Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w kategorii

geocaching

Dystans całkowity:751.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:41:27
Średnia prędkość:18.13 km/h
Maksymalna prędkość:60.10 km/h
Maks. tętno maksymalne:175 (91 %)
Maks. tętno średnie:142 (73 %)
Suma kalorii:9647 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:83.51 km i 4h 36m
Więcej statystyk
Sobota, 7 września 2013 Komentarze: 3
Dystans 80.59 km
Czas 03:43
Vśrednia 21.68 km/h
Uczestnicy
Vmax 37.30 km/h
Tętnośr. 127
Tętnomax 161
Kalorie 3034 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Już od poniedziałku trąbili w telewizji, że przed nami ostatni ciepły weekend. Co prawda nie zwykłem wierzyć temu co mówią w TV, lecz przyznam szczerze - nie darował bym sobie, gdybym tego weekendu nie spożytkował rowerowo. W końcu mogło by się okazać, że mówili prawdę :P. W sobotnie południe, tradycyjnie z Wenecji wyruszyliśmy w skromnym składzie, bo dwójkę - ja i Marcin, eksplorować opuszczony pałac w Unii.
Nasza trasa wiodła mniejszymi lub większymi wsiami/miejscowościami powiatów Gnieźnieńskiego i Słupeckiego. Drogę do Unii pokonaliśmy w większości pod wiatr. Na nasze szczęście nie był to irytujący wmordewind, a raczej rześki wicher, nie specjalnie przeszkadzający w jeździe. Na miejscu mym oczom okazała się ruina, którą wcześniej znałem tylko z fotografii.

Pałac w Unii od frontu © kubolsky


Pałac z poziomu trawnika ;) © kubolsky


Zanim zabraliśmy się za eksplorowanie pałacu postanowiłem podjąć kesza znajdującego się w pobliżu owego pustostanu. Poszło gładko :).

Jest keszyk! :) © kubolsky


Sama ruina prezentuje się może niezbyt okazale (jeśli chodzi o stan techniczny - w końcu to ruina :P ), choć trzeba przyznać że trzyma się całkiem nieźle i nie wygląda na taką, która miała by się w najbliższym czasie zawalić.

Pałac w Unii od strony ogrodów © kubolsky


W środku obeszliśmy wszystkie dostępne pomieszczenia na parterze, na górę nie daliśmy rady wejść - schody się całkowicie rozpadły.

Wnętrze © kubolsky


Zawalone schody © kubolsky


Wnętrze 2 © kubolsky


Opuszczając budynek otrzymałem sms-a od Uziela z zapytaniem, czy zgodnie z planem ruszyliśmy do Unii. Odpisałem, że tak na co w wiadomości zwrotnej otrzymałem info, że Wrześnianie cisną do Powidza i będzie okazja spotkać się po drodze. Ruszyliśmy więc w drogę powrotną dokładnie tą samą trasą, którą tu przybyliśmy. Alternatywę wybraliśmy za Szemborowem. Po pokonaniu dłuuugiej, asfaltowej prostej wyjechaliśmy na trasę Września - Witkowo, gdzie we wsi Królewiec, na przystanku PKS postanowiliśmy poczekać na Kubę i Artura.

W oczekiwaniu na Wrześnian © kubolsky


Samolot - prześladowca ;) © kubolsky


Po około 10 minutach z zakrętu wyłoniły się dwie postaci na rowerach. Szybko Im poszło :).

Jadą! © kubolsky


W miejscu spotkania zaliczyliśmy krótką rozkminę w klimatach okołorowerowych, a po jakichś 10 minutach ruszyliśmy dalej. Nasze drogi rozeszły się w Gorzykowie (czyli niewiele dalej), gdzie jeszcze wspólnie podjechaliśmy pod obelisk postawiony w miejscu, w którym w marcu 1945 roku wylądował amerykański bombowiec B-17G.

Obelisk w Gorzykowie © kubolsky


Stąd Chłopaki ruszyły w kierunku Powidza, a my z powrotem do Gniezna przez Karsewo, Drachowo, Gurowo i Gurówko. Do miasta wpadliśmy przez Las Miejski. Korzystając z okazji postanowiłem wykonać kolejne podejście do kesza znajdującego się na terenie byłej strzelnicy, którego bez powodzenia dwa razy próbowałem zdobyć. Tym razem, z drobną pomocą Marcina (który zaliczył tu FTF-a :) ) udało się praktycznie od razu. Jadąc dalej pożegnałem Marcina pod Jego domem i pokręciłem do siebie, objeżdżając dookoła dzielnię by dobić do 80 km ;).
Sobota, 24 sierpnia 2013 Komentarze: 0
Dystans 156.38 km
Czas 06:54
Vśrednia 22.66 km/h
Uczestnicy
Vmax 52.10 km/h
Tętnośr. 142
Tętnomax 175
Kalorie 6613 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Kilka dni temu, w naszej zakonspirowanej grupie funkcjonującej na pewnym popularnym portalu społecznościowym pojawiła się propozycja jazdy do Kruszwicy, rzucona przez niejakiego Uziela :). Tym jednozdaniowym wpisem Artur wywołał niemałą burzę. Momentalnie wywiązała się sporych rozmiarów dyskusja na temat tego kto jedzie, kiedy jedziemy, kto już wie, a kto jeszcze nie wie że jedziemy, którędy jedziemy, o której startujemy itd :). Generalnie stanęło na tym, że uzbierało się kilku chłopa i umówiliśmy się na jazdę w najbliższą sobotę. W międzyczasie swą obecność zadeklarował również Sebek (z którym dawno już nie mieliśmy okazji jeździć), pod warunkiem, że wrócimy do Gniezna na 19.30. Co nie jak tak! Wyjedziemy wcześniej, to na siódmą będziemy bez problemu! :) Jeszcze tego samego dnia otrzymaliśmy od Sebka ślad trasy, jak również ustaliliśmy ostatecznie, że startujemy wspólnie w sobotę, o 8.30 z Krzyżówki. Prognozy zapowiadały się wyśmienicie. Pogodowe portale internetowe z których z reguły korzystam przewidywały temperaturę oscylującą wokół 23 stopni, piękne słońce oraz...wiatr w twarz przez pierwszą połowę trasy (to tak żeby za łatwo nam się nie jechało ;) ).
Budzik nastawiłem na 6.30. Tym oto sposobem po wygramoleniu się z wyra miałem odpowiedni zapas czasu na poranny, pobudzający prysznic i jeszcze bardziej pobudzającą kawę. Wczoraj wieczorem wyszykowałem rower i spakowałem sakwę, więc można rzec - byłem przygotowany jak zawsze :P. Jako punkt zbiórki z pierwszymi tego dnia kompanami wybraliśmy wyjątkowo Biedronkę przy ul. Poznańskiej. Ruszyłem więc w jej kierunku zadowolony z posiadania na sobie bluzy z długim rękawem. Kurcze, ale rano jest zimno. A gdzie słońce? I co to za mgła w ogóle jest?! Na miejscu, gdzie już czekali na mnie Pan Jurek i Mateusz stawiłem się punktualnie o 7.30. Ponieważ tuż przed wyjazdem z domu otrzymałem sms-a od Micora (który miał przy Biedrze do nas dołączyć) z informacją o opóźnieniu, postanowiłem skorzystać z zapasu czasu, wskoczyć do sklepu i zaopatrzyć się w zapas energetyków na drogę. Morda mi się uśmiechnęła gdy wyczaiłem Blacki za 1.99, oczywiście w biedronkowym (tym razem większym niż tradycyjne) opakowaniu aluminiowym zwanym potocznie puszką ;). Zgarnąłem cztery, a pierwszego wytrąbiłem jeszcze na miejscu ;). Mimo upływu 10 minut Micora nadal nie było widać. Postanowiliśmy więc poinformować Chłopaków o opóźnieniu. Pan Jurek dryndnął do Sebastiana, ja do Marcina, który miał na nas czekać na ul. Wolności, czyli po drodze. Okazało się, że Marcin kwitnie na dworze od pięciu minut, więc aby nie zmarznąć zaproponował, że ruszy w naszą stronę i spotkamy się po drodze. Pięć minut po telefonie dojechał w końcu Dawid, z którym po ekspresowym powitaniu ruszyliśmy przez Kostrzewskiego, Dalki i ponownie Kostrzewskiego w stronę ul. Wolności. Zdziwiło mnie, że na ścieżce pieszo-rowerowej nie widać Marcina, ale postanowiłem że pojedziemy dalej i gdzieś na siebie wpadniemy. Nie było Go również na Wolności, a na skrzyżowaniu z Leśną zacząłem się porządnie martwić. Postanowiłem po raz kolejny wyciągnąć telefon. Okazało się, że Marcin był święcie przekonany że startujemy z Wenecji, i tam też pokręcił. Tym sposobem wpakowaliśmy się w kolejne opóźnienie. Marcin natomiast dość mocno nas zaskoczył, gdy niecałe pięć minut później zapieprzał w naszą stronę. Musiał zdrowo zasuwać, ponieważ przyjechał konkretnie czerwony :). Sam zresztą przyznał się do średniej na poziomie 35 km/h ;). W końcu w pełnym gnieźnieńskim składzie, z dwudziestominutowym zatarciem ruszyliśmy na spotkanie z resztą ekipy. Trasa wiodła tradycyjnie przez Szczytniki Duchowne, Wolę Skorzęcką i Lubochnię, a dalej już prosto lasem do Krzyżówki. Chcąc, nie chcąc znowu wylądowałem na szpicy. Chyba ruszyło mnie sumienie i żal mi się zrobiło czekających na nas i marznących chłopaków, bo postanowiłem ostro przydepnąć. Przydepnąłem do tego stopnia, że zdrowo upierdzielony błotem i z pulsem nie schodzącym poniżej 160 zniwelowałem opóźnienie do raptem trzech minut. Na miejscu czekała na nas reszta dzisiejszej grupy wypadowej w składzie: Sebastian, Artur, Kuba, nowo poznany Błażej, oraz "pozabeesowiec" - Dominik (zarzekł się, że na BS się pojawi ;). Uścisnęliśmy dłoń każdy z każdym (a chwilę to zajęło - w końcu było nas łącznie dziesięciu!), strzeliliśmy pierwsze dziś grupfoto i ruszyliśmy ku przygodzie pod przewodnictwem Sebastiana.

Spotkanie na Krzyżówce, grupfoto i lecimy! © kubolsky


Jeszcze zimno, jeszcze na długo © kubolsky


Początkowe kilometry wiodły dobrze mi znanymi drogami przez Gaj i lasy około skorzęcińskie, lecz jeszcze kręcąc wśród drzew odbiliśmy w lewo na Skubarczewo, tym samym pozostawiając za sobą moją standardową trasę do Ostrowa. Wyjeżdżając z lasu zdaliśmy sobie sprawę, że mgłą właściwie całkowicie opadła, na niebie pojawiło się słońce i zaczęło się robić coraz cieplej. Szybko zrobiło się na tyle ciepło, że w okolicy Myślątkowa zorganizowaliśmy pierwszy "sikstop", a przy okazji wykorzystaliśmy tę przerwę na pozbycie się bluz i przyozdobienie twarzy ciemnymi, lanserskimi okularami ;).

Pierwszy sikstop i szansa na zdjęcie górnej warstwy odzieży © kubolsky


Dalej ponownie terenem, raz lasem wzdłuż wąwozu, innym razem długą, wijącą się drogą polną Sebastian zaprowadził nas w okolice Procynia. Tu zaliczyliśmy dość długi, asfaltowy zjazd (czyli wszyscy próbowali wycisnąć maxa), zakończony (a jakże!) podjazdem. Troszeczkę się zagalopowaliśmy, gdyż ledwo przejechaliśmy pod wiaduktem kolejowym i już słyszeliśmy, że musimy zawrócić. Na szczęście nie daleko, bo do torów. Od tego momentu czekał nas etap jazdy...torowiskiem. Zanim jednak mogliśmy ruszyć trasą pomiędzy dwiema stalowymi szynami trzeba było wspiąć się na nasyp, a nie było to łatwe zadanie.

Wbijamy się na nasyp © kubolsky


W końcu jednak w komplecie znaleźliśmy się na torach w ciągu nieczynnej od 1994 roku linii kolejowej nr 239, łączącej Mogilno z Orchowem. Po chwili odetchnięcia po podjeździe i wspinaczce z rowerami ruszyliśmy ku pierwszej atrakcji dzisiejszego wypadu, którą był most kolejowy nad Małą Notecią. Tu muszę przyznać, że dojazd niby prosty (no bo w końcu torowiskiem), lecz piekielnie upierdliwy. Najpierw rower cały skakał po podkładach, później gdy zrobiło się trochę równiej wbiliśmy się w długi odcinek chaszczy, którymi zarosła linia i które zdrowo pokiereszowały mi nogi.

Przecinamy chaszcze na nieczynnym torowisku © kubolsky


Dopiero ostatnich parędziesiąt metrów to w miarę wygodna jazda po tłuczniu. W końcu jednak pojawił się On!

Most kolejowy nad Małą Notecią © kubolsky


Zdjęcia tego tak nie zobrazują, ale ta stalowa konstrukcja wzniesiona ponad 10 metrów nad dolinką Małej Noteci robi spore wrażenie. Wrażenie to jeszcze bardziej potęgują prześwity, które znajdują się między każdym kolejnym podkładem kolejowym. Innymi słowy - jest moc! :) U progu mostu zorganizowaliśmy sobie chwilową pauzę na focenie, a ja przy okazji wraz z pozostałymi obecnymi tu keszerami zaliczyłem Sebkową skrzyneczkę :).

Jest keszyk! :) © kubolsky


W końcu jednak trzeba było przedostać się na drugą stroną rzeczki, co dla osób z zaburzeniami równowagi na pewnych wysokościach było nie lada wyzwaniem. W końcu jednak ostrożnie i powoli, gęsiego pokonaliśmy przeszkodę. No risk - no fun!

Przeprawa mostem kolejowym nad Małą Notecią © kubolsky


Po drugiej stronie mostu zorganizowaliśmy dłuższą przerwę na uzupełnienie spalonych kalorii, jak również na kolejne fotki. Po jakichś 20 minutach się zebraliśmy, wsiedliśmy na rowery pokonując najpierw ostatnie kilkaset metrów torowiskiem, a następnie kawałek zaoranym polem by dotrzeć z powrotem do asfaltowej drogi.

Ostatnie metry jazdy po torach © kubolsky


Polem do asfaltu. Mam nadzieję, że nie było nawożone czy coś... :P © kubolsky


Tym oto sposobem znaleźliśmy się w Gębicach. Stąd dalej przez Zbytowo i Łąkie, jadąc głównie pod wiatr dotarliśmy do Strzelna robiąc małe zamieszanie na rynku.

Strzelno © kubolsky


Najwidoczniej niezbyt często widują tu zorganizowane grupy rowerzystów. Tak to przynajmniej wyglądało ;). Z rynku udaliśmy się pod Kościół Świętej Trójcy i Najświętszej Marii Panny, lecz ostra woń farby którą pokrywany był płot zniechęciły nas od zwiedzania tego miejsca.

Kościół Świętej Trójcy i Najświętszej Marii Panny w Strzelnie © kubolsky


Zawinęliśmy się więc w dalszą drogę i pokręciliśmy do Kruszwicy, będącej głównym punktem naszej dzisiejszej wyprawy. Do miasta Króla Popiela Sebastian poprowadził nas bocznymi drogami przez Kraszyce, Polanowice i Łagiewniki, najpierw czarnym dywanem, później polnymi piachami, znowu kawałek asfaltem i na koniec, aż do samej Kruszwicy betonowymi jumami. Na miejscu bardzo sprawnie przedostaliśmy się przez miasto na parking u stóp Mysiej Wieży, skąd rowerami wdrapaliśmy się na górkę, na której owa wieża stoi.

Mysia Wieża w Kruszwicy © kubolsky


Tu też mogliśmy oddać się kolejnemu wypoczynkowi. Spora część z nas (w tym ja) udała się na wieżę, celem podziwiania widoków. Kilku jednak zostało na dole. Szanowny Pan kasjer widząc zorganizowaną (no powiedzmy :P ) grupę zaproponował nam bilety ulgowe dla wszystkich. Niby różnica między ulgowym a normalnym to raptem złotówka, ale ile frajdy! No bo kiedy ja ostatnio bilet ulgowy dla siebie kupowałem... :D. Wdrapaliśmy się drewnianymi schodami na sam szczyt, gdzie jak się okazało byliśmy jedynymi osobami podziwiającymi widoki. Oczywiście zaczęło się focenie wszystkiego co wokoło było widać. Popstrykaliśmy trochę zdjęć, pstryknęliśmy też foto wspólne, a także (jak się później okazało) pstryknięto nam fotkę z dołu :).

Jezioro Gopło © kubolsky


Większościowe grupfoto na Mysiej WIeży © kubolsky


Pozostali na dole "ustrzelili" tych na górze © kubolsky


W końcu z powrotem, ponownie drewnianymi schodami zeszliśmy na dół, do reszty naszych Kolegów. Chwilę później dobiło do nas dwóch kolejnych kolarzy, z tym że jak wynikało z prostego rachunku matematycznego - to nie był nikt z nas ;). Okazało się, że do Kruszwicy przybyła dziś również grupa CIKLO Konin, czyli innymi słowy mówiąc rowerowa sekcja PTTK z Konina. Chwilę razem podyskutowaliśmy, następnie pstryknęliśmy pamiątkowe zdjęcie u stóp wieży i rozjechaliśmy się w swoje strony.

Spotkanie z Koninskimi cyklistami © kubolsky


Jak się po chwili okazało - nie na długo, ponieważ spotkaliśmy się ponownie pod Polo Marketem, jakieś 100 metrów od miejsca ostatniego spotkania :). Tu część z nas udała się na drobne zakupy, natomiast pozostałą część zainwestowała drobne w lody z pobliskiej budki. W końcu jednak konińscy cykliści odjechali, a jakiś czas po nich również i my ruszyliśmy w dalszą drogę. Ta wiodła na około miasta do wsi Kobylniki, gdzie na terenie dawnego PGR-u znajduje się pałacyk zbudowany z czerwonej cegły, obecnie zaadoptowany na hotel.

Pałac w Kobylnikach © kubolsky


Z Kobylnik ruszyliśmy drogą na Poznań do Sławska Wielkiego, w którym zjechaliśmy z tej uczęszczanej przez TIR-y trasy. Dalej przez Bożejewice i Żegotki, przecinając DK15, a następnie przez Ciechrz dotarliśmy w okolice jeziora Pakoskiego. Tu przemknęliśmy asfaltowym przesmykiem pomiędzy dwoma jeziorami - Bronisławskiem i Pakoskim właśnie.

Asfaltowy przesmyk między jeziorami Pakoskim i Bronisławskim © kubolsky


Po chwili wykręciliśmy rogala i przez Krzyżannę i Górę, tym razem wzdłuż jeziora Bronisławskiego dotarliśmy do kolejnej dziś stalowej atrakcji.

Widok na jezioro Bronisławskie © kubolsky


Most kolejowy nad jeziorem Bronisławskim © kubolsky


Aby się tam dostać należało najpierw zjechać kawałek polną drogą, a następnie przemknąć zarośniętym singielkiem wzdłuż torów aż do samego mostu. Udało się nam wszystkim bezpiecznie dotrzeć do celu i mogliśmy w spokoju napawać się pięknem inżynierii kolejowej ;). Kilku z nas udało się eksplorować konstrukcję (która nie była już tak adrenalinopędna jak ta nad Małą Notecią), reszta postanowiła ten czas przeznaczyć na regenerację sił.

Jezioro Bronisławskie © kubolsky


Przerwa na moście © kubolsky


Bielik zwyczajny © kubolsky


Po około dwudziestominutowej przerwie ruszyliśmy z powrotem tym samym singielkiem do drogi asfaltowej. Dalej pokręciliśmy przez Kunowo, Goryszewo i Bystrzycę do Żabna, gdzie czekał na nas ostatni z dzisiejszych mostów kolejowych. By do niego dotrzeć należało zejść z nasypu drogi, następnie przejechać jakieś 50 m polem i przebić się przez krzaki. Gdy mym oczom ukazała się stalowa konstrukcja mostu na jej szczycie stał już Marcin :).

Rowerowy Spiderman ;) © kubolsky


Nie wiem jak On to zrobił, ale musi mieć w sobie coś ze Spidermana. W końcu przed chwilą był tuż przede mną :). Kolejny most to oczywiście kolejna pauza, kolejne eksploracje i kolejne foty.

Most kolejowy w Żabnie © kubolsky


Takie tam na przęśle ;) © kubolsky


Tu też, jako że była to ostatnia dziś atrakcja, postanowiliśmy strzelić sobie również ostatnie foto grupowe.

Grupfoto na moście w Żabnie © kubolsky


Jadąc dalej z Żabna dotarliśmy do Wylatowa, gdzie jeszcze na chwilę zatrzymaliśmy się przy sklepie. Ponieważ dzień okazał się znacznie cieplejszy niż prognozy przewidywały, to i wodę trzeba było dość często uzupełniać. Z Wylatowa przez Krzyżownicę i Popielewo, wzdłuż jeziora Popielewskiego, a dalej przez Zieleń i Bieślin dotarliśmy do Gaju, skąd śmiganym już dzisiaj odcinkiem przedostaliśmy się z powrotem na Krzyżówkę, niejako zamykając dzisiejszą pętlę. Podziękowaliśmy sobie wzajemnie za rewelacyjny wypad w tak doborowym towarzystwie i tu nasze drogi się rozdzieliły. Bobiko i Uziel w towarzystwie Błażeja pomknęli w swoją stronę, a my z powrotem przez las, mijając po drodze konkurencję na koniach ;) dotarliśmy na Lubochnię i tym razem przez Wierzbiczany śmignęliśmy do Gniezna. Na Reymonta pożegnaliśmy się z Domelem, który po raz kolejny dzisiaj zarzekł się, że dołączy do społeczności BS i ruszyliśmy do Piotra i Pawła po jak najbardziej zasłużone piwko na wieczór. Z ponownie pełnymi sakwami odprowadziliśmy Sebka do pracy, skąd ruszyliśmy już do domów. Z Marcinem rozjechaliśmy się na skrzyżowaniu z Warszawską, a p. Jurek z Mateuszem już tradycyjnie odprowadzili mnie praktycznie pd sam dom. Przyznam, że wróciłem lekko styrany, ale za to niewspółmiernie bardziej zadowolony. Naprawdę warto było, zwłaszcza w tak dużej grupie. Dzięki Chłopaki! Oby jak najszybciej udało się nam coś podobnego powtórzyć. Tymczasem Wasze zdrówko! Sokiem z buraków oczywiście ;)

P.S. Zawarte w opisie foty są autorstwa wszystkich uczestników wypadu. Wybaczcie,że nie zaznaczyłem które jest czyje, ale sporo było tego do ogarnięcia ;).

Mapka:
Sobota, 15 czerwca 2013 Komentarze: 6
Dystans 70.92 km
Czas 04:04
Vśrednia 17.44 km/h
Uczestnicy
Vmax 57.20 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Studiując piątkowym wieczorem prognozy na dzień następny papa roześmiała mi się niesamowicie, gdyż sobota zapowiadała się stuprocentowo słonecznie, z delikatnym wiatrem bardziej umilającym jazdę, niż przeszkadzającym (vide wczorajsze solo) i oczywiście bez opadów. Bez zastanowienia, choć dość późno wystosowałem sms-a do p. Jurka z propozycją startu z rana, o 9.00. Na moje szczęście p. Jurek jeszcze nie spał i odpisał, że bardzo chętnie przystaje na moją propozycję. Postanowiłem wypróbować szczęście raz jeszcze i wystosowałem kolejną wiadomość, tym razem do Marcina. Tu również sukces - Marcin potwierdził swoją obecność.
Z łóżka zwlokłem się tuż po 8.00 rano (Junior wyjątkowo pozwolił pospac dłużej niż zwykle). Po porannej toalecie chwyciłem za telefon, patrzę...a tam nieodebrane połączenie od p. Jurka. Myślę sobie - "kurcze, na pewno coś wyskoczyło i dzwoni poinformować że nie może jechać". Z duszą na ramieniu wybrałem odpowiedni numer i oddzwaniam. Okazało się, że drobnej zmianie uległo miejsce startu, bo dołączy do nas Junior. Z rozmowy wywnioskowałem, że zamiast przy Biedrze spotkamy się na ścieżce przy Kostrzewskiego. Na tarczy za piętnaście 9, trzeba więc się było zacząć ogarniać. Izotonik w bidon, zestaw naprawczy i jakiś dłuższy rękaw w sakwę, łupina na czerep, cała ta reszta rowerowej garderoby na odpowiednie partie ciała i lecimy. Na ścieżce byłem punktualnie, a z przeciwka oczom mym ukazał się nadjeżdżający Mateusz. Sam. Dziwne... Wydawało mi się, że powinien być już z Dziadkiem. Cóż, przywitaliśmy się, a następnie chwyciłem za telefon i dzwonię. Okazało się, że p. Jurek czeka na mnie pod Biedrą. Ewidentnie się nie dogadaliśmy. Bywa i tak. Dzwonię więc do Marcina by dowiedzieć się jak u Niego sytuacja wygląda. Okazało się, że już śmiga w naszą stronę. Poczekaliśmy z minutkę i po chwili kręcimy we trójkę na spotkanie p. Jurkowi. Wpadliśmy na siebie na ul. Gajowej. Już w komplecie przywitaliśmy się każdy z każdym (dla matematyków zadanie - ile to łącznie potrząśnięć ręką ;P ), a następnie posypały się dziesiątki propozycji tras. Żartuję :P Nie było pomysłu, tak się przynajmniej początkowo wydawało.

Rozkminiamy dzisiejszą trasę.
Spotkanie na ul. Gajowej © kubolsky


Ja nieśmiało zaproponowałem wariant, który dzień wcześniej podrzucił mi Sebastian - nad jezioro Marcinkowskie, objazd dookoła i powrót. Z kontrą wyskoczył p. Jurek. Zaproponował wypad na punkt widokowy w Dusznie. Jako że nie wypada starszym od siebie (bez urazy panie Jurku :) ) odmawiać, przystaliśmy na propozycję (mimo, że Marcin był tam dzień wcześniej) i pokręciliśmy przez miasto w stronę Wierzbiczan. Kręcąc ul. Wierzbiczany, pobliskim torowiskiem wyminął nas pociąg. Nie zdążyłem niestety wyciągnąć aparatu, a chciałem go uwiecznić. Nie jechał za specjalnie szybko (w końcu towarowy - cysterny), to raczej ja się wykazałem refleksem szachisty ;)
Przecinając linię kolejową Gniezno - Inowrocław lub Poznań - Toruń, jak kto woli ruszyliśmy asfaltowymi, śródpolnymi drogami w stronę wsi gdzie znajduje się zjazd prowadzący w okolice jeziora. W tym też kierunku się udaliśmy.

Kierunek - Wierzbiczany © kubolsky


Docierając do owego zjazdu nie mogłem wyzbyć się pokusy pobicia rekordu prędkości na tymże odcinku. Bez zbędnego zastanawiania się przyjąłem pozycję a'la Szurkowski, przełożenie 3x8, blokada skoku amortyzatora i kręcimy ile pary w nogach. U końca zjazdu licznik wskazał 57.2 km/h, czyli osiągnąłem najwyższą z naszej czwórki prędkość. Po raz kolejny również dziękowałem losowi, że na zawijasach tejże drogi nie zaskoczył mnie żaden jadący z przeciwka samochód, jak również że ja nie zaskoczyłem żadnego kierowcy pojazdu nie spodziewającego się nadjeżdżającego z taką prędkością rowerzysty. Po chwili gładki jak tafla lodu asfalt zamienił się w piaszczysty dukt, a my po prawej ręce pozostawiliśmy wylot ścieżki, którą dziś jeszcze będziemy wracali. Na chwilę piachy znów przeistoczyły się w asfalt, by mijając Kalinę z powrotem wskoczyć na polne szutrowo - piaszczyste trakty. Do samego Wymysłowa towarzyszyły nam przepiękne okoliczności przyrody :)

Pogoda iście rowerowa © kubolsky


W Wymysłowie znów chwyciliśmy asfalt, który zawiódł nas do drogi krajowej nr 15. Tu niestety musieliśmy przejechać kawałek DK, gdyż do dnia dzisiejszego nie znaliśmy mniej ruchliwej alternatywy mającej poprowadzić nas do Trzemeszna. Z "krajówki" odbiliśmy dopiero koło Tesco, gdzie chyba Marcin zaproponował by dryndnąć do Sebastiana i wyciągnąć Go na wspólny wypad. Ja się można było spodziewać Sebek przystał na propozycję i o dziwo w ciągu niecałych 5 minut dołączył do naszej Gnieźnieńskiej ekipy. Osobiście podejrzewam, że "na rowerowo" ubrany siedział w domu od rana i spodziewał się jakiegoś telefonu z taką właśnie propozycją ;). Szczwany, nie ma to tamto :P. Dalej, już w pięcioro kręciliśmy ponownie w stronę DK15, lecz tylko z zamiarem jej przecięcia i wskoczenia na dukt mający zaprowadzić nas w okolice wsi Folusz.

Cel - Duszno © kubolsky


Ledwo wskoczyliśmy na tą wyboistą drogę, Sebek przejął przewodnictwo nad grupą (no w końcu jedyny lokals, inaczej być nie mogło :) ) i rozpoczął swój rajd po ciekawych miejscach. Na początek króciutki podjazd i po chwili podziwiamy ze skarpy jezioro Malicz.

Nad jeziorem Malicz © kubolsky


Chwilowy fotostop i wracamy na dół, lecz tylko na chwilę, bo dosłownie po parudziesięciu metrach znów odbijamy w prawo i długim, zarośniętym zjazdem śmigamy nad brzeg jeziora. Tu również chwilowa przerwa dla fotografów - amatorów i...niespodzianka! Nigdy w życiu bym się nie spodziewał, że tam gdzie przed chwilą patrzyłem startuje tak fajny singielek. Ekspresowy przejazd wąską na pół roweru ;), ledwo widoczną ścieżką, pełną zarośli, krzaków, drzew i pokrzyw (Oj tak...reumatyzmu nie muszę obawiać się do końca życia. Podejrzewam, że najbliższe dwa pokolenia do przodu również ;) ) i wyskakujemy przy starym młynie wodnym.

Młyn wodny © kubolsky


Kolejny obowiązkowy fotostop to również chwila na otrzepanie się z liści, nasion traw i kurzu. Przy okazji pojmuje, po co mi kask - śmigając singielkiem w pewnym momencie solidnie przygrzałem w jakąś gałąź, aż się zachwiałem na rowerze.
Dalej licznymi podjazdami, zjazdami, zakrętami, drogami piaszczystymi które co jakiś czas próbowały zrzucić mnie z Fury (a raz im się nawet udało : ) pomknęliśmy na Wał Wydartowski, w kierunku naszego dzisiejszego punktu docelowego - wieży widokowej w Dusznie. Szczerze muszę przyznać, że strasznie zazdroszczę Sebastianowi terenów do jazdy. Okolice Gniezna są płaskie jak naleśnik, a jak się już zjedzie z asfaltu to najczęściej w piach. Tereny dookoła Trzemeszna to niezliczona ilość jezior, skarp, dzikich ścieżek, dróg polnych, szutrów (piach też się znajdzie), asfaltów, "kocich łbów", ogólnie bardzo są bardzo urozmaicone. Tak kręcąc i podziwiając okolicę przecięliśmy nagle Wydartowo, a mijając starą kuźnię o której wspominałem we wpisie opisującym wyjazd do Torunia wpadliśmy do Duszna. Stąd jeszcze parę zawijasów, kilka podjazdów i już na horyzoncie widać nasz cel.

W oddali wieża w Duszie © kubolsky


Do samej wieży pozostał raptem jeden zjazd, zakręt w lewo, delikatny podjazd, zakręt w prawo, parę obrotów korbą i jesteśmy.

Jesteśmy na miejscu © kubolsky


Faktycznie, śmigając do Toronto śmiało mogłem żałować, że wszystkie ciekawsze miejsca (jak Duszno właśnie, czy Kruszwica) zostawiałem z boku. Nowa wieża, wybudowana w 2012 roku w miejscu starej, podpalonej przez jakiegoś półgówka nie prezentuje się może tak okazale jak ta w Mosinie, ale wystarczy się na nią wskrobać by móc podziwiać przepiękne widoki okolicy, jak również przy sprzyjającej pogodzie (jak na przykład dzisiaj) dojrzeć naprawdę odległe miejsca. Mi udało się dostrzec dymiące kominy elektrowni w Koninie, wyrobiska w Piechcinie, chyba Inowrocław, oraz Trzemeszno i Gniezno. Obawiam się jednak, że poniższe zdjęcia i filmik nie ukazują tego, co dane mi było zobaczyć. Powyżej macie jednak opisowy pogląd sytuacji :P

Widok z wieży 1 © kubolsky


Widok z wieży 2 © kubolsky


Widok z wieży 3 © kubolsky


Widok z wieży 4 © kubolsky



Na podziwianiu widoków zeszło nam jakieś 10 minut, do tego dodatkowe 5 na wspólne fotki (do obejrzenia we wpisach Chłopaków), czyli po 15 minutach kręcimy z powrotem. Powrotna droga wiodła tym samym szlakiem aż w okolice Wydartowa. Dało mi to okazję na sfocenie jednej z opuszczonych aren Euro 2012 ;) Murawę porosły maki, a siatki z bramek szyte jedwabną nicią ktoś chyba zajumał ;) Trybuny też jakoś tak skromniej się prezentują :P.

Boisko trochę zarosło © kubolsky


Przy starej kuźni zatrzymaliśmy się celem odnalezienia znajdującego się tam kesza. Wystarczyła chwila by Marcin wyciągnął zakamuflowane zawiniątko na światło słoneczne i wpisał mnie, siebie i Mateusza do logbooka.

Kolejny kesz do kolekcji © kubolsky


Skrzynkę umieściliśmy ponownie na swoim miejscu, zamaskowaliśmy i spokojni o jej byt (w końcu strzeże jej widzący wszystko ze szczytu komina bocian) pomknęliśmy dalej.

Strażnik kesza © kubolsky


Przez chwilę jeszcze śmigaliśmy objechanym dziś szlakiem, lecz nie wiem na którym rozjeździe wskoczyliśmy na kocie łby, których w tamtą stronę nie było. To znak, że kręcimy do Lubinia. Po drodze podskakiwaliśmy trochę na nieśmiertelnej, kamiennej drodze, minęliśmy dwie turbiny wiatrowe i przejechaliśmy kawałek starym śladem DK15. W końcu wiaduktem nad torami kolejowymi dotarliśmy do właściwej krajówki i mijając ją wkroczyliśmy do Lubinia. Ostry zakręt w prawo i Sebek zaproponował zjazd nad brzeg jeziora Popielewskiego. Nie zdążyliśmy się nawet odezwać, a już prowadził nas w dół. Całe szczęście okazało się, że hample u wszystkich są naprawdę w porządku - zjazd po chwili przeistoczył się w wyschnięte koryto spływającego tu niedawno z góry potoku wody, powstałego najprawdopodobniej po ulewnych deszczach. Innymi słowy głębokie dziury i długie wyrwy na całą szerokość gruntowej drogi.

Zjazd nad jezioro Popielewskie odpłynął © kubolsky


Nie zrażając się zbytnio przeprowadziliśmy kawałek rowery przez wysoką trawę i okazało się, że równolegle biegnie chyba zjazd właściwy. Po kolei więc stoczyliśmy się na dół, rowery na glebę i kolejna, parominutowa przerwa. Koledzy zajęli się badaniem wytrzymałości wątpliwej konstrukcji pomostu, ja nie chcąc ryzykować zająłem się dokumentowaniem ich poczynań. Nie żebym się bał wody, ale ponieważ nie wyglądała na czystą, a ja nie miałem nic na przebranie wolałem pozostać na suchym lądzie.

Testowanie pomostu © kubolsky



Tu również zeszło nam jakieś 10 minut na odpoczynku, aż w końcu wsiedliśmy na rowery i pokręciliśmy śmiganym przed chwilą zjazdem, tym razem do góry. Jeszcze krótka wizyta w lokalnym sklepiku celem zakupu wody i energetyków, wciągnęliśmy po batoniku od p. Jurka (dzię-ku-je-my! :) ) i jedziemy dalej. Po raz nie wiem już który dzisiaj przecięliśmy "piętnastkę", następnie linię kolejową i odbijając w lewo, częściowo wzdłuż torów pojechaliśmy kolejną dziś zarośniętą polną droga w kierunku Trzemeszna.

Powrót do Trzemeszna © kubolsky


Jechało się bardzo kolorowo © kubolsky


Pod koniec tego etapu naszym oczom ukazał się ciekawy widok - dwa konie, a na każdym z nich niewiasta w liczbie sztuk jeden :)

Jeśli nie rower to koń :) © kubolsky


Mijając je serdecznie się pozdrowiliśmy, p. Jurek coś tam zagadywał o zamianie konia na rower ;), lecz ostatecznie do wymiany nie doszło więc tylko strzelił im fotkę. Dalsza trasa wiodła znowu w okolice widzianego już dziś młyna, a dalej zamiast z powrotem singielkiem przez pokrzywy, śmignęliśmy długim, piaszczystym podjazdem górą. Jeszcze tylko jeden zakręt w lewo i prostą drogą wracamy do Trzemeszna. W miejscu, gdzie do ekipy dokoptowaliśmy Sebastiana postanowiliśmy się z nim pożegnać.

Z powrotem w Trzemesznie © kubolsky


Ten jednak nie dawał za wygraną i po krótkiej konsultacji odnośnie naszych dalszych planów postanowił potowarzyszyć nam do granic swojego miasta. Wyszło to nam na dobre, gdyż tym sposobem poznaliśmy szlak, który zwalnia nas z jazdy krajówką wśród TIR-ów od Wymysłowa do Trzemeszna. Rozstaliśmy się przy składowisku odpadów stałych ;) i poinstruowani przez Sebastiana ruszyliśmy w kierunku Wierzbiczan.

Jedziemy nad Wierzbiczany © kubolsky


Oczywiście bardzo fajnie jest poznawać nowe ścieżki, lecz jeszcze fajniej jest mieć ze sobą kogoś, kto posiada GPS i wgrane solidne mapy (w naszym wypadku jest to Marcin). Obstawiam, że osoba nie znająca okolicy na drugim, góra trzecim z kolei rozjeździe zwyczajnie by się pogubiła. Ja osobiście zorientowałem się gdzie jesteśmy dopiero, gdy dotarliśmy do drogi wiodącej z Kujawek do Wymysłowa. Później już było łatwo. W międzyczasie zmieniliśmy trochę plany i koncept objechania jeziora singielkiem wzdłuż brzegu zamieniliśmy na inny singielek - ten biegnący górą (również wzdłuż jeziora). Pozostawiając Kujawki za sobą wbiliśmy się w las i kręciliśmy jak nas wąska ścieżka wiodła. Ta biegła najpierw równo przed siebie, po chwili w dół, ostry zakręt w prawo, w lewo i w bród przez stróżkę pod górę.

Singielek nad Wierzbiczanami © kubolsky


Było stromo. Marcin na przełożeniu 1x1 nie dał rady, więc tym bardziej ja na 2x1 nie podjechałem. Dalej w lewo na skarpę skąd rozpościera się bardzo ładny widok na jezioro.

Widok ze skarpy na j. Wierzbiczańskie © kubolsky


Do tego punktu koła mnie już kiedyś zawiodły, dalej jeszcze nie śmigałem. Okazało się, że oprócz Marcina nikt z nas tędy jeszcze nie jechał, więc to Marcin właśnie przejął rolę lidera.

Tu mnie jeszcze nie było © kubolsky


Ciężko by mi było opisać dokładnie przebieg singletracka, więc napiszę tylko że jest super :) Takie właśnie szlaki lubię. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy mega stromej i mega wysokiej skarpie, która uświadomiła nam, że nie tylko rowerzyści takie ścieżki lubią. Najprawdopodobniej akurat tą skarpę upodobali sobie motocrossowcy. Zastanawiam się tylko w którą stronę nią śmigają.

Zjazd/podjazd - wersja hardkor © kubolsky


Dalej ścieżka wiodła licznymi zawijasami by w końcu wypaść na tradycyjny, leśny dukt, niegdyś już przeze mnie śmigany. Stąd częściowo gruntem, częściowo luźnym piachem dotarliśmy z powrotem do Wierzbiczan i wyjechaliśmy na asfalt w miejscu, o którym wspominałem na początku tego przydługiego wpisu. Dalej już standardowo - przez Wierzbiczany, Szczytniki Duchowne i Osiniec do Gniezna.

Kręcimy asfaltami do domów © kubolsky



Ze Szczytnik ja przejąłem role przewodnika i równiutkim tempem (28 km/h) doprowadziłem Ekipę do Gniezna. Marcina pożegnaliśmy przy ul. Wiosny Ludów, a ja wraz z p. Jurkiem i Mateuszem pokręciłem dalej z zamiarem odstawienia Ich na Artyleryjską. Tam okazało się, że Brachol siedzi u moich i Jego znajomych. Pożegnałem więc moich dwóch towarzyszy, i wpadłem Bracholowi i reszcie powiedzieć "cześć!". Chwile pogadaliśmy, wypiłem Frugo i pokręciłem do domu. Jeszcze na początku ścieżki przy Kostrzewskiego wpadłem na p. Jurka, z którym wspólnie pokręciłem na nasz fyrtel. Pan Jurek tradycyjnie dokręcając kaemy odstawił mnie praktycznie pod same drzwi i tu dzisiejszy rowerowy dzień się zakończył.
Ponieważ sam wpis wyszedł trochę długaśny, skwituję go jednym, no w sumie dwoma słowami - Było zajebiście!
Sobota, 4 maja 2013 Komentarze: 5
Dystans 125.44 km
Czas 06:45
Vśrednia 18.58 km/h
Uczestnicy
Sprzęt [RIP] Kross
Takim lakonicznym tytułem można opisać nasz dzisiejszy wypad. Zaczęło się od wczorajszego telefonu p. Jurka, z propozycją zaliczenia WPN i powrotu do domu baną. Z informacji jakie mi przekazał wychodziło, że Marcin zabrał się za planowanie trasy, mającej swój główny cel w Wielkopolskim Parku Narodowym, a ostateczny na dworcu głównym w Poznaniu. Zbytnio się nie zastanawiając zgłosiłem swą chęć do jazdy i dziś o 10:30 stawiłem się niezawodnie przy Biedronce, przy ul. Poznańskiej. Tu niektórzy mogą chwycić się za głowy - "Jak to? Nie na Wenecji?!" ;) Otóż śpieszę z wyjaśnieniem - nie było sensu jechać na Wenecję, a następnie i tak się cofać, gdyż musielibyśmy robić to pod górkę :) Tak więc chwilę po ustalonej godzinie spotkania dołączył do nas nasz dzisiejszy nawigator - Marcin i spod Biedry wyruszyliśmy na podbój WPN w składzie: Pan Jurek, Mateusz, Marcin, oraz ja. Początkowe kilometry wiodły droga serwisową wzdłuż S5 do Wierzyc. Szło szybko i gładko - w końcu to nówka funkiel dywan asfaltowy :)

Startujemy.Cel - WPN © kubolsky


We Wierzycach odbiliśmy na Pobiedziska przejeżdżając tym samym nad ekspresówką. Jeszcze chwilę śmigaliśmy asfaltem, choć już bardziej zmęczonym niż ten wzdłuż S5 by ostatecznie chwycić polne/leśne dukty.

Gdzieś między Pobiedziskami a Promnem © kubolsky


Tak mknąc wśród otaczającej nas zieleni (w końcu!) zaliczyliśmy ciekawy zjazd mini wąwozem we wsi Nowa Górka, by w końcu na rozjeździe skierować się na Park Krajobrazowy Promno. Po drodze zaliczyliśmy kesza. Ten poczatkowo dał nam trochę popalić swoim zakonspirowaniem, lecz ostatecznie sokoli wzrok p. Jurka zwyciężył i po chwili odnotowywaliśmy swoje znalezisko w logbooku.

Poszukiwanie kesza © kubolsky


Opuszczając Park Krajobrazowy na drodze stanęła nam dzika bestia, wyspecjalizowana w udawaniu trupa ;)

Uwaga, Bestia! ;) © kubolsky


Gdy w końcu opuściliśmy teren i wróciliśmy na czarne drogi podkręciliśmy tempo i sprawnie, przecinając w międzyczasie górą autostradę A2 dotarliśmy do Gądek. Stąd drogami o znikomym natężeniu ruchu, trochę na okrętkę trafiliśmy do Kórnika gdzie zaliczyliśmy obowiązkowy na wyprawach rowerowych waypoint - Biedronkę :)

Biedra time © kubolsky


Przy Biedrze zaliczyliśmy pierwszy przystanek regeneracyjny na bułki, jogurty, batony i wodę. Po jakichś 15 minutach z powrotem dosiedliśmy nasze rumaki i pokręciliśmy obfocić Kórnicki zamek. Ilość ludzi wokół zabytku była wprost proporcjonalna do aury pogodowej, tak więc szybki pstryk i się stąd zwijamy.

Zamek w Kórniku © kubolsky


Z Kórnika żółtą 431 udaliśmy się w kierunku Rogalina a dalej Mosiny. Przy okazji "pozdrawiam" idiotę ze srebrnego Galaxy, nr rejestracyjny zaczynający się od PZ, który omal nie zgarnął całej naszej czwórki lusterkiem. Oby Ci jaja uschły i odpadły! W Rogalinie zatrzymaliśmy się przy kościele gdzie połowa z nas zdjęła część odzieży wierzchniej, ponieważ zaczęło się robić bardzo ciepło. Następnie udaliśmy się cyknąć fotkę pałacu, na której dzięki pewnej miłej pani znajdujemy się wszyscy czterej, każdy ze swoją "kozą" :)

Pałac w Rogalinie © kubolsky


Spod pałacu pokręciliśmy jeszcze zobaczyć Rogalińskie dęby - Lecha, Czecha i Rusa. Lech i Rus trzymają się nieźle, Czechowi niestety albo się uschło, albo piorun w niego strzelił, nie mam pewności.

Roglińskie dęby © kubolsky


Tu też Marcin zaproponował, aby część trasy śmignąć wzdłuż starorzecza Warty, śmiganego ostatnio przez Bobiko. Zgodnie z tym, co Kuba napisał na swoim blogu również nas dopadły bagna. My jednak postanowiliśmy tę przeszkodę pokonać i po chwili, po kolei przemykaliśmy po zwalonym pniu nad grzęzawiskiem.

Przeprawa przez bagna © kubolsky


Rozochoceni przełajowym klimatem postanowiliśmy dalej śmigać tym dzikim i względnie nieprzyjaznym szlakiem. Niestety nasze zamiary szybko zostały ukrócone - trafiliśmy na wysoki poziom wód na terenach zalewowych, których w żaden sposób nie dało się pokonać.

Grząskie rozlewisko Warty © kubolsky


Tym oto sposobem do Mosiny jechaliśmy dalej żółtą 431. U celu rolę lidera znów przejął Marcin, który chcąc urozmaicić przejazd zafundował nam konkretny uphill w kierunku Wielkopolskiego Parku Narodowego. Najpierw podjazd na możliwie najbardziej lekkim przełożeniu...

Uphill w Mosinie © kubolsky


...by po chwili uspakajając oddech delektować się widokiem ze szczytu.

Widok ze szczytu podjazdu © kubolsky


Zostawiając po prawej stronie odbicie na wieżę widokową (jeszcze tu wrócimy) udaliśmy się już do naszego głównego celu rowerowego wypadu - WPN. Wjazd do Parku to długi, wyboisty zjazd, który zwiastował kręcenie pod górę w drodze powrotnej. Kto by się jednak przejmował czymś takim, gdy na około dzika przyroda, nieziemskie widoki i cisza. Zatrzymaliśmy się przy jeziorze Góreckim aby się posilić, napoić, odetchnąć, a przede wszystkim nacieszyć oczy.

W środku WPN © kubolsky


Po parunastu minutach znów siedzieliśmy na siodłach i spodziewanym podjazdem domykaliśmy małe kółko po Parku Narodowym wyjeżdżając znów na szczycie podjazdu w Mosinie. Stąd udaliśmy się do wieży widokowej, którą wcześniej ominęliśmy.
Widok z góry był całkiem ładny, choć nie jakoś specjalnie urozmaicony - ot z jednej strony panorama Mosiny, z trzech pozostałych lasy. W oddali dało się zauważyć zabudowania Poznania.

Na wieży widokowej w Mosinie © kubolsky


Po około 10 minutach opuściliśmy punkt widokowy i pokręciliśmy w stronę Poznania. Najpierw piachem, później dziurawym asfaltem, następnie betonowymi płytami i w końcu leśnym duktem trafiliśmy do wsi Wiry. Tu zaliczyliśmy ostatni dziś konsumpcyjny pit-stop, gdzie uzupełniliśmy bidony, a ja chlupnąłem na raz Tigera. Trochę mną potelepał ;)

Stacja - regeneracja w Wirach © kubolsky


Z Wir, tym razem gładkim jak tafla lodu asfaltem udaliśmy się praktycznie równolegle do krajowej 5 w kierunku Lubonia, a opuszczając Luboń znaleźliśmy się na Dębcu, czytaj w Poznaniu.

Poznań! © kubolsky


Stąd bodajże najstarszą drogą pieszo-rowerową w mieście, ułożoną w znacznej mierze z płyt chodnikowych ruszyliśmy Dolną Wildą w kierunku dworca PKP. Po drodze na ul. Królowej Jadwigi czekał nas jeszcze mały labirynt obejść i objazdów spowodowany modernizacją układu komunikacyjnego w związku z budową Poznań City Center (Dworzec PKP/PKS oraz ogromne C.H.). W końcu jakoś na ten dworzec dotarliśmy i po chwili staliśmy w kolejce do kas. Okazało się, że najbliższy pociąg nie jest nam pisany, gdyż jako skład spółki PKP IC bez wagonu rowerowego nie przewozi rowerów O_x. Tym samym musieliśmy pogodzić się z faktem, że do domu wrócimy dopiero za 3 godziny pociągiem Regio, który za dopłatą 5 zł przewóz rowerów umożliwia. Moją uwagę w międzyczasie przykuła parka młodych obcokrajowców, którzy jako nie pierwsi i nie ostatni goście wizytujący Poskę zetknęli się z "utalentowanymi językowo" paniami w okienkach kasowych. Okazało się, że owi Szwedzi spędzają wakacje w Europie Centralnej korzystając z połączeń kolejowych - posiadają międzynarodowy bilet i chcieli by tylko wykupić miejscówki na jutrzejszy pociąg do Krakowa. Brzmi banalnie, lecz takie nie było. Ja postanowiłem Im pomóc, a Marcin zabrał Pana Jurka i Mateusza na Stary Rynek. Najpierw kasa, która okazała się nie być kasą międzynarodową (to Kraków leży po drugiej stronie kontynentu?!), później kolejka w punkcie obsługi IC, by w końcu dowiedzieć się, że tak pożądanych przez Nich miejsc sypialnych już nie ma. Cóż, wybrali wolny jeszcze przedział z miejscami siedzącymi - przynajmniej nie musieli nic dopłacać. Przy okazji odświeżyłem angielski, z którego dawno nie miałem okazji korzystać w takiej sytuacji (na szczęście tego się nie zapomina) i zarekomendowałem parę wartych odwiedzenia w Polsce miejsc, oraz kilka naszych specjałów kulinarnych ;)
Na 40 minut przed odjazdem nasz skład stał już podstawiony na peronie. Udaliśmy się więc zająć miejsca w wyspecjalizowanym przedziale ;) Tu okazało się, że drzwi do niego prowadzące otwierają się tylko w połowie i nie ma mowy o przeciśnięciu się z rowerami. Wskoczyliśmy więc do środka drzwiami wcześniejszymi, następnie przez cały przedział osobowy udaliśmy się do naszej rowerowej kanciapy ;)

Powrót do domu © kubolsky


Pociąg ruszył punktualnie, a my po niespełna godzinie wysypywaliśmy się na dworcu w Gnieźnie, tym razem przez działające drzwi z drugiej strony pociągu. Pogratulowaliśmy sobie wspaniałego wypadu i rozstaliśmy się na skrzyżowaniu Kościuszki/Warszawska. Marcin pokręcił w swoją stronę, my w swoją. Jeszcze tylko piąteczka z p. Jurkiem oraz Mateuszem i jestem w domu :)
Przy okazji pochwalę się - wierzcie lub nie, ale była to moja pierwsza rowerowa "ponad stówa" w życiu. Kręciłem się już w granicach tego dystansu, ale jakoś magiczna jedynka z dwoma zerami nigdy nie pękła. Cóż, trzeba teraz ten wynik poprawiać.

Aha, z uwagi na spory dystans oszczędzałem telefon dla Locusa (rwał bym włosy z głowy, gdyby w połowie drogi padł tel i przerwał mi rejestrację śladu), więc wszystkie foty we wpisie oglądacie dzięki uprzejmości moich dzisiejszych towarzyszy podróży| :)

Na deser mapka:

Czwartek, 2 maja 2013 Komentarze: 4
Dystans 28.43 km
Czas 02:16
Vśrednia 12.54 km/h
Uczestnicy
Sprzęt [RIP] Kross
Dziś wszystkich dopadł leń. Nie spotkałem osoby, która w dniu dzisiejszym nie czuła by się zniechęcona do właściwie wszystkiego. Tak też się stało z Gnieźnieńskimi BS-owcami. Jednym z racjonalnych powodów był wczorajszy dystans Chłopaków. Zrozumiałe - 150 km, z czego dobre 50 km w terenie potrafi solidnie wymęczyć. Ja co prawda sieknąłem raptem 80 km, do tego z przerwą i w ślimaczym tempie, ale dzisiejsza pogoda skutecznie zniechęciła mnie do przekraczania tego wyniku. Z Marcinem zgadaliśmy się przed 13, lecz ostatecznie, z różnych powodów wyruszyliśmy dopiero po 13:30. Po zgarnięcu Marcina praktycznie spod domu udaliśmy się ścieżką wzdłuż DK15 do Cielimowa. Tam na dawnym poligonie czekali na nas p. Jurek oraz Mateusz. Jak się po chwili dowiedziałem, Mateusza podjarał geocaching i pierwszej skrzynki postanowił poszukać na dawnym Papieskim lądowisku. Po dotarciu na miejsce i drobnej pomocy z naszej strony Junior uzupełniał swojego pierwszego w życiu loga :)

Mateusz i Jego pierwszy kesz © kubolsky


Chwila konsultacji i decyzja - przy okazji skoczymy wpisać się w nowego kesza w Gębarzewie, w końcu to żabi skok. Przejeżdżając koło wigwamu ustrzeliliśmy już na samym początku wycieczki grupówkę.

Ekipa Gnieźnieńskiego BS © kubolsky


Chwilę czasu nam zajęło zanim wśród brzóz koło zakładu karnego znaleźliśmy kolejną mikroskrzynkę. W końcu jednak, dzięki sokolemu wzrokowi p. Jurka kesz się odnalazł.
Nikt otwarcie tego nie powiedział, ale widać było, że nikomu się dzisiaj konkretniejszych dystansów robić nie chce. Dodatkowo chłodny wmordewind oraz całkowity brak słońca dopełniły tej niechęci. Tak sobie powoli kręcąc w grupie, jednogłośnie ustaliliśmy, że dziś nie opuszczamy miasta tylko łowimy tyle keszy, ile damy radę. To był idealny plan i po chwili zgodnie ze wskazaniami GPSa Marcina śmigaliśmy w stronę dawnych koszar przy Wrzesińskiej. Przy okazji okazało się, że zestaw pt. GPS Marcina, Androidowy Locus z zaciągniętymi skrzynkami w okolicy u mnie, sokole oko p. Jurka i entuzjazm Mateusza spowodowały, że skrzyneczki jedna po drugiej padały naszym łupem. Po wpisie w koszarach śmignęliśmy paręset metrów zaliczyć kolejną przy stadionie żużlowym. Tu też spotkała nas nie lada niespodzianka :)

Niespodzianka przy stadionie © kubolsky


To musiał być jeden z pierwszych w tym roku dni kursowania Gnieźnieńskiej wąskotorówki, ponieważ nigdy wcześniej nie widziałem tak obładowanych wagonów.
Po kolejnym zalogowaniu udaliśmy się do centrum, omijając (jak się później okazało) skrzyneczkę na stacji Gniezno-Wąskotorówka. Odkryjemy następnym razem ;)
Tu w parku Kościuszki upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu, czytaj - zaliczyliśmy dwa kesze całkiem blisko siebie.

Keszowania ciąg dalszy © kubolsky


Kolejny punkt naszego objazdu po mieście to ZSEO (Zespół Szkół Ekonomiczno Odzieżowych). Tu chwila minęła zanim kesz się znalazł, nawet ze spoilerem przed oczyma. Z kolejnym przy gimnazjum na ul. Pocztowej poszło znacznie łatwiej. Okazało się również, że po zmianie skrzyneczki na większą i umieszczeniu nowego logbooka zaliczyliśmy TTF i zdobyliśmy certyfikaty :) Dalej nasza trasa wiodła przez Piotra i Pawła. Tam drobne zakupy i ruszamy w kierunku Winiar. Na osiedle pokręciliśmy troszeczkę okrężną drogą, a dokładniej brzegiem j. Łazienki. Miało to oczywiście swój konkretny cel w postaci skrzynki pod wiaduktem Solidarności.

Pod estakadą na Winiary © kubolsky


Ta okazała się być sporym pudełkiem z niezliczoną ilością fantów. My zgarnęliśmy tylko po certyfikacie, uzupełniliśmy loga i pojechaliśmy dalej, już na samo osiedle. Tu odnaleźliśmy sprawnie skrzynkę przy kościele i po dosłownie trzech minutach śmigaliśmy w dół wzdłuż cmentarza w kierunku Wenecji. W tej okolicy czekały nas dwa ostatnie postoje. Pierwszy zaliczony już wcześniej przez Mateusza padł szybko, drugi (zarazem ostatni) był już dwa razy nie lada wyzwaniem. W końcu jednak, po raz kolejny przy pomocy ostrego jak brzytwa wzroku p. Jurka umieściliśmy ostatnie dziś wpisy i pospiesznie, w strachu przed nadchodzącą ciemną chmurą i wzmagającym się wiatrem śmignęlismy do domów. Podsumowując - nie kręcąc wielkiego dystansu, przy nieciekawej pogodzie i właściwie w środku miasta również można ciekawie spędzić rowerowy dzień z Ekipą. W dniu dzisiejszym naszym łupem padło 11 keszy. Bardziej jednak, niż ta ilość cieszy fakt, że w samym tylko Gnieźnie znajduje się ich jeszcze kilkukrotnie więcej. Będzie co robić przy kolejnym leniu :)

Jeszcze tylko foto dzisiejszych fantów...

Dzisiejsze fanty © kubolsky


...przejazd kolejki...



...i oczywiście mapka.

Niedziela, 28 kwietnia 2013 Komentarze: 1
Dystans 70.93 km
Czas 03:36
Vśrednia 19.70 km/h
Uczestnicy
Sprzęt [RIP] Kross
Wczorajsza niekorzystna aura skutecznie odcisnęła swoje piętno na dniu dzisiejszym. Dzisiejszy poranek przywitał mnie co prawda zachmurzonym niebem, ale słupek rtęci na termometrze w okolicy 10 kreski zwiastował lepszy niż wczoraj dzień. Okazja, w postaci smsa od Marcina z zaproszeniem do wspólnej jazdy nadarzyła się koło 14, więc zbytnio się nie zastanawiając wyskoczyłem na półkrótko na rower i o umówionej 14:20 czekałem na mojego dzisiejszego kompana na Wenecji. Ten zjawił się punktualnie i już po chwili śmigaliśmy przez miasto w stronę Pyszczyna. Dzisiejszą trasę zaproponował Marcin, a założenie było takie, żeby śmignąć w kierunku przeciwnym do tego, jaki obieraliśmy ostatnimi czasy. Przez Pyszczyn, Krzyszczewo dotarliśmy do...krajowej 5. Okazało się, że ominęliśmy jakiś zakręt i musieliśmy kawałek (dosłownie paręset metrów) śmignąć poboczem DK5 w towarzystwie rozpędzonych aut. Całe szczęście tak szybko jak na nią wjechaliśmy, tak szybko odbiliśmy w bok do Modliszewa. Od tego momentu sumiennie poddaliśmy się trasie sugerowanej przez GPS Marcina. W Modliszewie przystanęliśmy przy wiejskiej remizie, gdzie znajduje się pierwszy w dniu dzisiejszym posąg na Szlaku Mitów i Legend - Zbój Maciej.

Zbój Maciej w Modliszewie © kubolsky


Po obowiązkowej fotce ruszyliśmy przez wsie Dębłowo i Nowaszyce lasem do pierwszego na tej drodze skrzyżowania, gdzie postanowiliśmy odbić w stronę Mieleszyna. Plan dalszej jazdy, jaki w tym momencie ustaliliśmy, to Mieleszyn właśnie, następnie odbicie na Kłecko, a dalej tradycyjnie "się zobaczy" :) Tym oto sposobem po jakichś 40 minutach żwawej i równej jazdy znaleźliśmy się w Kłecku, gdzie przystanąłem na chwilę cyknąć fotkę kościoła...

Kościół w Kłecku © kubolsky


...a następnie panoramy rynku.

Rynek w Kłecku © kubolsky


Marcin zaproponował, aby przez Zakrzewo pokręcić do Imiołek, a docelowo na Pola Lednickie gdzie schowane są cztery jeszcze nie odkryte przez Niego "kesze". Przystałem na tą jakże kuszącą propozycję, zaciągnąłem szybko do Locusa okoliczne skrzynki i ruszyliśmy dalej. W międzyczasie odbiliśmy w stronę kolejnego posągu na Szlaku Mitów i Legend - Zielarki z Gorzuchowa.

Zielarka z Gorzuchowa © kubolsky


Posąg przedstawia jedną z ośmiu kobiet i dwójki małych dziewczynek spalonych na stosie ponad 250 lat temu w pobliskim lasku, za rzekome uprawianie czarów.

Miejsce spalenia Zielarek z Gorzuchowa © kubolsky


Naastępnie zgodnie ze wskazaniami GPS trafiliśmy do Zakrzewa, gdzie naszym oczom ukazał się pięknie odrestaurowany pałac z XIX wieku, obecnie własność BZWBK.

Pałac w Zakrzewie © kubolsky


Przy okazji jeszcze fotka stojącej niedaleko pałacu starej gorzelni.

Gorzelnia w Zakrzewie © kubolsky


Dalsza część wycieczki to jazda do Imiołek. Przy dojeździe do drogi Gniezno - Kiszkowo miało miejsce ciekawe zjawisko. Stojąca kilkadziesiąt metrów przed nami, w środku lasu stara "Beema" serii 3 zaczęła się ni stąd ni zowąd cofać, by po chwili stanąć na poboczu. Mijając ów pojazd naszym oczom ukazała się delikatnie zestresowana parka i...pies. My śmignęliśmy dalej, a oni wrócili na miejsce z którego zaczęli paniczne cofanie i tak "stali" dalej :). Przecinając lokalną drogę nr 197 praktycznie znajdowaliśmy się już w Imiołkach. Tu obowiązkowa wspólna fotka i kręcimy zdobywać "kesze" na Polach Lednickich.

Duet w Imiołkach © kubolsky


Już na miejscu zauważyliśmy, że poprawiająca się z godziny na godzinę pogoda spowodowała, że przy niedzieli sporo ludzi postawiło odwiedzić miejsce kultu jakim jest Brama Ryba. Dla nas nie była to zbyt pocieszająca sytuacja, gdyż szukanie skrzynek w miejscu sakralnym wiązać się może z dziwnymi spojrzeniami osób postronnych. Postanowiliśmy się tym jednak zbytnio nie przejmować i w maksymalnym odosobnieniu zaatakowaliśmy pierwsze współrzędne. Poszło gładko i po chwili Marcin wpisywał nas w logu.

Marcin loguje nas w keszu © kubolsky


Później nastąpiła krótka fotosesja, czyli wzajemne foty "in motion" :)

Kubolsky on bike © kubolsky


Po kilku niespodziewanych i bardzo spontanicznie ustrzelonych kadrach ;) ruszyliśmy w poszukiwaniu kolejnych "keszy".

W poszukiwaniu keszy © kubolsky


Czekały nas pozostałe trzy koordynaty na tym terenie, ale jedna rzecz wzbudziła we mnie pewne zaniepokojenie - wszystkie trzy to skrzynki autorstwa użytkownika Tomanek111. Z Jego zamiłowaniem do skutecznego ukrywania mieliśmy już do czynienia przy Mapie Zjednoczonej Europy w Gnieźnie, gdzie spędziliśmy dobre 20 minut na poszukiwaniach i ostatecznie nic nie znaleźliśmy. Tu niestety było podobnie. Nie dość, że opisy są lakoniczne, a spoilery ciężko nazwać spoilerami to jeszcze kolega Tomanek111 lubuje się w podawaniu koordynatów, które jak to określa - pływają (czyli podane współrzędne z dokładnością nie mają nic wspólnego, mogą się różnić nawet o kilka metrów). Przypominam jeszcze, że znajdujemy się w miejscu kultu, a tu każde dziwne zachowanie (jak na przykład kręcenie się przy pomnikach, rzeźbach, krzyżach) traktowane jest jako wybryk i dobitnie komentowane. Szukaliśmy więc trzech igieł w stogu siana i nie znaleźliśmy żadnej. Z lekka wkurzeni ruszyliśmy w drogę powrotną do Gniezna, zatrzymując się jeszcze na chwilę przy ostatnim dziś posągu na Szlaku Mitów i Legend - Karczmarzu z Waliszewa.

Karczmarz z Waliszewa © kubolsky


Marcin zauważył, że wg danych z GPS gdzieś tu nasz znienawidzony twórca zakonspirowanych keszy założył kolejną skrzynkę, lecz po trzech poprzednich nawet się nie pofatygowaliśmy o czytanie opisu. Jazda do domu szła w miarę sprawnie. Wiatr w międzyczasie zelżał praktycznie do zera i tylko jedna rzecz zakłócała przyjemność ze śmigania rowerem - ból dupy :) Dzisiaj ewidentnie nie mogłem się wygodnie rozsiąść w siodle i każda z przyjmowanych przeze mnie pozycji ostatecznie kończyła się bólem moich szacownych czterech liter. W końcu mniej więcej o 18:00 wpadliśmy do miasta, tym razem na mój fyrtel. Chwilka jazdy wzdłuż ul. Poznańskiej i jestem z powrotem. Tu pożegnałem się z Marcinem, podziękowałem za wspólną jazdę i udałem się do domu. Jutro oficjalnie zaczynam tygodniowy długi weekend, jutro też ma być znów wiosennie :)


Niedziela, 21 kwietnia 2013 Komentarze: 3
Dystans 80.49 km
Czas 06:18
Vśrednia 12.78 km/h
Uczestnicy
Vmax 60.10 km/h
Więcej danych
Zgodnie z wczorajszymi ustaleniami, o 9:30 wyruszyłem w kierunku Biedronki przy ul. Poznańskiej na spotkanie z panem Jurkiem i Mateuszem. Szybki, męski uścisk dłoni i śmigamy na Wenecję, gdzie umówiliśmy się z Marcinem. Tu również wymieniliśmy uprzejmości, ja w międzyczasie narzuciłem na siebie bluzę (wyjazd na półkrótko rano to nie był zbyt dobry pomysł) i ruszyliśmy na Gołąbki. Ledwo wyjechaliśmy z miasta i już wiedzieliśmy, że wiatr w dniu dzisiejszym nie będzie naszym sprzymierzeńcem. Nie był to ten znany z ostatnich dni ciepły zefirek, lecz odczuwalne, dość chłodne wietrzysko (choć summa summarum nie było tak źle). Droga na Gołąbki w znacznej mierze wiodła przez lasy, w których po drodze zatrzymaliśmy się przy grobie żołnierza Napoleońskiego celem obfocenia obelisku, a w moim przypadku zaliczenia przy okazji kesza :)

Grób żołnierza Napoleońskiego © kubolsky


Chwilę później dotarliśmy na umówione miejsce spotkania, tam już czekał na nas Sebastian. Na miejscu ustaliliśmy dzisiejszą trasę, choć ustaliliśmy to za dużo powiedziane - Sebek zaproponował jeden z wielu objechanych przez Niego wariantów, na który przystaliśmy i po minucie ruszyliśmy dalej. Paręset metrów jazdy i znaleźliśmy się na plaży nad jeziorem Przedwieśnia, gdzie postanowiłem wprowadzić drobne korekty w ustawieniu kąta siodła. Od samego wyjazdu z Gniezna coś mi nie grało, a moja interwencja tylko to potwierdziła - śruba była luźna, a siodło przy użyciu odpowiedniej siły można było przestawiać rękoma.

Jezioro Przedwieśnia © kubolsky


Dalej długą, częściowo asfaltową i częściowo gruntową prostą przez las śmignęlismy w kierunku źródła rzeki Gąsawki. Tam kolejny fotostop.

Źródła rzeki Gąsawki © kubolsky


Rezerwat Przyrody "Źródła Gąsawki" © kubolsky


Dalej pokręciliśmy pagórkowatym, leśnym duktem w stronę ścieżki dydaktyczno-przyrodniczej "Dolina rzeki Gąsawki". Już po kilkuset metrach czekał nas pierwszy krótki, lecz stromy i grząski podjazd.

Podjazd © kubolsky


Tu muszę przyznać, że o ile jazda po równych drogach, czy to asfaltach, czy to leśnych duktach, czy też polnych drogach to przy obecnej formie dla mnie pestka, o tyle ostre podjazdy (bo te dłuższe i łagodniejsze łykam bez problemu) jeszcze dają mi ostro popalić. Kwestia czasu i będzie git :) Dalej pośmigaliśmy już asfaltem, gdzie po drodze zaliczyliśmy szybki zjazd. Tu też ustanowiłem swój obecny top speed - 60.1 km/h. Po zjeździe oczywiście podjazd, odbicie w prawo, chwila pedałowania i jesteśmy u celu.

Dolina rzeki Gąsawki © kubolsky


Ścieżka przyrodniczo-dydaktyczna w Dolinie rzeki Gąsawki to stosunkowo krótki, lecz mega, meeeega urokliwy szlak pieszo-rowerowy! Po drodze mamy zjazdy, podjazdy, schody, mostki, wąwozy, meandrującą rzekę, rozlewiska i sto innych powodów by się na chwilę zatrzymać, popatrzeć i strzelić fotkę. Na bank tu jeszcze nie raz zawitam.

W dolinie Gąsawki © kubolsky


Rozlewisko rzeki Gąsawki © kubolsky


Uphill © kubolsky


Meandrująca Gąsawka © kubolsky


Fura © kubolsky


Po drodze, gdzieś tam w dolinie Sebastian założył nowego kesza. Spoilerów nie będzie :)

Nowy kesz w dolinie © kubolsky


Chyba z tej satysfakcji z założonej nowej skrzynki wlazł na drzewo i ani raczył z niego zleźć ;)

Leniwiec na szlaku :) © kubolsky


Kilka, może kilkadziesiąt, albo i więcej obrotów korbą dalej opuściliśmy szlak, tym samym wjeżdżając do osady Gąsawka, skąd asfaltem w górę mijając punkt z którego zaczynaliśmy i do wcześniej wspominanej asfaltowej górki. Tym samym zakręciliśmy kółeczko i pośmigaliśmy nad jezioro Wieneckie.

Panorama jeziora Wienieckiego © kubolsky


Rozkmnia © kubolsky


Tu po raz kolejny widoki zaparły mi dech. Okazuje się, że wystarczy kawałek dalej od domu wyściubić nos i można poznać naprawdę ciekawe i przede wszystkim piękne fyrtle. Dalej ruszyliśmy polną drogą, gdzie po chwili naszym oczom ukazał się urokliwy, choć o tej porze jeszcze goły bukowy las. W tym miejscu część z nas śmignęła skrajem, a reszta (w tym ja) przez las, górkami i zjazdami. Przy wyjeździe Sebastiana dopadła chmara papparazzi ;)

Fotostop © kubolsky


Koniec końców offroad musiał się kiedyś zakończyć i znów chwyciliśmy asfalt. Żeby jednak nie było za różowo, podjazdy ani myślały dać za wygraną. Konkretny spotkał nas już po chwili w Palędziach Kościelnych.

Uphill © kubolsky


Po osiągnięciu szczytu, zgodnie z prawem cyklisty - był podjazd, musi być zjazd. Był :) Tu większość ekipy po raz kolejny spróbowała swych sił w biciu rekordów prędkości, mój jednak tego dnia pozostał nie pobity. Po drodze minęliśmy kopalnię soli w Przyjmie, oraz miejsca, gdzie strony zainteresowane prowadziły odwierty w poszukiwaniu łupków. W końcu znowu czarny dywan się skończył, a my piachami pognaliśmy w stronę Wału Wydartowskiego.

Uphill 2 © kubolsky


Po kilku podjazdach (jakoś zjazdy mi umknęły) po raz kolejny chwyciliśmy asfalt, który doprowadził nas do czynnego sklepu, w którym uzupełniliśmy zapas płynów.

Przerwa © kubolsky


Tu też okazało się, że Mateusz złapał pierwszego w swojej rowerowej karierze laczka. Szybki pit-stop i w parę minut problem został zażegnany.

Pit Stop © kubolsky


Dalej już praktycznie łagodnie z górki, raz asfaltem, raz polnym gruntem dotarliśmy w okolice Trzemeszna, gdzie na do widzenia postanowiliśmy zdobyć azbestową hałdę. Jak postanowiliśmy tak uczyniliśmy, by po chwili podziwiać panoramę okolicy mając pod nogami spore ilości niezbyt zdrowych materiałów ;) Po zejściu jeszcze ostatnie, wspólne foto...

Azbest hill © kubolsky


...i tu pożegnaliśmy Sebastiana, który pokręcił do domu. My natomiast ruszyliśmy dookoła hałdy i dalej prostą (prawie) drogą do domu. Ostatnie kilometry śmigało się naprawdę przyjemnie bo z wiatrem, przez pola, szerokimi szutrowymi drogami. W końcu po raz kolejny wypadliśmy na asfalt, którym przez Jankowo Dolne i ostatni tego dnia podjazd trafiliśmy do Gniezna. Tym oto sposobem w znakomitym towarzystwie, w pięknej okolicy zostawiliśmy za sobą 80 km.
Co z tego, że czuje się to w nogach - o to właśnie chodzi. Najważniejsze by znaleźć pasję i realizować ją z ludźmi, którzy w tym samym stopniu czują bluesa :)

Piątek, 19 kwietnia 2013 Komentarze: 11
Dystans 91.53 km
Czas 05:05
Vśrednia 18.01 km/h
Vmax 50.20 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Dzień przywitał mnie pogodą iście rowerową. No może wiatr nie był do końca z tych wymarzonych, ale znośny. Dzisiejszy dzień również postanowiłem odpowiednio spożytkować na jazdę. Zaplanowałem ruszyć do południa wiedząc, że czeka mnie jazda solo (za czym nie przepadam), bo Marcin "dziobie" do szkoły, a pan Jurek pracuje. Chwila dumania w fotelu i już wiedziałem, że śmignę do Poznania. Był tylko jeden problem - nie znam trasy. Znaczy się znam, ale obie znane mi wersje (DK5 i nowa S5) dedykowane są zmotoryzowanym. Jazda rowerem po tej pierwszej to czyste szaleństwo, po tej drugiej zwyczajnie nie wolno :) Korzystając z okazji, że trasę muszę wykombinować sam postanowiłem, że dziś przetestuję zakupioną w Google Play Locus Maps Pro, w połączeniu z GPSies. O appce wcześniej się sporo naczytałem (pod niebiosa wychwalał ją bobiko;) ). Odpowiednio ją pod siebie skonfigurowałem (a jest co konfigurować - to naprawdę wielki, turystyczny multitool), oraz dograłem za pomocą zewnętrznego pluginu "kesze" w okolicy. Następnie przysiadłem przed kompem, odpaliłem gpsies.com, wyrysowałem zaplanowaną trasę i wyeksportowałem ją do Locusa. Nie chcąc tracić więcej czasu szybko ubrałem się na długo (spodnie i bluza, bez warstwy izolacyjnej) bo słońca praktycznie nie było, a wiatr choć ciepły to odczuwalny, spakowałem do plecaka krótsze warstwy ubrania (tak na wszelki wypadek), oraz niezbędne narzędzia (również na wszelki wypadek), woda w bidon, kask na łeb i punkt 11.00 ruszam! Początkowo objeżdżoną już drogą do Dziekanowic, gdzie zaliczyłem kesza Drużyna Piastowska. Wpisałem się zaraz za marcingt i sebekfireman :)

Piastowska drużyna © kubolsky


Po chwili śmigałem dalej do Lednogóry, gdzie odbiłem na Moraczewo. Zaraz po opuszczeniu zabudowań zmieniła się nawierzchnia z bitumicznej na utwardzoną, ziemną drogę polną. Muszę przyznać, że bardzo mnie to ucieszyło - w końcu przetestowałem porządnie Epicona w terenie. Rezultat? Jest re-wel-ka! :) Ekstra wybiera nierówności, jedzie się mega komfortowo. Następnie trasa wiodła przez chwilę asfaltem, żeby znowu przejść w polne szlaki. Tu też napotkałem pierwszą i jedyną przeszkodę w postaci piaszczystego podjazdu. Zmusił mnie on do podprowadzenia kawałek roweru, aby po chwili z powrotem na niego wsiąść i śmigać dalej. Po ponownym wyskoczeniu na asfalt pokręciłem do Krześlic, gdzie cyknąłem fotkę pałacu.

Pałac w Krześlicach © kubolsky


Dalej czarna droga wiodła gładko do Wronczyna gdzie odbiłem w kierunku Tuczna, tym samym wjeżdżając do Puszczy Zielonka (poinformowała mnie o tym fakcie stosowna tablica). Nadal asfaltami śmigałem przez las. Opuszczając zadrzewiony teren przed Karłowicami pierwszy i właściwie ostatni raz tego dnia dopadł mnie naprawdę solidny wmordewind, skutecznie obniżając prędkość do około 18 km/h. Tak snułem się aż do Wierzonki. Wjeżdżając do w/w miejscowości czułem przechodzące mnie po karku dreszcze - w końcu to fyrtel grigora, spodziewać się można wszystkiego ;)

Wierzonka © kubolsky


Bezpiecznie i po cichu przejechałem przez Wierzonkę kierując się w stronę Wierzenicy, gdzie obfociłem pierwszy (z dwóch dzisiaj) drewniany kościół na "Szlaku drewnianych kościołów wokół Puszczy Zielonka".

Drewniany kościół w Wierzenicy © kubolsky


Dalej najpierw kawałek kocimi łbami, później ubitym piachem w stronę Kicina. Po drodze przystanąłem cyknąć fotkę Dziewiczej Góry i wieży na niej ulokowanej.

Dziewicza Góra © kubolsky


Po chwili wpadłem do Kicina. Tu również fotostop przy kościółku.

Drewniany kościół w Kicinie © kubolsky


W dalszej kolejności pomknąłem przez las do Koziegłów (tak to się chyba odmienia :P ). Zauważyłem, że lasy pomiędzy obiema miejscowościami są odgrodzone, a na każdym praktycznie drzewie wiszą tablice informujące o zakazie wstępu z powodu znajdujących się tam niewybuchów. Ciekawe ilu śmiałków po zmroku się tam już wybrało i ilu wróciło ;) W końcu przez Koziegłowy do drogi nr 196, w lewo i praktycznie byłem już w Poznaniu. Wystarczyła chwila jazdy przez moją ukochaną stolicę Wielkopolski by zrozumieć, dlaczego znajduje się ona na szarym końcu miast przyjaznych rowerzystom. Niby ścieżki są, niby kontrapasy są, ale to wszystko jakieś takie nieprzemyślane, rozlazłe i utrudniające jazdę. Jakoś się przez ten Poznań przebiłem, choć mimo faktu, że znam go całkiem dobrze to miałem pewne wątpliwości czy drogami którymi śmigałem mogę jechać rowerem, czy raczej powinienem chodnikiem bo akurat w kilku miejscach ścieżki rowerowej nie uświadczyłem. Tak rozmyślając dotarłem na Ostrów Tumski...

Ostrów Tumski © kubolsky


...następnie mostem nad Wartą i ul. Chwaliszewo na Stary Rynek...


Poznański Ratusz © kubolsky


Poznański Stary Rynek © kubolsky


Zamek Przemysła © kubolsky


...by ostatecznie wzdłuż Placu Wolności, mostem Teatralnym i rozrytą Kaponierą trafić na dworzec Poznań Główny.

Nowy dworzec Poznań Główny © kubolsky


Jak to się stało, że trafiłem akurat w to miejsce? Ano po porostu, najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się kręcić do Gniezna z powrotem :) Wolałem dotrzeć rozklekotanym "Kiblem" o przyzwoitej godzinie i mieć coś jeszcze z popołudnia :)
Na dworzec trafiłem akurat. Mimo kolejek w kasach, 15 minut tam spędzone w zupełności wystarczyło, by zakupić bilet z dopłatą za rower oczywiście i ze spokojem zejść na peron 2, gdzie czekał podstawiony już osobowy do Gniezna. Wtarabaniłem Furę do przeznaczonego ku temu przedziału, rozsiadłem się wygodnie na skaji i poklekotałem baną z powrotem. Przed odjazdem, do przedziału wsiadła gimbusowa parka z podpoznańskiej wsi (bynajmniej tak wyglądali) i przez przypadek usłyszałem o czym rozmawiają. Moją uwagę przykuło jedno zdanie - dziewoja do chłopaka: "Patrz jaki fajny rower, chyba z 10 000 kosztuje, co? Naprawdę fajny!" Miło wiedzieć, że Fura sprawia wrażenie roweru o wartości przynajmniej kilkukrotnie przekraczającej wartość właściwą... ;)

Fura jedzie baną :) © kubolsky




Środa, 17 kwietnia 2013 Komentarze: 5
Dystans 46.89 km
Czas 02:46
Vśrednia 16.95 km/h
Uczestnicy
Vmax 35.10 km/h
Więcej danych
Technika po raz kolejny postanowiła mnie zawieść. Z dzisiejszego wyjazdu do pracy wyszły nici, ponieważ samochód znów strzelił focha i stwierdził, że nie pojedzie. Trudno, się nie będę prosił. Odstawiłem go do mechanika i zacząłem myśleć, co zrobić z zyskanym dniem. Postanowiłem najpierw nadrobić zaległości biurowe, a następnie skontaktowałem się drogą smsową z Marcinem i zaproponowałem wspólną jazdę. Marcin stwierdził, że ze 2 godziny czasu wygospodaruje i chętnie się gdzieś kopsnie rowerem w moim skromnym towarzystwie. Umówiliśmy się na spotkanie na ścieżce pieszo-rowerowej przy ul. Kostrzewskiego i po 10 minutach już wspólnie ustalaliśmy cel naszej wycieczki. Padło na Arcugowo i zaliczenie nie odkrytego wcześniej przez Niego "kesza". Tym samym sam mając okazję odkryć pierwszą skrzynkę, oficjalnie rozpocząłem zabawę z geocachingiem :). Pierwsze minuty jazdy to decyzja, by śmignąć do Cielimowa przez Las Miejski. Jak się po chwili okazało, leśne dukty są przejezdne, a to niesamowicie cieszy :)

Przez Las Miejski © kubolsky


Następnie sunąc przez okoliczne wsie znaleźliśmy się w Niechanowie, a po chwili w Arcugowie. Tu korzystając z GPSa Marcina właściwie bezproblemowo odnaleźliśmy pierwszego "kesza", założonego przez znajomego z Bikestats - Uziela.

Kesz w Arcugowie © kubolsky


Obydwoje wpisaliśmy się w logu skrzynki, po czym skrzętnie ją ukryliśmy w przeznaczonym do tego miejscu, obfocililiśmy pałac (mocno zaniedbany) i ruszyliśmy dalej.

Pałac w Arcugowie © kubolsky


Przed wyjazdem z Arcugowa Marcin zaproponował, aby zaliczyć jeszcze jedną skrzynkę ulokowaną na terenie byłego poligonu wojskowego w Cielimowie. Przytaknąłem i ruszyliśmy dalej. Przez Mikołajewice i Potrzymowo dotarliśmy do Żydowa, zaliczając po drodze asfaltowo-gruntowy skrót (również przejezdny), a stamtąd pomknęliśmy do Gębarzewa. Tuż za Żydowem znajdowało się pierwsze odbicie na poligon, niestety jeszcze zbyt grząskie by je bezproblemowo pokonać. Zdecydowaliśmy więc, że na byłe tereny wojskowe wbijemy się za Gębarzewem. W samym Gębarzewie trafiliśmy na domostwa lokalnych hobbitów ;)

Hobbiton w Gębarzewie ;) © kubolsky


Tuż za wsią w końcu odbiliśmy na poligon przejezdnym duktem i po chwili krążyliśmy po licznie usianym ścieżkami terenie. Muszę przyznać, że żałuję iż nigdy wcześniej się tu nie zapuściłem, bo teren jest naprawdę ekstra! W końcu dotarliśmy do naszego celu - miejsca, na którym lądował Papież Jan Paweł II podczas swojej pierwszej wizyty w Ojczyźnie, w 1979 roku. Tu też ulokowany jest kolejny "kesz", w którym zanotowałem swoje odkrycie (Marcin odkrył go już wcześniej).

Kesz na poligonie w Cielimowie © kubolsky


Jeszcze dwie fotki Papieskiego lądowiska i śmigamy dalej.

Tablica informacyjna na Papieskim lądowisku © kubolsky


Marcin pod krzyżem :) © kubolsky


Padła propozycja, aby drogę powrotną delikatnie wydłużyć przez powrót do wsi Gębarzewo, odbicie w stronę Gębarzewka, a następnie pokręcić drogą gruntową biegnącą tuż obok zakładu karnego. Tak też uczyniliśmy i po parunastu minutach wlecieliśmy ul. Pustachowską do Gniezna. Z Marcinem pożegnałem się na skrzyżowaniu Kostrzewskiego i Wrzesińskiej, a sam pomknąłem jeszcze przez miasto do Piotra i Pawła uzupełnić płyny i zakupić piwko na wieczór. W drodze powrotnej technika postanowiła zawieść mnie jeszcze jeden raz poprzez samoczynne wyłączenie się telefonu i tym samym przerwę w rejestracji przebytej trasy. W sumie lepiej kilka km przed domem, niż na początku wycieczki :)
Zastanawiam się jeszcze, czy odzyskam na jutro samochód, czy też znowu będę musiał zadecydować, jak zagospodarować kolejny, zyskany dzień ;)

TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 75471.57 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.88 km/h


75471.57

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.88 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

143d 17h 59m

CZAS W SIODLE