Wypad na 18 edycję Dębówca - amatorskiego wyścigu rowerowego organizowanego przez Gnieźnieński Klub Kolarstwa Górskiego. W tym roku bałem udział pasywnie kibicując i uwieczniając zmagania na zdjęciach. Pogoda dopisała średnio (choć mogło być gorzej), natomiast impreza nadrobiła atmosferą. I to z nawiązką! :) Do zobaczenia w przyszłym roku!
Plan na ten weekend urodził się już jakiś czas temu. Plan to może zbyt dużo powiedziane - po prostu wraz z Marcinem wiedzieliśmy że ta konkretna sobota będzie nas obu w 100% wolna, a że pogoda zapowiada się wyśmienicie to trzeba będzie ustrzelić jakąś trase 100+. Jako pierwsza do głowy przyszła nam Puszcza Zielonka, lecz w związku z nieobecnością Grigora objeżdżającego w tym czasie kolejne jezioro postanowiliśmy udać się w przeciwnym kierunku. Nieśmiało wyszedłem z propozycją objazdu (w przypadku Marcina ponownego) pustostanów w powiecie słupeckim. Moja propozycja spotkałą się z aprobatą, w związku z czym w sobotę o godzinie 10:00 we trójkę, gdyż do naszej ekspedycji podłączył się Pan Jurek ruszyliśmy ku pierwszej atrakcji - ruinom pałacu w Unii. Po drodze w Czajkach natknęliśmy się na relikt epoki PRL w postaci FSO (już nie Fiata) 125p doposażonego w w instalację LPG! Profanacja! Także w Czajkach zahaczyliśmy (trochę przez przypadek) o opuszczony PGR - w sume również relikt z epoki Kredensa. Eksploracja ruin w Unii przebiegła bardzo sprawnie - w końcu dla każdego z nas była to kolejna wizyta w tym miejscu. Z Unii trochę polem, trochę łąką, trochę piachem, ale głównie asfaltem udaliśmy się do Radłowa. Po drodze zatrzymaliśmy się w okolicy Kornat, gdzie znajduje się stary ewangelicki cmentarz. Bliżej Radłowa mogliśmy podziwiać okazały dąb - pomnik przyrody. W samym Radłowie czekał na nas opuszczony dworek z 1907 r. wraz z przyległymi zabudowaniami. Dworek wyglądał jakby został opuszczony stosunkowo niedawno, choć taki stan prezentuje od co najmniej 2,5 roku (opuszczony został zdecydowanie wcześniej). Z Radłowa drogą łączącą Powidz ze Strzałkowem (prowadzącej rónież do lotniska 33. Bazy Lotnictwa Transportowego) udaliśmy się ku ostatniemu tego dnia pustostanowi którym było opuszczone gospodarstwo ulokowane w samym środku pola. Eksploracja gospodarstwa zajęła nam góra 20 minut, po których ruszyliśmy z powrotem do swoich domów. Do Witkowa dotarliśmy w iście szosowym tempie :). Na rynku chwilę odetchnęliśmy, a ja przy okazji pozbyłem się bluzy wymieniając ją na koszulkę naciągniętą na długi rękaw - tak ciepło było. Z Witkowa przez Małachowo Złych Miejsc, Arcugowo i Niechanowo dotarliśmy do Gniezna kończąc wypad strawą w Barze Jelonek. Zgodnie z planem wyszło nam dobre, a przede wszystkim ciekawe 110 km w pięknych, październikowych okolicznościach przyrody.
Minęło mniej więcej pół roku od dnia, kiedy to złożyłem swoją deklarację uczestnictwa i uiściłem stosowną opłatę wpisową wybierając koronny dystans 120 km. W końcu nadeszła owa wyczekiwana niedziela, 13.09 - dzień w którym odbywała się II edycja Solid Logistics ŠKODA Poznań Bike Challenge, czyli największe w Polsce święto rowerzystów.
Za transport do stolicy Wielkopolski odpowiadał Maniek, który zgarnął mnie wraz z rowerem tuż po 8 rano spod Biedronki. Pogoda o poranku nie napawała optymizmem - było chłodno, mgliście, dżdżyście i mało przyjemnie. Spod dyskontu ruszyliśmy po Bobiko i mniej więcej koło 8:30 pomknęliśmy w komplecie nad poznańską Maltę. Po dotarciu na miejsce zrzuciliśmy z siebie gustowne dresy i tylko w tym i z tym co niezbędne ruszyliśmy w kierunku biura zawodów. Niestety, z uwagi na fakt że agrafki do przymocowania numerów startowych szybko okazały się towarem deficytowym musieliśmy udać się pod trybunę, gdzie stacjonowali wolontariusze ze zszywaczem ;). W sumie dobrze się stało, gdyż właśnie tam trafiłem na kilku znajomych - Bociana (wraz z Mamą i Siostrą), kuzyna Bociana, oraz Bartka.
W tym przemiłym gronie wymieniliśmy kilka...kilanaście...no, może nawet kilkadziesiąt zdań, przy okazji z niekrytym uśmiechem obserwując zmieniającą się aurę. Zmieniającą się oczywiście na lepsze :). Zmierzając koło godziny 11:30 do sektorów startowych po chmurach i mgle nie było nawet śladu - na niebie świeciło piękne, wrześniowe słońce, a temperatura powietrza była po prostu ideana! Start pierwszych sektorów zaplanowany został na godzinę 12:00. My ustawiliśmy się w ostatnim, zadeklarowanym wcześniej sektorze "I", mając przed sobą jakieś 1600 pozostałych miłośników dwóch kółek napędzanych siłą mięśni. To robiło wrażenie!
Sektory wypuszczano co 3 minuty, więc na trasę ruszyliśmy około 12:30. Plan był prosty - jedziemy w naszej grupie, bez szaleństw. Jeśli uda nam się osiągnąć średnią 25 km/h i wrócić w czasie poniżej 5 godzin to będzie naprawde dobrze. W tejże grupie przemknęliśmy przez Poznań. W sumie nie do końca w "tej" grupie, bowiem Bobiko startował z sektora "H", więc ruszył 3 minuty przed nami, a Bartek startujący razem z nami bardzo szybko zniknął z pola widzenia.
Nie mniej z pozostałymi Chłopakami trzymaliśmy się razem...aż do wylotu z Kobylnicy. Adrenalina zrobiła swoje i mimo solidnego wiatru wiejącego prosto w twarz postanowiliśmy wraz z Mańkiem przydepnąć po naszemu. Wpadliśmy tym samym w pewnego rodzaju błędne koło, gdyż im większą ilość osób z wcześniej wypuszczanych sektorów mijaliśmy, tym bardziej chcieliśmy mijać kolejnych. Co istotne - zdecydowana większość startujących rowerzystów to ludzie na szosówkach. Ciężko mi opisać to wspaniałe uczucie, gdy "łyka się" szoszonów jednego po drugim mknąc rowerem MTB na 2.2 calowych gumach :). Pocisnęliśmy solidnie aż do nawrotki w Łubowie, ciągnąc przy okazji kilkuosobową grupę kolarzy. Po drodze minęliśmy wracających Bobiko i Bartka, oraz zgarnęliśmy w biegu po butelce wody ze strefy żywieniowej. Nawrotka to istne wybawienie - w ciągu sekundy wiatr który uprzykrzał ostatnie 40 km zaczął pchać nas do przodu. Momentalnie zgubiliśmy podczepioną pod nas grupę i pomknęliśmy przed siebie do Dziekanowic. Przejazd z Dziekanowic do trasy Gniezno-Kiszkowo to co prawda jazda z bocznymi podmuchami, ale nadal z dość wysoką prędkością przelotową. Wypadając w Komorowie na DW197 ponownie otrzymaliśmy wiatr w żagle. Nie pozostało nam nic innego jak na blacie śmigać przed siebie. Do samego Kiszkowa jechało się, a właściwie było pchanym rewelacyjnie. Schody zaczęły się za Kiszkowem. Kolejny obrót trasy o 180 stopni i dość stromy podjazd dały ludziom ostro w kość. Stwierdziłem że co jak co - ma się trochę tych kilometrów w nogach, więc gdzie jak nie na podjeździe można poprawić czas. Ruszyłem więc ciągnąc Mańka za sobą, mijając kolejne grupy zmęczonych cyklistów. Trasa się wypłaszczyła, ale aż do odbicia na Wierzyce trzeba było walczyć z wmordewindem. Z Wierzyc gładkim asfaltem pomknęliśmy do Wronczyna, gdzie ulokowana była kolejna (a zarazem ostatnia) strefa żywieniowa. Ponownie w locie zgarneliśmy po butelce wody i izotoniku i pod osłoną drzew pokręciliśmy przez Puszczę Zielonkę wyboistymi asfaltami w stronę Wierzonki. Tu moje szacowne cztery litery wyraźnie dały o sobie znać. W końcu jednak asfalt się wyrównał, las się skończył, a nas prawie przetrącił mijający nas zza pleców radiowóz... W samej Wierzonce z daleka dało się poznać (po krystalicznie białych kasku i rowerze) Grigora. Wspólnie z Mariuszem się na Niego wydarliśmy, a ten w ostatniej chwili zdążył chwycić aparat i strzelić nam foto.
Pozdrowiliśmy się wzajemnie i śmignęliśmy dalej w stronę Kobylnicy. Z Kobylnicy aż do Ronda Śródka trasa praktycznie pokrywała się z pierwszymi kilometrami wyścigu. Zmiana nastąpiła po odbiciu w ul. Warszawską. Dla wielu była to istna udręka na ostatnich kilometrach - łagodny, choć długi podjazd aż do skrzyżowania z ul. Mogileńską, ponownie wiatr prosto w twarz, no i przede wszystkim zmęczenie... Ja jakimś cudem tego wszystkiego nie czułem i w sumie nie wiem kiedy zgubiłem za sobą Mańka. Żwawo deptając, mijając kolejnych kolarzy i tym samym jeszcze bardziej się nakręcając dotarłem do Węzła Antoninek. Tam zlokalizowana była chorągiew informująca, że do mety pozostało 5 km. Nie wiem skąd we mnie brały się jeszcze siły, a tym bardziej optymizm, ale dalej ostro cisnąć przed siebie postanowiłem (tak dla żartu) podpytywać mijanych rowerzystów czy piszą się na jeszcze jedno okrążenie. Chyba nie muszę mówić z jakimi epitetami się spotkałem... ;). Zawijając rogala na Browarnej wiedziałem, że do mety pozostał żabi skok. Nie pozostało mi nic innego jak przemknąć ul. Dymka, a następnie ul. Baraniaka drąc się tylko non stop "lewa wolna!". Bramę mety ujrzałem szybciej niż się spodziewałem. Kilka ostatnich obrotów korbą, już na stojąco, z mega naporem na pedały i...po wyścigu :) Na metę wpadłem z czasem 4:14:50, ze średnią prędkością 27,65 km/h. Powiem szczerze - takiego wyniku się nie spodziewałem :). Liczyłem po cichu, że może uda się przejechać trasę w 4:30, ale zarówno czas na mecie, jak i średnia prędkość były dla mnie totalnym zaskoczeniem. I to wszystko na MTB i grubych kichach! Tuż po mnie na metę wpadł Mariusz, z którym wspólnie już na spokojnie pokręciliśmy na dół do miasteczka zawodów. Tam otrzymaliśmy pamiątkowe medale.
Z medalami na szyjach udaliśmy się na parking rowerowy (gdzie z kolei ilość rowerów robiła mega wrażenie), a stamtąd już na nogach udaliśmy się do Strefy Finiszera na zasłużony posiłek.
Jakimś cudem udało nam się zebrać całą naszą ekipę do kupy. Wspólnie w siódemkę usiedliśmy przy stole i zajadając się hamburgerami popijanymi zimnym piwem z Browaru Fortuna oddaliśmy się powyścigowym komentarzom. Komentarzom jak najbardziej pozytywnym. Po mniej więcej godzinie odpoczynku przyszedł czas na pożegnanie z Chłopakami, gdyż robiło się późno, a trzeba było wrócić jeszcze do domu. Zapakowaliśmy rowery na auto i bez większych problemów komunikacyjnych ruszyliśmy do Gniezna.
W domu zameldowałem się po 20:00. Oczywiście z gigantycznym uśmiechem na ustach :). Imprezę zaliczam do mega udanych. Kilka niedociągnięć by się znalazło, ale patrząc na skalę całego przedsięwzięcia nie mam nawet najmniejszego zamiaru ich wytykać. Jedno jest pewne - za rok startuje ponownie. Kto wie - może na szosie? Tymczasem Organizatorom serdecznie dziękuję! Jesteście Wielcy!!!
P.S. Z dokładną klasyfikacją i szczegółowymi wynikami można zapoznać się tutaj.
Wyszło spontanicznie. Ruszyliśmy o 20:00 z Wenecji obierając kierunek na Gołąbki. Tam miał do nas dobić Mariusz. Mariusza jednak o umówionej godzinie nie było, a przynajmniej tak nam się wydawało. Po chwili tuż za naszymi plecami pojawił się świetlny punkt. Logika nakazywała myśleć że o tej godzinie w środku lasu nie może być to nikt inny jak tylko Maniek. Logika się nie pomyliła. Już w trójkę pokręciliśmyw kierunku Doliny rzeki Gąsawki przemierzając ciemny las gładką jak stół leśnostradą. Do doliny jednak nie dotarliśmy, gdyż plan zakładał powtórzenie objechanej ongiś trasy. Odbiliśmy tym samym w prawo na Bełki i dalej przez Niestronno, Wieniec i Padniewko dotarliśmy do Mogilna. Tradycyjnie na wjeździe do miasta czekał nas pit-stop na stacji celem zakupu energetyków. Z BP pokręciliśmy do parku by pod osłoną nocy posiedzieć i pogadać przed rozświetloną fontanną. Jak się na miejscu okazało nie byliśmy jedynymi osobami które wpadły na taki pomysł. Po godzinnym odpoczynku wsiedliśmy na koń i ruszyliśmy dalej ku wieży widokowej w Dusznie. Dojazd na wieżę to wariant terenowy przez Izdby, przy czym o ile dobrze pamiętam ostatnio (czytaj - dobre dwa lata temu) takiego piachu tu nie było. W końcu jednak dotarliśmy na miejsce. Szybko się okazało że włożony w podjazd wysiłek się opłacił - bezchmurne niebo zapewniało genialne widoki. Na wieży zeszła nam kolejna godzina i powoli trzeba było ruszać do domu. Do Trzemeszna dotarliśmy przez Wydartowo, Kierzkowo i Niewolno. Odstawiliśmy Mariusza praktycznie pod sam dom i we dwójkę z Marcinem ruszyliśmy dalej przez Miaty, Krzyżówkę i Lubochnię do Gniezna. W wyrku zameldowałem się o 2:30. Kolejna udana nocna jazda :). Dzięki Panowie!
Dzisiejszą sobotę postanowiłem zaplanować maksymalnie rowerowo. Korzystając jaką była wizyta Agi wyrysowałem trasę przez Pałuki i pół Europy ;). W końcu ani tu ani tu nigdy jeszcze nie była. Z samego rana ruszyliśmy w kierunku Doliny rzeki Gąsawki. Dojazd oczywiście przez Dębówiec, Gołąbki i dalej leśnostradą. Z Gąsawki leśnym skrótem przez Oćwiekę pokręciliśmy do Gąsawy. Dosłownie na granicy miasteczka dopadł nas chwilowy opad. Na szczęście było się gdzie schować. Po przymusowej dziesięciominutowej przerwie ruszyliśmy dalej przez Gąsawę do Biskupina. Korzystając z okazji odwiedziliśmy Muzeum Archelologiczne, a następnie udaliśmy sięza zaszłużony posiłek. Z pełnymi brzuchami i nowąporcją energii udaliśmy się do Wenecji obfocić parowozy znajdujące się w Muzeum Kolei Wąskotorowej. Po sesji zdjęciowej przyszedł czas na powrót do domu. Droga powrotna wiodłą przez Grochowiska Szlacheckie, Rogowo, Rzym, Dębłowo, Zdziechowę i Krzyszczewo.
Koncept dnia w siodle powstał bardzo spontanicznie. Pierwotnie zakładaliśmy z Marcinem zupełnie inny kierunek jazdy, lecz nasze plany zweryfikowała prognoza pogody. Ostatecznie padło na Bydgoszcz, Nakło i Kcynię - pętlę na akurat 200 km. W tzw. międzyczasie do naszgo duetu dołączył Pan Jurek wraz z Mateuszem. Tym samym w naszym sztandarowym gronie z samego rana ruszyliśmy spod Biedronki na podbój woj. Kujawsko - Pomorskiego.
Początkowo trasa wiodła standardowo Lasami Królewskimi na Gołąbki, skąd dalej leśnostradą dostaliśmy się do Gąsawki i Chomiąży Szlacheckiej.
Przemierzając Pałuki dotarliśmy w okolice Barcina. Tuż przed zjazdem do miasta mieliśmy okazję podziwiać panoramę Jabłowskiej Góry.
Z Barcina pokręciliśmy do Łabiszyna. Przez Łabiszyn bardzo często jeżdżę z/do Bydgoszczy (nie trawię DK5), lecz nigdy nie miałem okazji zapuścić się do "centrum". To okazało się całkiem urokliwe - ciekawa zabudowa i liczne kanały tworzą sielski klimat.
Z Łabiszyna asfaltową szosą dotarliśmy do Władysławowa. Tam czarny dywan zamieniliśmy na polne dukty. W Prądkach na odbudowanym moście urządziliśmy sobie krótką przerwę.
Do granic Bydgoszczy pozostało nam raptem 10 km, lecz nie była to łatwa przeprawa - szlak wiódł przez Puszczę Bydgoską "drogami" nie do końca przyjaznymi rowerzystom. W końcu udało nam się wskoczyć na betonkę, która zaprowadziła nas na bydgoskie lotnisko.
Z portu lotniczego obraliśmy kierunek na Wyspę Młyńską. Pozostało nam jedynie przebić się przez miasto. Większych problemów z tym nie było i po parunastu minutach odpoczywaliśmy na ławkach amfiteatru.
Po około godzinnej przerwie, uzupełnieniu płynów i konsumpcji lodów ruszyliśmy dalej. Zgodnie z planem ul. Nakielską opuściliśmy Bydgoszcz i rozpoczęliśmy sprint do Nakła nad Notecią. Charakterysytyczny budynek cukrowni pojawi się na horyzoncie nad wyraz szybko :). Równie szybko opuściliśmy miasto zatrzymując się jedynie na chwilę na stacji Orlen.
Dalsza część naszej trasy to około 15 kilometrowy odcinek z Nakła do Kcyni. Na tym etapie dopadł nas kryzys, a jedyne co motywowało mnie do dalszej jazdy to świadomość, że na rynku w Kcyni znajduje się fontanna. W końcu dotariśmy do upragnionego źródła wody, do którego (gdyby nie wszechobecne kamery) chętnie wszedłbym cały. Żarówa dawała nam popalić...
Na rynku w Kcyni urządziliśmy sobie regeneracyjną przerwę na kebaba. Byliśmy tak wypompowani z sił, że podczas konsumpcji nikt słowem się nie odezwał. Nasyceni i z nową porcją energii ruszyliśmy dalej . Droga powrotna wiodła przez Wapno, Damasławek i Janowiec Wielkopolski. W Wapnie dosłownie na chwilę zatrzymalismy się na terenie opuszczonej kopalni.
W Janowcu czekał nas dylemat - do Gniezna, czy dalej przed siebie ku słonecznej Italii ;). Ściemniało się, więc pozostaliśmy przy opcji nr 1.
W domu zawitałem po równo 9 godzinach jazdy w doborowym towarzystwie. Mimo naprawdę wysokiej temperatury wypad zaliczam do mega udanych. Czas na kolejne całodzienne dystanse ;)
Ustawiany od jakiegoś czasu wspólny wypad w weekend majowy. Ostatecznie padło na Puszczę Zielonkę z punktem kulminacyjnym na Dziewiczej Górze. Jakimś cudem (do teraz nie wiem jak to się stało ;) ) udało nam się wyciągnąć z nory Grigora. Na umówione miejsce spotkania w Promnie dojechaliśmy serwisówką wzdłuż S5, Wierzyce i PK. Dalej mocną pięcioosobową paką ruszyliśmy przez Górę, Jankowo, Uzarzewo i Wierzonkę do Zielonki. Na szczycie Dziewiczej przerwa regeneracyjna, szybki zjazd w dół jednym z terenowych szlaków i powrót do domu asfaltami. Przy okazji zajechałem piastę w tylnym kole.
Zgodnie z ustaleniami z dnia poprzedniego koło 8:00 miałem stawić się na dworcu PKP, z którego zgodnie z rozkładem o 8:15 mieliśmy odjechać do Poznania. Rower, prowiant w postaci dwóch bananów, napoje i całą resztę rowerowego majdanu przygotowałem jeszcze w piątek wieczorem, by dziś tylko szybko się ogarnać, ubrać i ruszyć na pociąg. Budzik nastawiłem na 7:00, lecz zrobiłem to na tyle niefortunnie, że rano w ogóle nie zadziałał. Zadziałał na szczęście ten naturalny - punkt 7:00 oczy jak 5 złotych :P. Zebrałem wszystko do kupy, ubrałem się na półkrótko gdyż mimo 8 stopni na plusie od rana wiało jescze chłodem i ruszyłem na spotkanie Panu Jurkowi, Mateuszowi i Marcinowi. Na dworcu byłem punkt 8:00, gdzie swe kroki skierowałem od razu ku biletomatowi. Nigdzie też nie wyczaiłem reszty ekipy wypadowej, za to ekipa wypadowa wyczaiła mnie. Kupiliśmy bilety i udaliśmy się na peron. Pociąg nadjechał punktualnie (o dziwo ;) ). Wpakowaliśmy się do przedziału dla podróżnych z większym bagażem, zajęliśmy miejsca siedzące (Mateusz postanowił wybrać miejsce stojące) i ruszyliśmy ku przygodzie. Wysypaliśmy się na poznańsich Garbarach, skąd formalnie rozpoczęła się nasza dzisiejsza trasa. Pierwsze kilometry to przejazd przez miasto na Stary Rynek w Poznaniu.
Po 9:00 było już na tyle ciepło, że jedyne o czym myślałem to w miarę szybko zredukować warstwę górnej odzieży. Naszym dzisiejszym przewodnikiem został Marcin posiłkujący się mapą GPSWielkopolska. Śladu jako takiego nie wyznaczyliśmy - postanowiliśmy kręcić na bieżąco :). Ze Starego Miasta udaliśmy na Chwaliszewo, by tam zjechać nad brzeg Warty wzdłuż któej ciągnie się NSR (Nadwarciański Szlak Rowerowy). Tym szlakiem mieliśmy dotrzeć do Puszczykowa. Początkowo szlak prowadził nas wzdłuż rzeki, by w okolicy Drogi Dębińskiej wbić się w zadrzewione tereny Parku Dębina.
W międzyczasie szybko narastającająca temperatura powietrza zmusiła nas do skrócenia odzieży wierzchniej. Dalsza jazda na krótko to nieziemska ulga. Z Dębiny najstarszym w Poznaniu DDR-em udaliśmy się do Lubonia, przecinając górą Autostradę Wolności (A2). W Luboniu ponownie wróciliśmy nad brzeg rzeki, tam też zorganizowaliśmy pierwszą tego dnia przerwę - w tym wypadku śniadaniową. Po napełnieniu żołądków pokręciliśmy dalej przed siebie, mniej lub bardziej piaszczystymi duktami, kręcąc wzdłuż starorzecza Warty, a dalej ponownie wzdłuż jej brzegu, napawając oczy budzącą się do życia dziką przyrodą.
W końcu docieramy do Puszczykowa w którym opuszczamy NSR i najpierw drogą, a następnie DDR-em docieramy do Mosiny. Nasz następny cel - Wielkopolski Park Narodowy. Pierwotny plan (o ile taki w ogóle istniał :P ) zakładał podjazd ul. Pożegowską i wjazd do parku przez Pożegowo. Marcin stwierdził jednak, że do WPN-u wjedziemy alternatywną drogą - przez Ludwikowo, terenami Wielkopolskiego Centrum Pulmonologii i Torakochirurgii. Nadłożenie kilometrów się opłaciło - nad Jezioro Kociołek zjechaliśmy szybkim i stromym szutrem. Gdyby nie to, że trzeba by było się ponownie wdrapywać na górę, zjechałbym pewnie jeszcze nie raz.
Nad Jeziorem Góreckim urządziliśmy kolejną krótką przerwę, oddając się ciszy panującej w parku. No, z tą ciszą może trochę przesadziłem, gdyż humory nam dopisywały, a śmiech (by nie powiedzieć - dziki rechot ;) ) towarzyszył nam non stop.
Ścieżką biegnącą wzdłuż brzegu ruszyliśmy dalej przed siebie, by na pierwszym skrzyżowaniu szlaków odbić w prawo i pokręcić na skraj parku. Tu czekała nas chwila wytchnienia od wyboistych duktów - znaleźliśmy się na asfaltowej drodze w Jeziorach. Ta przyjemność niestety dość szybko się skończyła, gdy ponownie odbiliśmy w prawo i udaliśmy się w kierunku Pożegowa. Czekała nas przeprawa długą, grząską piaszczystą prostą. Pokonałem ją na kołach, lecz muszę przyznać że zdyszałem się nieziemsko. Z dwojga złego zdecydowanie wolę jeździć pod wiatr. Dotarłszy do Pożegowa od razu skierowaliśmy się na wieże widokową ulokowaną na Osowej Górze.
Skoro byliśmy już w Pożegowie wypadałoby podjąć tradycyjną próbę bicia rekord prędkości na zjeździe ul. Pożegowską. W dół pomknęliśy jeden za drugim. Niestety wiejący w twarz wiatr i konieczność wyminięcia snujących się traktorów spowodowały, że ciężko (przynajmniej mi) było przekroczyć 60 km/h. Będąc z powrotem w Mosinie udaliśmy się do Tesco celem zakupu płynów, przekąsek, a co niektórzy zapasów na nadchodzącą wojnę ;). Kolejna wesoła przerwa minęła bardzo szybko i nadszedł czas by opuścić przyjazne fyrtle Eleganta. Pchani siłą wiatru udaliśmy się do Kórnika. Po drodze zatrzymaliśmy się w Rogalinie by cyknąć kolejne grupfoto, tym razem pod Pałacem Raczyńskim. Niestety okazało się, że dostęp do pałacy jest niemożliwy, gdyż od roku rzeźbią tu alejki uniemożliwiając turystom podiwianie państwowego mienia. Cóż - pozostało nam pokręcić pod Mauzoleum.
Z Rogalina ruszyliśmy dalej do Kórnika. Prędkość nie spadała poniżej 30 km/h - to zasługa wiejącego w plecy wiatru. W którymś momencie Marcin zaproponował, by odbić w las i zwiedzić opuszczoną jednostkę 31 Kórnickiego Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej w Czołowie. Jak zaproponował - ta uczyniliśmy. Wbiliśmy się w las i wojskową betonówką dotarliśmy do pustostanów. Na miejscu dowiedzieliśmy się przy okazji co to była za jednostka, ilu żołnieży tu stacjonowało, kiedy ją rozwiązano, oraz jak dotrzeć do miejsc, gdzie znajdowały się baterie startowe S-125 Newa-SC.
Z opuszczonej jednostki ponownie na DW431, którą w dalszym ciągu z wiatrem trafiliśmy do Kórnika. W Kórniku zawitaliśmy do Biedry i uzupełniliśmy zapas prowiantu. Tu też ustaliliśmy, że urządzimy sobie dłuższą przerwę na konsumpcję, najlepiej na ławeczce nad Jeziorem Kórnickim. Przerwa trwała dobre 40 minut. W końcu pełni nowej energii wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w kierunku Gniezna. Droga powrotna wiodła fragmentem Poznańskiego Pierścienia Rowerowego, tj. przez Mościenicę, Borówiec, Robakowo, Tulce, Gowarzewo i Trzek. W Trzeku wskoczyliśmy na DW434 i udaliśmy się do Kostrzyna. W Kostrzynie zaliczyliśmy ostatnią dzisiejszego dnia przerwę pod Tesco (raz jeszcze trzeba było uzupełnić zapas płynów), spod którego nadal drogą wojewódzką 434 ruszyliśmy przez Iwno, Sanniki i Wagowo do Wierzyc. We Wierzycach wbiliśmy się na serwisówkę wzdłuż S5 którą właściwie z zamkniętymi oczami i nie opuszczającą nas głupawką dotarliśmy do końca naszej wyprawy. Tablicę "Gniezno" minęliśmy po niewiele ponad 6 godzinach jazdy w doborowym towarzystwie, zadowoleni z pokonanego dystansu. Jak widać spontanicznie pojawiające się pomysły mogą wypalić, a pogoda jeśli tylko chce może nam sprzyjać. W tym wypadku sprzyjała w 100%! Panowie - dzięki za tripa! :)
Całkiem niedawno w oko wpadła mi trasa do Bydgoszczy, którą zaliczyła Anetka wraz ze Sebkiem. Ślad okazał się na tyle ciekawy, że postanowiłem zproponować jego objazd Marcinowi. W piątek otrzymałem od Niego info, że na ten weekend odpada z rowerowania. Pozostała mi w takim wypadku jazda solo. Zerknąłem na prognozy dla Gniezna i okazało się, że nie ma być tak tragicznie - co prawda pochmurno, ale z przebłyskami słońca, niewielkie szanse na opady, no i wiatr. Właśnie - wiatr... Miało wiać dość solidnie z północy. Połączenie wątków zajęło mi dosłownie moment. Po chwili obczajałem pogodę dla Bydgoszczy i godziny odjazdu pociągów. Prognoza dla stolicy woj. Kujawsko-Pomorskiego nie była już tak litościwa, no ale z drugiej strony od deszczu jeszcze nikt nie umarł. Nie miało lać, ale nie miało także świecić. Za trasę obrałem objechany niegdyś z Marcinem i Panem Jurkiem ślad, zmodyfikowany o pominięcie Jabłowskiej Góry. Ślad Anety i Sebka zostawiłem na inną okazję. Wgrałem trasę do GPS i poszedłem spać. Następnego dnia zamedowałem się o 8:20 na dworcu w Gnieźnie.
Uwagę moją przykuły dwie rzeczy - spora grupa harcerzy, a właściwie zuchów, oraz spora ilość spotterów na peronie. Od razu wyczułem że coś się święci. Rozwiązanie nadjechało niebawem, niestety w momencie kiedy ja praktycznie już odjeżdżałem.
Jak się po krótkim dochodzeniu okazało, był to parowóz Ol49 prowadzący pociąg specjalny "Ko-Piernik". Do Bydgoszczy ruszyłem zgodnie z rozkadem o 8:38. Na dzień dobry w przedziale dla podróżnych z większym bagażem mocno podchmielony jegomość przywitał mnie pytaniem "Młody, będzie przeszkadzało jak sobie zajaram?" Odpowiedziałem że oczywiście. Strzelił focha i wyszedł. Więcej typa nie widziałem. Zuchy wysypały się w Jankowie Dolnym. Do Janikowa jechało się bardzo przyjemnie. Niestety od Janikowa do Brzozy Bydgoskiej miałem niewątpliwą okazję zapoznać się z poziomem wychowania gimbazy. Do przedziału wpakowało i się tak na oko trzydziestu szczunów zmierzających na mecz (wnioskowałem po szalikach i dresowym odzieniu wierzchnim). Najpierw zrobili wielką aferę, bo obsługa pociągu "kazała im kupić bilety", później na szczęście rozpierzchli się po składzie. Niestety część z nich została rechocząc ze swoich tekstów na poziomie gruntu, chlejąc tanie piwo (oczywiście wyrzucając butelki za okno), oraz jarając nie przejmując się towarzystwem. Dałem sobie spokój z uwagami - nie miałem ochoty się z nimi przepychać. Szczerze martwię się poziomem dzisiejszej młodzieży... Na miejscu byłem o czasie. Pozostało jedynie wydostać się z peronu przed dworzec, co w związku z budową/przebudową nie jest łatwym zadaniem. Jakoś się jednak udało. Uruchomiłem GPS i ruszyłem ku Wyspie Młyńskiej.
Po wyspie pokręciłem się krótką chwilę, a następnie przez Stary Rynek i dalej DDR-em wzdłuż ul Szubińskiej ruszyłem ku granicom miasta. W okolicach WZL nr 2 miałem już solidnie mokre dupsko, a softshell i spodnie upstrzone błotnistymi kropkami. Błotniki powiecie? Nie, dzięki! Rowerzysta musi się upieprzyć :P. Po paruset metrach odbiłem w lewo i nadal DDR-em przez Trzciniec dotarłem w okolice S10 do osady Ciele. Ekspresówkę pokonałem dołem zostawiając ją za sobą. Do wsi Prądki dotarłem asfaltem, któy się w końcu skończył i trzeba było zasuwać drogami gruntowymi. Póki były one ubite jechało się całkiem ok, natomiast tam gdzie było grząsko, piaszczyście i wilgotno zrobiło się grząsko, błotniście i mokro. Na domiar złego dopadła mnie deszczowa chmura i zaczęło padać. Stwierdziłem, że póki się solidnie nie rozpada nie będę szukał schronienia. W końcu nie jestem z cukru. Rozpadało się na dobre - dopadł mnie grad przed którym co prawda udało mi się uciec, aczkolwiek ten w międzyczasie zdążył mnie konkretnie zmoczyć. Po drodze minąłem śluzy na Górnym Kanale Noteci. Drewniany, rozpadający się most, którym dwa lata temu przekraczaliśmy rzekę został zastąpiony nowym, również drewnianym. Ciekawe tylko czy stary się załamał pod ciężarem przejeżdżającego pojazdu, czy ktoś przytomnie postawił nowy zanim doszło do katastrofy budowlanej... Mknąc nadal piachami dotarłem do Władysławowoa, gdzie w końcu ponownie chwyciłem asfalt. Musiałem na chwilę się zatrzymać i opłukać napęd gdyż czego jak czego, ale chrzęszczenia piachu na łańcuchu nie znoszę. Z Władysławowa, praktycznie cały czas pod osłoną drzew dotarłem do Łabiszyna, z którego pokręciłem w stronę Lubostronia. Przejeżdżając przez Zdziersk moją uwagę przykuły mrugające w oddali niebieskie światła. Ciekawy tego co tam się dzieje, a pomykając z wiatrem w plecy przepaliłem łydę momentalnie zjawiając się w miejscu zdarzenia. Okazało się, że baba w jakiś niewytłumaczalny sposób na prostej drodze wypadła z trasy i wylądowała na dachu w rowie. Nikomu na szczęście nic się nie stało, za to panowie z radiowozu i załoga wozu OSP mieli pewnie nie lada zagwozdkę. Tablicę "Lubostroń" minąłem nadwyraz szybko kierując się bezpośrednio w okolice pałacu należącego niegdyś do Fryderyka Skórzewskiego. Tu zaliczyłem pierwszą krótką pauzę.
Z Lubostronia udałem się dalej ku DW253, po raz kolejny tego dnia przekraczając Noteć. Te półtorej kilometra miałem okazję drałować w towarzystwie wiatru wiejącego z boku. Był zimny, silny i nieprzyjemny. Tym samym przekonałem się co do słuszności wyboru mojej dzisiejszej trasy. DW253 znam bardzo dobrze, gdyż nie raz jeżdże tędy do / wracam z Bydgoszczy autem. Droga ta to nowy, równy asfaltowy dywan i tymże dywanem pokręciłem do Żnina. Po drodze pokonałem krótki podjazd, od któego szosa prowadziła właściwie cały czas delikatnie w dół, co wraz ze sprzyjąjącym wiatrem pozwoliło osiągnąć średnią odcinka powyżej 30 km/h. W Żninie darowałem sobie objazd miasta od razu wykrecając w lewo na rondzie i udając się w kierunku Gąsawy. Po drodze, jeszcze w granicach Żnina przemiła policjantka postanowiła zmierzyć moją prędkość, ale niestety się Jej nie udało :). Uśmiechnęła się tylko serdecznie, ja uśmiech odwazajemniem i pomknąłem dalej. Pozostawiając zabudowania za sobą odbiłem w prawo w kierunku Muzeum Kolejki Wąskotorowej w Wenecji, gdzie zaliczyłem drugą i właściwie ostatnią tego dnia krótką pauzę.
Widząc zblizające się ciężkie czarne chmury wsiadłem ponownie na rower i ruszyłem do Biskupina. Objazd jeziora Biskupińskiego wiązał się z ponowną jazdą z wiatrem w ryja, na domiar złego znowu zaczęło padać. Na szczęście tak szybko jak zaczęło, tak szybko skończyło, a ja docierając do Gąsawy ponownie zyskałem sprzymierzeńca w postaci wiatru. Z Gąsawy pognałem w stronę Szelejewa, a stamtąd objechanym ostatnio wraz z Marcinem odcinkiem przez Ryszewko, Ryszewo, Gościeszyn wróciłem do jedynego słusznego województwa ;). W okolicach skrzyżowania prowadzącego na Gołąbki przeprowadziłem kontrolę przebytego dystansu. Miałem za sobą 80 km, co oznaczało, że wracając przez Dębówiec i Orcholską do domu raczej nie przekroczę stówy. Cóż - trzeba było drogę wydłużyć. Ruszyłem dalej do Jastrzębowa, gdzie należało "wykręcić rogala". Nawrotka ta wiązała się z ponowną jazdą pod wiatr. Przekonałem się tym samym dlaczego do tego momentu szło mi tak dobrze - wiał naprawdę solidnie. Nie był co prawda już taki zimny, ale nadal na tyle silny by zniechęcać do jazdy. Nie wypadało jednak rzucić roweru na pobocze i powiedzieć "pie*dole - nie jadę!" W końcu jak mawiają wielcy tego świata - wiatr to nie przeszkoda, a sparing partner :P. Do Gniezna dotarłem przez Strzyżewo Paczkowe, Lulkowo i Jankowo Dolne pokonując pod ten pierdzielony wiatr jankowski podjazd. Dosłownie mijając tablicę "Gniezno" po raz kolejny dopadły mnie czarne chmury i zaczęło kropić. Na szczęście nic solidnego na gowę nie spadło, a po chwili w ogóle przestało. Postanowiłem zaliczyć jeszcze rundkę przez miasto i obczaić jak się ma sytuacja po XIII Biegu Europejskim (który jak się później okazało miał się odbyć za dwie godziny). Z Rynku udałem się bezośrednio do domu w pełni zadowolony z pokonanego dystansu i wypracowanej średniej przejazdu. Nigdy nie sądziłem że to powiem, ale tym razem wiatr mi nie przeszkadział ;). Dosłownie godzinę po powrocie odezwał się Kumpel i zaproponował wspólne kibicowanie biegaczom. Ogarnąłem się, przebrałem i tym razem już z buta udałem się na Rynek kibicować bratu i paru innym znajomym.
Cały ostatni tydzień media wszelakie bombardowały me zmysły informacją, jakoby to nadchodzący weekend miał być ostatnim ciepłym weekendem tego roku. Doszło do tego, że zacząłem wierzyć w te prognozy nie zaglądając nawet na regularnie odwiedzane przeze mnie Accuweather i ICM. W końcu ostatnich parę dni to kwintesencja złotej, polskiej jesieni. Nadszedł piątek i trzeba było zacząć snuć plany na dzień następny. Zarzuciłem więc propozycję wspólnej jazdy na fejsbuniu i czekałem na odzew. Temat został podchwycony i wywiązała się z niego spora dyskusja. Co jednak istotniejsze - znalazło się kilku chętnych, oraz powstał zarys trasy. Wstępnie swoją obecność na szlaku zadeklarował jeżdżący ostatnimi czasy weekendowo Micor, Piotras (główny sprawca całego zamieszania :P) i Grigor. Nadeszła wyczekiwana sobota, którą zacząłem od wizyty w mieście. Rano zaskoczyła mnie temperatura - przed 8.00 było już naprawdę ciepło. Oznaczało to, że dziś rowerem dam radę śmigać na półkrótko :). Na godzinę 10.30 umówiliśmy się z Micorem na wiadukcie nad DK5, tym samym dając sobie na dojazd po tyle samo czasu. Chwilę przed wyjazdem umówiłem się z Piotrem na spotkanie we Wierzycach, a z Grzechem na kontakt po dojeździe w okolice Promna. Grigor przy okazji poinformował mnie, że stawi się z paroma bajkerami - bratem Wojtasem, Łukaszem i Przemasem. Baja! Szybka kalkulacja i już wiem, że dziś śmigamy siedmioosobową paką :). Spakowałem sakwę (w razie czego wrzuciłem dłuższą i cieplejszą odzież), picie, kanapki i można ruszać. Wyjazd poza miasto to pierwsze zetknięcie z wmordewindem. Było ciepło, ale wietrznie. Na wiadukt dotarłem tuż przed czasem, co wiązało się z chwilą oczekiwania na Dawida.
Piona i jedziemy dalej. Trasa do Wierzyc to do bólu nudny asfalt serwisówki wzdłuż S5. Na domiar złego cały ten odcinek wiało prosto w ryja skutecznie zniechęcając do jazdy. Pomyślałem, że prognozy trochę jednak minęły się z prawdą. Tuż przed miejscem spotkania zaczęło kropić, a to w połączeniu z ciężkim niebem znaczyło, że owe prognozy można włożyć między bajki. Piotras już wyczekiwał nas na wiadukcie.
Przywitaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę, już we trójkę. Nie zdążyliśmy dojechać do Gołunia, a mżawka przeistoczyła się w konkretny opad. No ale co - z cukru nie jesteśmy, co nie? Lecimy dalej! Chwyciliśmy teren i po chwili wylądowaliśmy między drzewami, które w znacznym stopniu uchroniły nas przed deszczem. W Nowej Górce Piotr zaproponował, by odpuścić sobie tak lubiany przeze mnie wąwozik i śmignąć obok stromym zjazdem. Zawierzyłem Mu i nie żałuję ;). Dalej krótki podjazd i wykręcamy rogala w Kociałkowej Górce. Myślałem, że znów śmigniemy w dół asfaltem, a dalej wspinaczka pod górę jak to zwykliśmy tu jeździć, ale nie. Chwila i odbijamy z powrotem w gęsto zarośnięte drzewami tereny PK Promno. Piotr przeprowadził nas tam naprawdę fajną trasą, której dodatkowego uroku dodawał jesienny klimat kolorowych drzew i dywan liści. Magia!
W końcu z powrotem trafiliśmy na skraj Parku Krajobrazowego. Ruszyliśmy przed siebie przecinając po drodze szosę Promno - Pobiedziska. Tu na chwilę przystanęliśmy, a ja zgodnie z prośbą Grzecha wykonałem do Niego telefon. Chwila gadki i umówiliśmy się na spotkanie przy jeziorze Dębiniec. Aha, przestało padać :). Telefon z powrotem w kieszeń i heja w las! Przed nami kolejne pomykanie po liściach, pomiędzy drzewami, w dół, w górę i na szagę ;). Chwilę później zajechaliśmy na miejsce spotkania, odstawiliśmy rowery i popatrzyliśmy po sobie - żaden z nas nie spodziewał się dzisiaj tak uwalić ;). No ale co - rowerzysta MUSI się upierdzielić! Dysponując chwilą przerwy napawaliśmy się widokiem ze skarpy wprost na jezioro, pogadaliśmy, pocykaliśmy foty i jakieś 10 minut później usłyszeliśmy poniżej nas głosy. Jadą, całą czwórką :). Przywitaliśmy się z Chłopakami, chwilę wspólnie pogadaliśmy, ustaliliśmy dalszą trasę i ruszyliśmy.
Od tego momentu pałeczkę przewodnika dzierżył Grigor - najbardziej lokalny z lokalsów ;). Początkowo poprowadził nas dalej przez las wąskim singlem w kierunku torów. Wypadliśmy prosto na peron stacji/przystanku kolejowego w Promnie, przecięliśmy DK 5 i dalej asfaltami pokręciliśmy do Jeżykowa.
Dobra połowa trasy to śmiganie nudnymi asfaltami, ale czego się nie zrobi dla jazdy w TAKIM towarzystwie :). Po drodze zaliczyliśmy jeszcze pauzę w sklepie we wsi Kowalskie, gdzie w końcu mogliśmy wtrząchnąć śniadanko.
Dalej czekała nas jeszcze chwila jazdy po czarnym dywanie by w końcu móc usłyszeć od Grzecha "Tu w lewo!". No, nareszcie teren! Początkowo polną drogą, wśród sukcesywnie ścinanej kukurydzy ruszyliśmy lekko w dół, zbliżając się coraz bardziej do jeziora.
Tu zaliczyliśmy kolejną, krótką pauzę, w trakcie której Grzechu opowiadał jaka tu kiedyś była czysta woda, ilu można było spotkać kąpiących się ludzi itd. Cóż, jak widać te czasy minęły bezpowrotnie.
Wsiedliśmy z powrotem "na koń" i ruszyliśmy ku głównej atrakcji dnia dzisiejszego. Po paru minutach, jeden za drugim śmigaliśmy krętym, technicznym singlem wzdłuż brzegu jeziora.
Słyszałem już nie raz o tym szlaku, ale nie spodziewałem się, że jest on tak odjechany! Korzenie, gęste drzewa, wijąca się ścieżka, podjazdy, zjazdy, znowu korzenie, pieńki, kamienie i jazda tuż przy tafli wody. No po prostu mega! Najważniejszym było nie zgubić z pola widzenia naszego dzisiejszego przewodnika, który sam był tego świadom raz po raz stając i czekając za resztą. W końcu jednak to co dobre musiało się skończyć - dotarliśmy do skarpy, czyli do końca naszej dzisiejszej "scieżki dydaktycznej". Tu też zorganizowaliśmy kolejny postój na herbatę, kanapki, pogaduchy i foty, z naciskiem na to ostatnie gdyż widok stąd był przepiękny. Na fotografowaniu i głupotach zeszło nam jakieś 15-20 minut.
W końcu jednak trzeba było zawijać się do domu. Pożegnaliśmy się z Piotrasem i Łukaszem, którzy pokręcili w swoją stronę, natomiast my kończąc objazd jeziora ruszyliśmy w kierunku pokonywanej już dziś tamy w Jeżykowie. Drogę powrotną ustaliliśmy w taki sposób, by jak najdłużej móc śmigać pozostałą ekipą. Padło więc na powrót przez Wronczyn. Do Wronczyna dotarliśmy przez las spokojnym tempem. Krótka przerwa w sklepie, zastrzyk cukru poprzez konsumpcję batona i w końcu przyszedł czas na odłączenie się kolejnej dwójki. Pożegnaliśmy Grzecha i Wojtasa którzy ruszyli z powrotem do Wierzonki.
Wraz z Micorem i Przemasem pokręciliśmy w stronę Krześlic. Z Krześlic terenem przedostaliśmy się do Łagiewnik, gdzie teoretycznie mogliśmy już odbić, ale postanowiliśmy jeszcze kawałek odprowadzić Przema. W swoje strony rozjechaliśmy się wioskę dalej, czyli w Berkowie. Z Berkowa, już tylko z Micorem zamierzaliśmy udać się na Pola Lednickie, tym samym niezmiernie zmotywowani chcąc dokręcić do stówy.
W teorii, spod ryby mieliśmy śmigać drogą Gniezno - Kiszkowo do domów, lecz na Polach Lednickich okazało się, że trasę jednak jeszcze trochę trzeba rozciągnąć.
Padło więc na częściowy objazd jez. Lednickiego przez Skrzetuszewo, Rybitwy, Lednogórę, Dziekanowice, a dalej do Gniezna wyznaczonym szlakiem rowerowym. W międzyczasie zadzwonił p. Jurek, który chciał nas namierzyć, dobić do nas (nie nas ;) ) i razem wrócić do Gniezna. Z Mister Jerrym i Mateuszem zjechaliśmy się tuż przed Żydówkiem, skąd w czwórkę ruszyliśmy do domów. Micora odstawiliśmy w Rzegnowie, a naszą pozostałą trójką pokręciliśmy dalej. Im bliżej Gniezna byliśmy, tym bardziej stawało się jasne że stówa nie pęknie tak łatwo. Zaproponowałem Chłopakom objazd przez Strychowo, Oborę, Obórkę i powrót drogą Zdziechowa - Gniezno. Zgodzili się, za co wielkie dzięki! Ciężko by było tak samemu się zmotywować do jazdy, tym bardziej będąc wypompowanym po sporej dawce terenu. W końcu jednak magiczne 100 pękło i praktycznie ostatkiem sił, z pominięciem górki na Poznańskiej dotarliśmy na nasz fyrtel. Podziękowałem p. Jurkowi i Mateuszowi za towarzystwo i pokręciłem do domu. Przed drzwiami licznik wskazywał 109 km. Podsumowując - naprawdę udany dzień. Jazdy w takim towarzystwie nie jest w stanie popsuć nawet mało trafna prognoza pogody, przejściowy deszcz czy konkretny wmordewind :). Grzechu - dzięki za pokazanie nam Twoich rewirów. Singiel jest mega i bankowo się tam jeszcze pojawię! Piotras - dzięki za wygospodarowanie dla nas chwili czasu, oraz za pokazanie nam zakamarków PK Promno. Wojtas, Łukasz, Przemo - dzięki za wspólną jazdę! Miło było Was poznać. Chłopaki, oby do następnego!