zmianę ze słońcem, oraz całkiem znośna temperatura.
Już na początku zawiązała się spora grupa, która trzymała się razem, by ostatecznie za Rogalinem wyklarować się do trzech osób - mnie, oraz nowo poznanych Bartka i Mariusza. W takiej też konfiguracji mknęliśmy wspólnie przez nadwarciańskie single, Puszczę Zielonkę z jedynym na trasie pit stopem Organizatora w Łopuchówku (118,5km) i dalej ku Obornikom. Dodam także (zanim potoczymy się dalej), że pierwsze kilometry, czyli NSR do Rogalina, powrót drugim brzegiem rzeki do miasta, oraz w/w nadwarciańskie single do Promnic to w mojej opinii najtrudniejszy i najbardziej wymagający technicznie odcinek całej trasy. Oczywiście - zdarzały się później piachy, korzenie itp. ale pierwsze na oko 80 km dało mi na dzień dobry w kość. Z drugiej strony dobrze że na początku a nie na końcu ;).
Zbliżając się do Obornik jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas najwyższy przerwę obiadową. Szukaliśmy czegoś na trasie i padło na pizzę, w moim przypadku z ananasem (nie dałem rady wciągnąć całej i to nie z powodu ananasa). Tutaj też zaczęły się Mariusza problemy z żołądkiem (uprzedzając pytania - nie z powodu jedzenia). Najedzeni w 2/3 ruszyliśmy dalej ku Stobnicy i Puszczy Noteckiej dawnym torowiskiem zaadaptowanym do roli DDR. Gdzieś w połowie drogi między Obornikami a zamkiem Mariusz zaczął zostawać z tyłu, a chwilę później podjął decyzję o wycofaniu się z wyścigu. Szkoda, ale szanuję za racjonalne podejście. Od tego momentu już do końca kręciliśmy w duecie.
We wspomnianej przed chwilą Stobnicy ślad pokierował nas w głąb Puszczy Noteckiej, by po paru kilometrach mniej lub bardziej wyboistych ścieżek wjechać na Białą Drogę - kwintesencję kolarstwa szutrowego. Polecam każdemu! Dalej track poprowadził na asfalt, którym pomknęliśmy w stronę Obrzycka. Gdzieś za Nowym Krakowem dopadł nas zmierzch, więc postanowiliśmy zrobić chwilową pauzę na przyodzianie dodatkowych warstw ubrania. Od nastania całkowitego zmierzchu ciężko mi cokolwiek opisać - było ciemno, pole widzenia ograniczało się do plam światła przed nami, za to towarzyszyło nam gwiaździste niebo, gęste lasy i szerokie spektrum nawierzchni. Nieziemskim zawodem był fakt, że nie wjeżdżamy do Sierakowa, w którym zaplanowaliśmy kolejną przerwę na jedzenie i chwilową regenerację. Trasa omijała miasto kierując nas na północ. Trudno, lecimy dalej do Międzychodu. To "lecimy" to akurat mocno na wyrost, gdyż czekał nas odcinek jedynej w Polsce gruntowej drogi wojewódzkiej nr 133, pokrytej znienawidzoną przeze mnie tarką. Ów odcinek ciągnął się przez 14 km, następnie czekało nas kilka km asfaltu i z powrotem na południe leśnymi duktami do wsi Zatom Nowy. Tym razem wiedziałem gdzie jestem (byliśmy tu z Marcinem rok temu), więc z automatu wiedziałem również ile jeszcze czeka nas drogi do wymarzonego Orlenu. Taa, jasne - takiego wała! Organizatorzy pozwolili sobie na przetyranie nas jeszcze przed oczywistym przystankiem na trasie - ot takie życie zawodnika ¯\_(ツ)_/¯.
W końcu trafiliśmy do Międzychodu i przekraczając Wartę (górą ;) ) udaliśmy się na oddaloną o 1,5 km od trasy stację zjeść w końcu coś ciepłego. Jasnym jest, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł - spotkaliśmy tam grupę kolegów i koleżanek, jedni odjeżdżali inni dobijali, jeszcze inni zasypiali nad jedzeniem. Tutaj też korzystając z tego, że nie muszę kurczowo trzymać baranka zerknąłem w końcu na telefon celem obczajenia klasyfikacji. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mamy już Zwycięzcę. Jako pierwszy na mecie zameldował się oczywiście Radek Gołębiewski, który pokonał trasę w kosmicznym czasie 14:15h o__O. No cóż - pucharu nie zdobędę, to właśnie stało się jasne...
Posileni hot-dogami i mocno średnimi pierogami ruszyliśmy z powrotem w kierunku Poznania. To z czym musieliśmy się borykać do wschodu słońca to wertepy, piachy (sporo pchania rowerów), bardzo wysoka wilgotność powietrza (w końcu jechaliśmy wzdłuż rzeki) objawiająca się gęstymi mgłami i minimalną widocznością, oraz postępująca senność. Zadecydowaliśmy więc, że w najbliższej napotkanej wiacie zaliczymy przerwę na ucięcie komara. Ta trafiła nam się w którejś z mijanych wsi. Na sen poświęciliśmy godzinę. Ile faktycznie spaliśmy - nie wiem. Bardziej istotnym stał się fakt, że wystarczyła nam folia NRC co oznacza, że targanie śpiworka okazało się totalnie zbędne. Ot nauka na przyszłość ;). Wschód dopadł nas gdzieś w Sierakowskim Parku Krajobrazowym. Również mniej więcej w tym czasie dało o sobie znać kolano Bartka, co skutkowało spowolnieniem jazdy i częstszymi przystankami. Tych po drodze zaliczyliśmy jeszcze (jeśli dobrze pamiętam) 3, może 4, a im bliżej Poznania byliśmy tym wolniej się toczyliśmy. Na szczycie 11-procentowej sztajfy na wylocie z Obornik w końcu pozbyłem się odzieży wierzchniej pozostawiając na sobie jedynie bibsy i koszulkę - tak, sobota także pokazała prognozom faka :D. Odcinek z Obornik do Poznania to kulanie się ze średnią między 12 a 15 km/h, a i sam Poznań szedł ciężko. Kompana jednak nie zostawiłem, mimo że kilkukrotnie mi to proponował. W końcu koło 13:00 przekroczyliśmy linię mety powitani gromkimi brawami (jak każdego pojawiającego się z powrotem w Laba.Land), medalem, chilli con carne i piwem. Aha, na metę wpadła Agnieszka z Kapslem :). Pogratulowałem Bartkowi debiutu, podziękowaliśmy sobie za wspólne spuszczenie sobie fizycznego wpie*dolu, rozwaleni na leżakach powspominaliśmy minione 22h i w końcu po pół godzinie wróciliśmy z Agnieszką i Kudłatym do domu. Jedyne co zdążyłem ogarnąć przed snem to ciuchy do pralki i samego siebie. Reszty dnia nie pamiętam.
Podsumowując - debiut w gravelowym ultra uważam za udany. Czas netto zarejestrowany przez Wahoo to 22h, choć gdyby nie kontuzja Bartka udałoby się pewnie zamknąć pętlę w 20.
Wiem również, że gravelowe 400 km na strzała jest wykonalne, co w przyszłości oznacza jedną torbę mniej i lżejszy rower.
A co w 2022? Chciałbym zaliczyć co najmniej 3 maratony, ale na Wisłę 1200 chyba nie jestem jeszcze gotowy. Chyba... ;)





























Warta Gravel ⛅ | Ride | Strava
Piątek, 23 lipca 2021 Komentarze: 1
Dystans 303.98 km
Czas 14:34
Vśrednia 20.87 km/h
Uczestnicy
Vmax 56.88 km/h
Tętnośr. 107
Tętnomax 146
Kalorie 8094 kcal
Podjazdy 1176 m
Temp. 18.0 °C
Więcej danych
Kolejny, można rzec dość spontaniczny wyjazd z kategorii "nad morze w jeden dzień" (choć jak się nad tym zastanowić to ani w jeden dzień, ani w dobę, po prostu na raz).
Jak do tego doszło? Już tłumaczę. Z początkiem tygodnia, przeglądając prognozy zagaiłem Marcina o Jego plany na najbliższą sobotę. To co stało się po chwili wprawiło mnie w nieplanowaną ekscytację. Marcin zapytał o to, co bym powiedział na Kołobrzeg w piątek po pracy. Zastanawiając się góra chwilę przystałem na propozycję i jeszcze tego samego dnia zabrałem się za planowanie trasy. Warunek był jeden - drogi utwardzone ze wskazaniem na asfalt. Pierwotny plan zakładał powtórkę trasy sprzed trzech lat, a przy okazji pokrycie się w połowie z ubiegłorocznym VI KMT. Nie do końca uśmiechało mi się zaliczanie po raz kolejny tego samego śladu, więc trzeba było wymyślić alternatywę, co w ogólnym rozrachunku udało się nie najgorzej.
Na pomorze wyruszyliśmy we trójkę tuż po 19:00. Jak to trójkę, zapytacie? Otóż jechał z nami Łukasz, kolega Marcina i jak się okazało sprawca całego zamieszania :) Łukasz chciał się sprawdzić na dłuższym niż bodajże 140 km dystansie (Jego nieaktualny już rekord).
Pierwsze kilometry wiodły nas do Wągrowca do którego trafiliśmy już po zmierzchu. Zanim jednak tam dotarliśmy musieliśmy (a konkretnie Marcin jadący rowerem szosowym) zmierzyć się z krótkim, teoretycznie nieplanowanym (gdyż mapa mówiła coś zgoła innego), piaszczysto-terenowym odcinkiem. Z Wągrowca pokręciliśmy dalej do Budzynia, a następnie do Chodzieży. Tuż za Budzyniem na prośbę Marcina nastąpiła jedyna podczas tego wypadu zmiana trasy. Obawiając się kopnych piachów, które to Marcin przyuważył przeglądając ślad na Google Maps postanowiliśmy ominąć ten odcinek i dotrzeć do dawnego miasta porcelany poboczem (a od Podanina DDR-ką) ruchliwej nawet o tej porze DK11.
Na Chodzieskim rynku zorganizowaliśmy chwilową pauzę, a następnie po góra 15 minutach ruszyliśmy dalej w kierunku Doliny Noteci. Tuż za miastem, na pierwszym napotkanym przystanku postanowiliśmy narzucić na siebie dodatkowe warstwy odzieży (w moim przypadku nogawki, rękawki i wiatrówka) w obawie przed chłodem, zwłaszcza w nocy, z którego znane są te tereny. Odpowiednio ubrani, mijając po drodze Kaczory w których pękła nam pierwsza stówa, a następnie zaliczając poprowadzoną wzdłuż torowiska DDR dotarliśmy do Piły. Tutaj też zaplanowaliśmy kolejną, tym razem ciut dłuższą przerwę. Okazało się jednak, że z mijanych w mieście raptem dwóch stacji benzynowych jedna była już zamknięta (Gniezno - Katowice i pierwsza stówa do Kalisza - pamiętamy!), a druga, na wylocie na szczęście była czynna, ale w remoncie, co oznaczało ograniczony asortyment. Skusiliśmy się na bagietki, Chłopaki na energetyki, ja na kawę i bezalkoholowe i tak minęło nam kolejne ok. 20 minut przerwy.
Z pilskich rogatek, względnie nasyceni ruszyliśmy do Wałcza, a następnie przez kolejne zachodniopomorskie wsie na północny-zachód. Noc była w miarę ciepła, bezwietrzna, ruch na wybranych przez nas bocznych drogach dosłownie zerowy, więc jechało się wyśmienicie. Wiedzieliśmy jednak, że tuż przed wschodem słońca możemy spodziewać się dwóch rzeczy - najniższej podczas każdego takiego wypadu temperatury, oraz znużenia, zwanego potocznie "kryzysem". Obie te przypadłości dopadły mnie tuż po chwilowej pauzie na przystanku w Sośnicy. Krótka, 10-minutowa przerwa spowodowała, że mięśnie ostygły, więc chwilę po ponownym starcie momentalnie poczułem przeszywające zimno. Mam wrażenie, że czegokolwiek bym na siebie nie założył, przez towarzyszące człowiekowi zmęczenie i brak snu i tak byłoby niewystarczająco ciepło. Pierwszą, większą miejscowością na tym odcinku trasy był Złocieniec i to właśnie tam zaplanowaliśmy kolejną przerwę na stacji. Jechało się ciężko, a wizja ciepłej kawy tego nie poprawiała. Jestem niemal pewny, że co jakiś czas, dosłownie na ułamek sekundy przysypiałem, a moje powieki stały się nieznośnie ciężkie i nic nie można było na to poradzić. Z takiego stanu rzeczy wyprowadziła mnie dopiero tablica kierunkowa obwieszczająca wszem i wobec, że Złocieniec pojawi się na naszej trasie za 10 km. Czad! Byliśmy przekonani, że do kawy co najmniej dwa razy tyle. Senność momentalnie ustąpiła, zimno również przestało być aż tak dokuczliwe. Niestety, przedwczesną radość zweryfikowały realia - do Złocieńca dotarliśmy o wschodzie słońca, a o tej porze żaden z lokalnych sklepów nie był jeszcze otwarty. Co prawda wyszukaliśmy stację benzynową, ale znajdowała się wybitnie nie po drodze, a my postanowiliśmy nie odbijać z obranego szlaku.
Opuszczając nieprzyjazne rowerzystom miasto w końcu ujrzeliśmy słońce, już sporo nad horyzontem. Ponownie wstąpiła w nas chęć do jazdy, a to uczucie poprawiła ścieżka rowerowa na którą właśnie wjechaliśmy. Ów ścieżka to nic innego jak dawna linia kolejowa Złocieniec - Połczyn Zdrój, którą po zamknięciu postanowiono zaadaptować do roli DDR, czyli zalać asfaltem, wzbogacić o odpowiednią infrastrukturę, w tym oznakowanie i oddać do użytku rowerzystom. Jak dla mnie rewelacja! Na tejże ścieżce, a w zasadzie tuż przed tym jak ją opuściliśmy pękła nam kolejna stówa, czyli 200 km za nami, zostało mniej, niż więcej ;). Z niewątpliwie przyjaznej DDR-ki zjechaliśmy przed wsią Gawroniec zaliczając przy okazji kolejną pauzę na rozprostowanie kości i odpoczynek dla stóp.
Kolejne kilometry to jazda pięknymi i coraz bardziej pofałdowanymi terenami Drawskiego Parku Krajobrazowego. Jadąc naprzemiennie to w górę, to w dół, mijając po drodze kolejne małe wsie i osady dotarliśmy pod sklep w Cieszeniewie. Jest to o tyle istotne, że poza faktem że był on otwarty i można było płacić kartą (co nie jest tak oczywiste) dopiero tutaj pozbyliśmy się dłuższych warstw odzienia.
Spod sklepu ruszyliśmy dalej przed siebie i zaliczając po drodze zapamiętaną przez nas dobrze (w moim przypadku było drugie podejście) sztajfę w Rąbinie dotarliśmy do Białogardu. Tu nie było dyskusji - Orlen co prawda był nam nie po drodze, ale konieczność wlania w siebie kofeiny zdecydowanie przewyższała ustalenia o nie zjeżdżaniu z trasy. Tym sposobem zaliczając ostatnią przed spotkaniem z Bałtykiem przerwę zaliczyliśmy również rogala przez miasto z którego ruszyliśmy prosto ku wybrzeżu. Z każdym kolejnym kilometrem robiło się coraz bardziej płasko i coraz bardziej nudno. Ostatnie 35 km do Ustronia Morskiego/Sianożętów to kolejne następujące po sobie zachodniopomorskie wsie, w zasadzie identyczne, niby zamieszkane, ale wrażenie sprawiały zgoła odmienne.
Na plaży w Sianożętach zameldowaliśmy się o 12:15. Tradycyjnie usatysfakcjonowani przybiliśmy piątkę Łukaszowi, dla którego było to nie lada wyzwanie i jak sam stwierdził "był to Jego pierwszy i ostatni raz" ;). Po wykonaniu obowiązkowych zdjęć na socjale czekała nas jeszcze orka na ugorze w postaci nadmorskiej ścieżki rowerowej prowadzącej do Kołobrzegu. To właśnie na niej pękła nam ostatnia, trzecia stówa i to właśnie ta DDR-ka, zaliczona niedawno w odwrotnym kierunku podczas objazdu szlaku R10 zmotywowała mnie do zakupu dzwonka. Klnąc pod nosem nie raz niecałą godzinę później zameldowaliśmy się pod kołobrzeską latarnią, co można uznać za symboliczny koniec trasy.
Korzystając z chwili wytchnienia zakupiliśmy bilety na pociąg powrotny, a następnie udaliśmy się na zakupy spożywcze. Ostatnie dwie godziny spędziliśmy w parku, rozmawiając, obserwując lokalne towarzystwo, popijając bezalkoholowe i żrąc kabanosy ;).
W pociągu zameldowaliśmy się na 20 minut przed odjazdem. Zajęliśmy miejsca tuż obok spiętych ze sobą rowerów i ruszyliśmy w pełną przygód podróż powrotną turbokiblem, który swoje najlepsze czasy ewidentnie ma już dawno za sobą.
W Poznaniu zameldowaliśmy się koło 20:30, pożegnaliśmy się wzajemnie, Marcin z Łukaszem przesiedli się do Elfa zmierzającego do Gniezna, natomiast ja pokręciłem do domu, przez Piwne Rewolucje, gdzie drogą kupna nabyłem jak najbardziej zasłużone piwo :D.
Marcin, Łukasz, dzięki za uwzględnienie mnie podczas planowania wypadu. Mam nadzieję, że trasa się Wam podobała i nie gniewacie się za te moje regularne odjazdy. Do zobaczenia za rok, we trójkę ;)
Piona!





























Overnight Express, czyli nad morze na strzała ? ⛅ | Ride | Strava
Sobota, 1 sierpnia 2020 Komentarze: 4
Dystans 521.83 km
Czas 20:44
Vśrednia 25.17 km/h
Uczestnicy
Vmax 51.80 km/h
Kalorie 19168 kcal
Podjazdy 1964 m
Temp. 19.0 °C
Więcej danych
Stało się - pierwszy ultramaraton zaliczony ^^.
Pomysł aby wziąć udział w tego typu imprezie chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu, ale z realizacją bywało różnie. Ostatecznie zdecydowałem się na start w cyklicznej, lokalnej imprezie jaką jest Kórnicki Maraton Turystyczny. Co ciekawe - zapisałem się jeszcze przed wybuchem pandemii, więc przez dłuuugi czas nie miałem pewności czy wyścig w ogóle się odbędzie. Na szczęście na jakiś miesiąc przed startem ukazało się oficjalne info potwierdzające start imprezy. Aaa, jeszcze jedno - do udziału zaprosiłem Marcina, więc ryzyko jazdy solo spadło do zera (co jak się później okaże było dość istotne). Im bliżej startu tym częściej zerkałem w prognozy pogody - w końcu mało kto lubi dylać pół tysiąca km w deszczu lub przy silnym wietrze. Te długoterminowe nie zapowiadały nic fajnego, wręcz przeciwnie - opiewały w w/w czynniki pogodowe. Na szczęście z długoterminowymi prognozami bywa tak, że najczęściej się po prostu nie sprawdzają. Tak właśnie było - 1 i 2.08 okazały się być pogodowo wręcz idealne.
W Robakowie zjawiliśmy się koło 7 rano i od razu udaliśmy się do biura zawodów celem podpisania oświadczeń, pobrania trackerów GPS (link do śledzenia po fakcie tutaj - nie wiem jak długo będzie aktywny), oraz jakiejś szamy na drogę. Wystartowaliśmy tuż przed 8:00 jako część grupy nr 9. Początkowe kilometry prowadzące nas na miejsce startu honorowego na rynku w Kórniku utwierdziły nas w przekonaniu, że to będzie naprawdę piękny, bezwietrzny dzień (mimo porannego chłodu). Na rynku czekał nas kolejny start w wykonaniu Prezesa KBR, a następnie już tylko zliczanie mijających kilometrów. Nie chcę wdawać się w szczegółowy opis trasy kilometr po kilometrze, bo powstałby z tego nie lada elaborat, dlatego opiszę tylko co ciekawsze momenty, a cały wpis zakończę moim subiektywnym podsumowaniem i kilkoma przemyśleniami.
Jako pierwszy etap trasy można traktować odcinek od startu do Dino w Szamocinie (125 km). Aaa, w ogóle zdecydowanie większa część trasy na północ to powtórka z wypadu sprzed dwóch lat kiedy to celem był Kołobrzeg. Na szczęście pamięć już nie ta, jak również dla odmiany jazda w dzień sprawiły, że jechało się jakby po raz pierwszy.
Wracając do Dino - pod marketem urządziliśmy pierwszą przerwę na popas, uzupełnienie płynów i chwilę odpoczynku. Kolejna pauza czekała nas w Krajence w pierwszym punkcie żywieniowym. Po drodze mieliśmy okazję zaliczyć dolinę Noteci, którą to nie raz i nie dwa przemierzałem samochodem, jak również raz nocą na dwóch kołach. Tym razem jednak udało się ją przeciąć za dnia - nadal robi wrażenie. Wrażenie robiła też ilość aut jadących najprawdopodobniej znad lub nad morze. Za doliną czekał nas podjazd do Białośliwia, a dalej już "z górki" na obiad. W Wysokiej wsiedliśmy na koło jednemu z zawodników i w jego tunelu aerodynamicznym dotarliśmy na gastro (160 km).
W Restauracji czekały na nas arbuzy, banany, woda, oraz rzeczony obiad na który składały się pyrki z koperkiem, surówka, kotlet z serem i ananasem, oraz piwo bezalkoholowe ? (przynajmniej tak twierdziła obsługa, a okazało się że nie bez a niskoalkoholowe). Po konsumpcji umyliśmy rączki i buźki, uzupełniliśmy zapas bananów i ruszyliśmy w dalszą trasę. Na dalszym etapie podróży czekała nas atrakcja w postaci wysadzonego mostu na Gwdzie pod Jastrowiem. Ten w nocy robił wrażenie, za do w promieniach słońca wygląda mega zjawiskowo. Jeśli kiedyś postanowią go rozebrać i przerobić na żyletki to osobiście się do niego przypasam. Kolejnym punktem w którym postanowiliśmy trochę odpocząć i ponownie uzupełnić zapasy było Borne Sulinowo (220 km). W miarę szybko zorientowaliśmy się, że trasa została poprowadzona obrzeżami byłej radzieckiej bazy wojskowej, więc szybko skorygowaliśmy kurs by chociaż uwiecznić na fotografii jeden z charakterystycznych punktów miasta, czyli pomnik czołgu T-34. Z Bornego ruszyliśmy dalej przed siebie do najbardziej na północ wysuniętego fragmentu trasy jakim był Połczyn-Zdrój (266 km). W Połczynie urządziliśmy kolejny na naszej trasie postój na zakupy, tym razem w lokalnej Biedronce. Tu też dołączył do nas Poziomka (tak oryginalnie ochrzciliśmy tomojo podróżującego na rowerze poziomym). Zaczynało zmierzchać, a wiedząc że czeka nas raptem 20-25 km do kolejnego punktu żywieniowego, jak również przejazd przez tereny Szwajcarii Połczyńskiej tzw. Drogą 1000 zakrętów przy zachodzącym słońcu zebraliśmy się w te pędy i ruszyliśmy przed siebie. W miarę szybko dogoniliśmy Poziomkę, wsiedliśmy na koło i tak dotarliśmy na strogonowa i kompot. Opuszczając Zajazd Stary Drahim przyodzialiśmy na siebie długi rękaw, uruchomiliśmy oświetlenie i pod osłoną nocy podążyliśmy dalej w stronę mety. Jazda nocą ma kilka niezaprzeczalnych zalet - przede wszystkim brak wiatru, cisza, spokój i totalny brak ruchu samochodowego. Ma też wady - wszystko naokoło wygląda tak samo, droga się dłuży, a prędzej czy później zaczyna człowieka dopadać Orfeusz. Mi trafiło się to dwukrotnie, do tego stopnia że dosłownie na sekundę zasypiałem i otrząsałem się, czując że obalam się wraz z rowerem. Pierwszy coffee stop przypadł na Orlen w Wieleniu (382 km), ale na dłuższą metę niewiele pomógł. Kolejna pauza już bez kawy i tuż przed świtem miała miejsce we na wylocie z Wronek (420 km) - musiałem zejść z roweru, rozprostować giry, trochę pochodzić, a przede wszystkim wypaść z monotonii jazdy. Na moje/nasze szczęście pomogło. Ruszając dalej zaczęło świtać, krajobraz zaczął ukazywać swoje zróżnicowanie (o ile tak można powiedzieć o Wielkopolsce ;) ), no i zaczęło się robić cieplej. W tych pięknych okolicznościach przyrody dotarliśmy do Stęszewa, gdzie na Orlenie urządziliśmy drugi, a zarazem ostatni coffee stop (480 km). Coraz częściej zaczęliśmy napotykać na innych zawodników - poza Poziomką w głównej mierze towarzyszyli nam dwaj kolarze, których imion niestety nie poznaliśmy :(, a szkoda. Ze Stęszewa droga wiodła już prosto do Robakowa, z tym że jednak na okrętkę przez Mosinę, Wiórek i Borówiec. Tuż przed metą chwyciliśmy trójkę cyklistów (w tym jednego z którym startowaliśmy) i w takiej pięcioosobowej grupie tuż przed 10:00 rano wpadliśmy na teren podstawówki gdzie ulokowana została baza, start i co najważniejsze meta (521,83 km). Na miejscu gratulacje, pamiątkowe medale, fotki, popas i do domu. Zmęczenie przyszło później :)
Teraz czas na przemyślenia. Po pierwsze: na pewno wystartuję w kolejnych ultra :) Już nie w tym roku, może nie w nie wiadomo ilu, ale na pewno w co najmniej jednym - w kolejnym KMT ;) Po drugie: zdecydowanie trzeba zrewidować poziom targanego szpeju - zapasowy komplet ciuchów, szybkoschnący ręcznik, kurtka okazały się być zbędne. Warunek jest jeden - pewne prognozy. W ogóle mam wrażenie, że na takim dystansie i przy jeździe ciągiem zapasowy komplet ciuchów jest po prostu zbędny. Po trzecie: dodatkowe koszyki na bidony, bo płyny schodzą w opór! Najprawdopodobniej zaopatrzę się w takie na kierownicę, bo otworów montażowych w ramie więcej nie mam, a na widelcu bym nie chciał - momentalnie były by całe w kurzu, poza tym to niewygodnie i niepraktyczne. Po czwarte - jeden powerbank wystarczy (a to też waży). W moim wypadku do zasilania Garmina i ładowania telefonu wystarczył taki o pojemności 12000 mAh, a jeszcze trochę "soku" w nim zostało. Po piąte: coś tłustego do smarowania ust to mus. Zjarałem je tak, że do teraz mimo nawilżania cierpię. Cóż, człowiek całe życie się uczy. Po szóste: chyba częstsze, ale i krótsze przerwy, a wcześniej korekta geometrii bloków w butach, siodła i kąta pochylenia kierownicy. Dlaczego? Otóż dlatego, że mimo tego iż jechało się wygodnie to drętwienie palców u stopy minęło wczoraj, tj. dwa dni po zakończeniu imprezy, a palce u lewej ręki drętwieją nadal. Po siódme: częstsze smarowanie wiadomo czego, wiadomo też dlaczego ;)
Podsumowując - decyzja o starcie w ultramaratonie okazała się strzałem w dychę. Mimo, że turbo zmęczony i spompowany to jednak szczęśliwy i usatysfakcjonowany - taki wraca człowiek po pokonaniu swojej kolejnej granicy teoretycznie nie do przeskoczenia. Teoretycznie... Teraz mam apetyt na więcej. Rzekłem! :)
No i na koniec zostawiłem najważniejsze - Marcin, wielkie dzięki za towarzystwo! Wiesz, że zakładaliśmy większą integrację, ale napinacze zweryfikowali te założenia i pozostała nam jazda w parze. Bez Ciebie pewnie bym nie dał rady, o ile w ogóle bym wystartował. Na pewno nie z wiedzą, którą nabyłem tuż po starcie ;)









































VI Kórnicki Maraton Turystyczny 2020 ☀️ | Ride | Strava

Piątek, 28 czerwca 2019 Komentarze: 4
Dystans 332.90 km
Czas 13:33
Vśrednia 24.57 km/h
Uczestnicy
Vmax 45.40 km/h
Kalorie 12255 kcal
Podjazdy 1223 m
Więcej danych
Miał być Bałtyk, a trafiliśmy do samego centrum Śląska. Los tak chciał...
Prawda jest jednak taka, że mimo najszczerszych chęci zrealizowania po raz kolejny trasy z cyklu "nad morze w jeden dzień" nie udało nam się wygrać ze zgraniem terminów, a co ważniejsze - z wiatrem. W końcu na placu boju pozostałem tylko ja z Marcinem, który to Marcin zaproponował by zgarnąć do kolekcji gminy na trasie do Katowic. W wolnej chwili zabrałem się za planowanie śladu (całkiem przyjemny, 100% asfalt. Polecam!), a Marcin za organizację transportu powrotnego.
Mając już wszystko gotowe nadszedł piątek 28.06, godzina 19:30 - czas ruszyć przed siebie. Trasy jako takiej opisywał nie będę - w końcu jest ślad z którym może zapoznać się każdy. Z istotniejszych informacji: po drodze zaliczyliśmy
bodajże 5 dłuższych przerw na posiłek i ewentualne uzupełnienie racji żywnościowych (Chocz, Kalisz, Wieluń, Herby i Żyglin), jedną korektę trasy (dodatkowe +/- 5km), pozamykane stacje benzynowe w drodze do Kalisza, spieprzającego borsuka, 20-kilometrowy odcinek DK43 bez pobocza (dobrze, że znaleźliśmy się tam we wczesnych godzinach porannych, bo ruch był względnie znośny), oraz multum życzliwych i wyrozumiałych kierowców na Śląsku, tzn. praktycznie nie zdarzyło się (może raptem kilka razy) by ktokolwiek mijał nas "na gazetę", nikt nas nie obtrąbił (nawet jeśli wybieraliśmy szosę zamiast biegnącej obok DDR-ki), jeśli trzeba było, to jechali grzecznie za nami. Pod tablicą "Katowice" zameldowaliśmy się punkt 12:00, skąd udaliśmy się od razu do centrum. Wrażenia z Katowic - betonowe, ale mają swój urok. Urzekło mnie zrewitalizowane centrum miasta. Niestety nie udało nam się trafić na Nikiszowiec, może innym razem.
Powrót TLK Podhalanin o 2:10 (planowo 1:40) w iście królewskich warunkach, tj. cały przedział dla nas. Wcześniejszymi pociągami się nie dało, bo miejsca na rowery porezerwowane, więc nie kupisz biletu. Ot urok PKP... W Poznaniu na Głównym wysiedliśmy fuksem ;).
Wypad zaliczam do bardzo udanych :) Dzięki Marcin!

P.S. Po więcej zdjęć, i Jego wersję opisu wyrypy zapraszam do Marcina.

































Na Śląsk w jeden dzień: Poznań - Katowice⛅ | Ride | Strava

Piątek, 17 sierpnia 2018 Komentarze: 0
Dystans 310.24 km
Czas 17:01
Vśrednia 18.23 km/h
Uczestnicy
Vmax 42.20 km/h
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Disclaimer: wpis ten publikuję pół roku po wyjeździe, przy okazji uzupełniania zaległości na bs. Nie bijcie za chaotyczność i niespójności ;)

Z konceptem kolejnego (w moim wypadku) wypadu nad Bałtyk na raz, znanego również jako "Nad morze w jeden dzień" wyszedł Micor, dla którego miała to być pierwsza tak długa wyrypa. Po dłuższej chwili wahania (przejechany w 2018 roku dystans powinien owo wahanie skutecznie wyjaśnić) zdecydowałem się na ów koncept przystać i tym samym 17.08 tuż po 21:00 ruszyliśmy z Poznania na północ Polski.
Trasę zapożyczyliśmy od Sebastiana i z w zasadzie nielicznymi modyfikacjami ruszyliśmy Jego śladem. Jechało się do tego stopnia wyśmienicie, że pierwszą dłuższą pauzę na uzupełnienie spalonych kalorii zorganizowaliśmy w Krajence. Tuż po ponownym starcie odczuliśmy dość znaczny spadek temperatury powietrza, więc trzeba było przyodziać dodatkowe warstwy ubrania. Naszym kolejnym celem było Jastrowie, a w zasadzie znajdujący się pod Jastrowiem wysadzony most kolejowy. Muszę przyznać, że pod osłoną nocy robił mega wrażenie. Zdjęcia możecie podejrzeć we wpisie Dawida, choć nawet one nie oddają tego co widzieliśmy na żywo. Tuż za Jastrowiem zdjęliśmy bonusowe okrycie wierzchnie i w towarzystwie wschodzącego słońca ruszyliśmy do Kłomina i Bornego Sulinowa zaliczając przy okazji kilka mniejszych atrakcji. W Bornem stuknęło nam 200 km co było idealną okazją na dłuższą przerwę i posiłek. Po circa 30 - 40 minutach przerwy pokręciliśmy dalej mając przed sobą ostatnie 100 km i zero atrakcji na horyzoncie, za to coraz mocniej grzejące słońce. Kolejna pauza to sklep w Połczynie Zdroju, następna w Białogardzie i tak coraz częściej - słabsza niż we wcześniejszych latach kondycja zaczęła dawać o sobie znać. Szerze mówiąc ostatnie 50 km to nierówna walka z samym sobą, ale również cudowny zastrzyk energii i sił na ostatnich 20 km. Co najważniejsze - widok plaży i morza pozwolił zapomnieć o zmęczeniu. Co celu dotarliśmy po 18 godzinach jazdy netto. Na miejscu wiadomo - fotki, fb, social media i te sprawy ;). Uprzedzając kolejne pytanie - nie zamoczyliśmy nawet stóp.
Pozostało nam jedynie dotrzeć do Kołobrzegu nadmorskim DDR-em, pokręcić się po mieście, zrobić zakupy na podróż powrotną i wrócić do Poznania. Właśnie - podróż powrotna to osobna historia, ale nie mam zamiaru znowu do tego wracać. PKP ponownie zaskoczyło. Negatywnie...































Nad morze w jeden dzień 2018: Poznań - Sianożęty | Ride | Strava
Sobota, 16 lipca 2016 Komentarze: 3
Dystans 302.90 km
Czas 13:48
Vśrednia 21.95 km/h
Uczestnicy
Vmax 43.60 km/h
Kalorie 10592 kcal
Więcej danych
Po kilku podejściach zakończonych niepowodzeniem w końcu udało się nam zebrać do kupy i ruszyć nad Bałtyk. Za ślad obraliśmy trasę do Gdańska zaliczoną 4 lata temu przez Sebastiana, Pana Jurka i Marcina z naniesionymi kilkoma drobnymi zmianami. Zmiany spowodowane były chęcią ominięcia dróg gruntowych, o których stan obawialiśmy się biorąc pod uwagę czwartkowe opady. Ostatecznie okazało się że w terenie tragedii nie było :). Ruszamy punkt 21:00 z Wenecji obierając kierunek na Żnin. Pod osłoną nocy trafiamy do Szubina gdzie organizujemy pierwszą pauzę na posiłek. Zgodnie z prognozami warunki pogodowe okazały się nad wyraz sprzyjające - było praktycznie bezwietrznie (delikatnie wiało z zachodu), a temperatura oscylująca w granicach 12 stopni przynajmniej w moim przypadku pozwoliła kręcić na półkrótko ;). W towarzystwie raz po raz pojawiającego się księżyca, a następnie coraz jaśniejszego nieba dotarliśmy na rynek w Tucholi. Tu zorganizowaliśmy kolejną przerwę na jedzonko. Chwilę później, wraz ze wschodem słońca ruszyliśmy przez przepiękny Tucholski Park Krajobrazowy w stronę Czerska. Spragnieni kofeiny odwiedziliśmy stację benzynową, przy okazji uzupełniając po raz kolejny spalone kalorie. Opuszczając Czersk obraliśmy kierunek na Wdzydzki Park Krajobrazowy, by ostatecznie w Lubaniu wskoczyć na ruchliwą drogę wojewódzką nr 221 prowadzącą do Trójmiasta. Od tego momentu czekała nas jazda gęsiego wśród pędzących aut. Raz po raz mieliśmy okazję korzystać z ciągów pieszo-rowerowych, ale dopiero w Gdańsku mogliśmy odsapnąć od ruchu samochodów dzięki świetnie rozwiniętej infrastrukturze rowerowej. Na miejscu pokręciliśmy od razu na starówkę, by w ekspresowym tempie się z niej zawinąć - wiary od groma! Kolejny regeneracyjny posiłek zaliczyliśmy pod stadionem, skąd już rzut beretem nad morze. Pierwsza wizyta na plaży trwała tyle co nic, a to dlatego że priorytetem okazał się solidny obiad :). Dopiero solidnie najedzeni mogliśmy oddać się odpoczynkowi na rozgrzanym piasku. Po krótkiej, godzinnej drzemce ponownie wsiedliśmy na koń i pokręciliśmy na dworzec kolejowy. Na miejscu zjawiliśmy się niecałą godzinę przed odjazdem, spędzając tam łącznie półtorej godziny (pociąg miał 30 minut zatarcia startując z Gdyni). W Gnieźnie zawitaliśmy w sobotę o 21:30 po niewiele ponad 24 godzinnej przygodzie :).

























 



Nad morze w jeden dzień 2016 | Ride | Strava

TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 75471.57 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.88 km/h


75471.57

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.88 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

143d 17h 59m

CZAS W SIODLE