Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w kategorii

ciekawe

Dystans całkowity:7859.78 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:372:37
Średnia prędkość:21.09 km/h
Maksymalna prędkość:76.41 km/h
Suma podjazdów:18663 m
Maks. tętno maksymalne:178 (93 %)
Maks. tętno średnie:143 (74 %)
Suma kalorii:256525 kcal
Liczba aktywności:55
Średnio na aktywność:142.91 km i 6h 46m
Więcej statystyk
Piątek, 8 marca 2024 Komentarze: 1
Dystans 61.73 km
Czas 03:33
Vśrednia 17.39 km/h
Vmax 39.43 km/h
Tętnośr. 115
Tętnomax 160
Kalorie 2627 kcal
Podjazdy 317 m
Temp. 5.0 °C
Więcej danych
Sobota, 17 czerwca 2023 Komentarze: 3
Dystans 324.18 km
Czas 15:47
Vśrednia 20.54 km/h
Vmax 76.41 km/h
Tętnośr. 127
Tętnomax 159
Kalorie 11765 kcal
Podjazdy 1122 m
Temp. 20.0 °C
Więcej danych
W końcu przyszła pora na pierwszy tego roku start w ultra. Późno, fakt, ale lepiej późno niż później, czy (o zgrozo!) wcale :). Tym razem w roli imprezy rozpoczynającej mój "sezon startów" (sformułowanie mocno na wyrost) wystąpiła czwarta edycja Pyry Trail.
Pod szkołą w Radzewie (baza zawodów) zjawiliśmy się wraz z Tomkiem (którego przedstawiłem we wpisie o Warta Gravel 2022), a w zasadzie dzięki Jego uprzejmości, gdyż wziął na siebie transport mniej więcej godzinę przed wypuszczeniem nas na trasę. Czasu było akurat tyle, by załatwić formalności, odebrać pakiet startowy, zgarnąć tracker i pozbijać piątki ze Znajomymi.
Pod bramą startową ustawiliśmy się na 5 minut przed startem naszej grupy, a ruszyliśmy punktualnie o 7:35 pełni entuzjazmu, buzujących endorfin i adrenaliny wylewającej się uszami ;). Pozytywnie nastrajały także prognozy zwiastujące optymalną temperaturę, sprzyjający wiatr na znakomitej większości pętli, oraz minimalne szanse na opad (to się prawie sprawdziło).
Już pierwsze kilometry (mniej więcej do Czapur, czyli ok. 40 kilometr) sprawiły, że serduszko zabiło mi mocniej - nie dlatego, że zmusiłem je do intensywnego pompowania krwi, a dlatego, że poznałem kompletnie nowe ścieżki w okolicach, które wydawało się, że doskonale znam. Będzie z czego kleić GPX-y :). Dalszy ciąg trasy to single poprowadzone zachodnim brzegiem Warty i przelot przez WPN, w którym to parku uświadomiliśmy sobie, nie kto, a co będzie naszym największym przeciwnikiem na trasie - susza, z konsekwencjami w postaci kopnego piachu.
Pierwszą pauzę celem uzupełnienia płynów zarówno w bidonach jak i organizmach zorganizowaliśmy w sklepie w Będlewie, pod którym nawiązaliśmy krótkotrwałą, choć ciekawą relację z autochtonem. Kolejne kilometry śladu prowadziły nas na przemian polnymi/leśnymi duktami na zmianę z asfaltem, z przewagą tych pierwszych. W Jaszkowie wpadliśmy na fragment znany nam z zeszłorocznej Warty, a ten doprowadził nas na BP w Śremie. Tam też zaliczyliśmy kolejną pauzę na nawodnienie, ale również na posilenie (co w przyszłości okazało się dla nas zbawienne). Ze Śremu ruszyliśmy dalej w kierunku pierwszych wałów, aczkolwiek (chyba na szczęście) nie tych samych które mieliśmy "przyjemność" zaliczyć rok temu. Tegoroczne okazały się...mniej telepiące :). Zaliczając po drodze przepiękne, nadwarciańskie łęgi, oraz na przemian szutry i asfalty (ponownie z przewagą tych pierwszych) zmierzaliśmy do sklepu w Nowym Mieście nad Wartą, który zamierzaliśmy odwiedzić po raz pierwszy po rocznej przerwie, wliczając w to oczywiście odpoczynek pod murem cmentarza O_O. Ustaliliśmy również, że porządny posiłek wciągniemy w Żerkowie, od którego dzieliło nas raptem 13 km, dlatego zakupy ponownie ograniczyliśmy tylko do płynów.
Mam wrażenie, że z każdym kolejnym z tych 13 km Tomek coraz bardziej nakręcał się na makaron, natomiast do mnie docierała coraz to większa abstrakcja Jego pomysłu. Okazało się, że przeczucie mnie nie myliło - Żerków okazał się największym zawodem na trasie. Nie dość, że kręcąc się po tym niewielkim miasteczku nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby na serwowanie pasty, to na dodatek każda ze znalezionych przez nas jadłodajni przywitała nas zamkniętymi na cztery spusty drzwiami. Jedynym otwartym lokalem okazała się być szemrana kebabownia w rynku, ale z uwagi na półgodzinny czas oczekiwania na zapewne średnio smaczny posiłek postanowiliśmy sobie darować i ruszyliśmy dalej przed siebie. Kręcąc od niechcenia z niewątpliwie obniżonym morale na wysokości wsi Raszewy ślad nakazał nam odbić w lewo z asfaltu w pole. Było to o tyle dziwne, że nawigacja wskazywała powrót na tą samą szosę po przejeździe przez rzeczone pole. No cóż - każą jechać to jedziemy. Po krótkiej wspinaczce (wiadomo, że po piachu) zrozumieliśmy co autor miał na myśli - ze szczytu wzniesienia naszym oczom ukazała się przepiękna panorama Żerkowsko-Czeszewskiego Parku Krajobrazowego. Oczywiście nie mogło obyć się bez zdjęć. Żałuję tylko, że statyczna fotografia nie oddaje tego co widziały nasze oczy. Z drugiej jednak strony być może to zachęci Was do powtórzenia trasy tegorocznej Pyry ;). Po zjeździe w dół i powrocie na czarne i twarde ruszyliśmy ku kolejnym nadwarciańskim wałom (zaliczając w Brzostkowie kolejne intencjonalne podjazd i zjazd) z których zjechaliśmy w Pogorzelicy, również znanej nam z Warty 2022. Krótkim, wspólnym dla obu imprez odcinkiem zbliżaliśmy się do Pyzdr, z którymi wiązaliśmy nasze konsumpcyjne nadzieje, jednocześnie mając świadomość tego, że menu ograniczy się do oferty Orlenu. Trudno - ważne że ciepłe. Odhaczając po drodze kolejny grząski, nadwarciański fragment trasy w końcu wpadliśmy na doskonale znany nam most, dzięki któremu (przekraczając przy okazji rzekę) znaleźliśmy się w Pyzdrach, a stąd już rzut beretem na upragnioną stację.
Posilając się (a w moim przypadku wciągając niczym odkurzacz) zapiekanką z caprese na ciepło, popijaną jogurtem i bezalkoholowym piwem dopadł nas zmierzch. Nie on jednak okazał się być problemem, no bo niby dlaczego? Problemem okazało się być zasnute niebo i błyskające co jakiś czas pioruny dokładnie z kierunku, w którym mieliśmy zmierzać. Ponieważ odpoczywając, czyt. siedząc w bezruchu zaczęliśmy się wychładzać postanowiliśmy zaryzykować i ruszyć w pozostałych 80 km trasy. Na nasze szczęście radar pogodowy wskazywał, że burza przejdzie bokiem. Burza może i tak, opad niekoniecznie. Ten dopadł nas na wysokości Spławia/Nowej Wsi Podgórnej i towarzyszył nam przez kolejne pół godziny. Nie można go było nazwać ulewą, ale na pewno nie nazwałbym go kapuśniakiem. Nie da się ukryć, że trochę nas orzeźwił, natomiast na grząski piach nie pomógł - wręcz pogorszył sprawę. Teraz nie dość, że ów przeklęty piach jak był grząski tak grząski pozostał, to na dodatek oblepiał cały rower i przyczyniał się do agonii napędów, oraz klocków hamulcowych. W towarzystwie dźwięków chrzęszczącego łańcucha i dzwoniących tarcz, chwilowo w większej, ośmioosobowej grupie przebyliśmy kolejne kilometry by znaleźć się na wysokości Miłosławia. Dosłownie kawałek dalej, na polnej drodze w Winnej Górze serca podeszły nam do gardeł, gdyż Tomka łańcuch postanowił zawinąć się na korbie i ani w tę, ani we w tę. Po rozkminieniu co tu się właściwie wydarzyło udało nam się zdjąć tylne koło, a to w prostej linii doprowadziło do siłowego, ale jednak uwolnienia łańcucha. Powiem szczerze, że przez chwilę myślałem, że to koniec tegorocznej Pyry. Na szczęście był to jedyny taki incydent na tegorocznej imprezie (poza moją paną, ale kto zalicza przebite dętki do awarii). Pod osłoną nocy, ponownie w duecie przemierzaliśmy kolejne kilometry prowadzące nas do mety, tym razem w większości po asfaltach, co było nie lada ulgą po licznych, piaszczystych przeprawach. Kręcąc bez namysłu korbami dotarliśmy do okolic Zaniemyśla, a to oznaczało: a) "żabi skok" do Radzewa, b) powrót na wyboiste, leśne ścieżki. Tak też się stało i od Jezior Wielkich, przecinając po drodze DW434 po wyjazd na ostatnią prostą resztki sił spożytkowaliśmy na walkę z wąskimi, zarośniętymi i nierównymi ścieżkami, wiedzeni jedynie łuną światła z naszych lampek.
Bramę, której przekroczenie rozpoczęło tegoroczną przetyrkę przekroczyliśmy ponownie, tym razem od drugiej strony o 2:36, po 19h i jednej minucie jazdy brutto (co bardziej ciekawych wyników odsyłam tutaj), co dało nam ex-aequo 78 lokatę na 146 startujących. Zgodnie z założeniami trasę pokonaliśmy w myśl kolarstwa romantycznego, a nie rywalizacji, w związku z czym uważam, że połowa stawki to nie znowu taki najgorszy wynik.
Imprezę zakończyliśmy wzajemnym miśkiem, odbiorem pamiątkowych medali, kilkoma fotkami, powierzchownym obmyciem tego co obmycia wybitnie wymagało, konsumpcją zupy i pyry z gzikiem, oraz ostatnimi pogawędkami przy biesiadnym stole. Pozostało jedynie spakować rowery na hak i wrócić do Poznania.
W domu wylądowałem przed 4:00. Prysznic i spać. Rower ogarnę rano.

Tomek - dzięki po raz kolejny! Było super! Do następnego!

















































Pyra Trail 2023 | Ride | Strava

Piątek, 26 sierpnia 2022 Komentarze: 3
Dystans 426.00 km
Czas 21:07
Vśrednia 20.17 km/h
Vmax 50.22 km/h
Tętnośr. 121
Tętnomax 157
Kalorie 14498 kcal
Podjazdy 1131 m
Temp. 23.0 °C
Więcej danych
Druga edycja Warta Gravel, czyli lokalnego, gravelowego siłą rzeczy ultra ruszyła, usmażyła, wytelepała, zamknęła swoje podwoje i przeszła do historii - tak można by w skrócie opisać ostatni weekend sierpnia 2022.
W moim przypadku cała zabawa rozpoczęła się w piątek, 26.08 o godzinie 8:10.
Dzień wcześniej wpadliśmy z Kapslem do Laba.Land (bazy całego przedsięwzięcia) odebrać pakiet startowy, zbić piątkę z Organizatorami, pogadać i przy okazji nacieszyć się w szerszym gronie optymistycznie nastrajającymi prognozami. Faktycznie, biorąc pod uwagę zapowiadane jeszcze dzień wcześniej opady prognozy były optymistyczne. Nikt jednak nie przypuszczał, że aż za bardzo.
W dniu startu zjawiłem się na Przełajowej jakieś pół godziny przed wypuszczającą spod bramy krzykaczką ;). Ruszałem wraz z trzecią grupą, co oznaczało, że pozostali Zawodnicy prędzej będą mijali mnie niż ja Ich. 
Wystartowaliśmy punktualnie o 8:10, a naszym pierwszym zadaniem było przebicie się na południe Poznania. To by było na tyle jeśli chodzi o opis trasy ;). A tak serio serio - aby tradycji stało się zadość daruję sobie opisywanie każdego zakrętu i (zwłaszcza) każdej nierówności, za to zachęcam do prześledzenia kreski. Postaram się jednak w kilku zdaniach opisać to, co przygotowali dla nas Krzysiek i Martin, a przygotowali (ośmielę się stwierdzić) coś pięknego :).
Głównym założeniem tegorocznej Warty było puszczenie trasy jak najbliżej rzeki (w sumie ma to sens ;) ), co w sporym jej fragmencie oznaczało jazdę po wałach przeciwpowodziowych. No właśnie - wały... Stawiam dolary przeciwko orzechom że nie jestem jedynym, który dość szybko zaczął ów obiekty hydrotechniczne przeklinać, niezależnie od tego jaki rodzaj nawierzchni znajdował się na ich grzbiecie -  wytrzęsło solidnie za każdym razem. Uważam jednak (z perspektywy dość krótkiego czasu, jaki minął od zakończenia imprezy) że warto było się pomęczyć i powkur...zdenerwować - otwarte przestrzenie, otaczające nas okoliczności przyrody i cisza (poza grzechoczącym w framebagu setem serwisowym ;) ) to coś, dla czego warto było przypomnieć sobie przepastne zasoby słownika łaciny podwórkowej ;).
Wróćmy jeszcze do pogody - wspomniałem, że prognozy na weekend nastrajały optymistycznie. Faktycznie jednak to, co towarzyszyło nam w zasadzie od godzin rannych, z apogeum (tak na oko) pomiędzy 12:00 a 16:00, aż do zachodu słońca można przyrównać do wizyty w smażalni, piekielnych czeluściach, wnętrzu pieca hutniczego, lub w samym środku ogniska, ale takiego podhalańskiego a nie jakiejś popierdółki ;). Otwarte przestrzenie w połączeniu z wałami i wkładanym w jazdę po nich wysiłkiem niejednemu dały solidnie w kość.
Pierwsze kilometry trasy pokonałem w duecie z Agatą. Niestety tuż przed Śremem, na jednym z niewielu podjazdów zgubiłem pozostałe 50% naszego duetu, co oznaczało dalszą jazdę w samotności. Zaznajomieni z tematem wiedzą jednak, że na ultra taki stan rzeczy nie trwa długo. Tak też się stało i w moim przypadku. Gdzieś pomiędzy Śremem a Nowym Miastem nad Wartą dopadł mnie Tomek, z którym zaliczyłem pozostałą część trasy. W tej opowieści jest jednak mały twist, ale o tym za chwilę.
Wspólnie, po wałach (wrrr) dotarliśmy do Pyzdr, gdzie Organizatorzy przygotowali Pić-Stop. Pod wiatą spędziliśmy kilkanaście minut, na które złożyły się: konsumpcja placka (mniam!), śliwek (mniam!) i brzoskwiń (mniaaaam!), uzupełnienie płynów w organizmie i bidonach, oraz rozmowy z przemiłymi Gospodarzami. W końcu jednak trzeba było ruszać dalej do Konina, gdzie trasa zawijała z powrotem do Poznania. To właśnie gdzieś na tym odcinku, mieląc wraz z moim Kompanem korbami zauważyliśmy na horyzoncie pogubionego kolarza, który ewidentnie chciał jechać w złym kierunku. Gwizdnąłem, wskazałem paluchem gdzie prowadzi szlak i polecieliśmy dalej. Po chwili zorientowałem się, że ów kolarz, a w zasadzie kolarka siedzi nam na kole. Był to nikt inny jak...Agata :). Tym oto sposobem uformowało nam się trio, które wspólnym siłami pokonało znakomitą większość wyrypy.
Po dotarciu do Konina udaliśmy się na zasłużony posiłek, a konkretnie wymarzony przez Tomka makaron. Jako że knajpa znajdowała się przy samej trasie nie byliśmy tam ani pierwsi, ani ostatni. Nasyceni i zregenerowani ruszyliśmy na spotkanie nocy, gdyż wyjeżdżając z Konina zaczęło już zmierzchać. Spodziewaliśmy się średnio przyjemnej jazdy po wałach w towarzystwie licznych gwiazd (nocne niebo było przepiękne) i łuny światła lampek na kierownicach. Mijani wcześniej po drodze współzawodnicy straszyli, że droga powrotna będzie technicznie trudniejsza względem tej już przebytej. Na szczęście okazało się to wierutnym kłamstwem. Zakładam, że tak zaplanowany powrót był działaniem intencjonalnym Organizatorów, w związku z czym chylę czoła w podziękowaniu. Oczywiście - zdarzały się odcinki tak "ukochanych" przez Uczestników wałów, gdzie nadal solidnie trzęsło, ale mając w pamięci jazdę przeciwnym brzegiem można przymknąć na nie oko. Ponadto noc sama w sobie była ciepła i przede wszystkim bezsłoneczna ;). Tym oto sposobem dotarliśmy z powrotem do Pyzdr, gdzie zorganizowaliśmy krótką przerwę na Orlenie, głównie na kawę i (w końcu) uwolnienie stóp z okowów obuwia. Aha, na asfaltowym odcinku pomiędzy Lądem a Pyzdrami dołączył do nas Dimitry, który rozszerzył nasze trio do formy kwartetu i wraz z nami dotarł do mety.
Ostatnią (a przynajmniej tak mi się wydaje) pauzę zaliczyliśmy również na Orlenie w Nowym Mieście nad Wartą. Jadąc dalej pod osłoną nocy w głowach kiełkowała nam pocieszająca myśl - byle do Śremu, tam się skończą wały. I faktycznie - na wylocie ze Śremu czekał nas długi asfaltowy odcinek, który z jednej strony pozwolił odpocząć, ale z drugiej (zważając na panującą porę) wprowadził mnie w stan ogólnego znużenia i kilku mikro drzemek. Na szczęście wraz z nadchodzącym świtem (a ten dopadł nas w okolicy Kamionek) znużenie poszło w niepamięć. Dalsza część trasy, czyli wyciągnięty aż nad Murowaną Goślinę powrót do Poznania to w zasadzie jazda polnymi duktami, przeplatanymi krótkimi odcinkami asfaltowymi, leśnymi drogami Puszczy Zielonka i okolicznościowymi szutrami. Tym oto sposobem dotarliśmy do mostu w Biedrusku, co oznaczało w zasadzie prosty powrót do domu. No, prawie prosty - Krzysiek z Martinem nie mogli sobie darować kilku singli na koniec. Na szczęście nie były to te najbardziej hardcore'owe odcinki, bo na tym etapie trasy musiałbym w Ich kierunku pocisnąć kilka inwektyw ;). W końcu wygramoliliśmy się z krzaków na Wilczym Młynie. Pozostał tylko zjazd wzdłuż Lechickiej, samoczynny reset Wahoo (wrrr) powiązany z przestojem pod Mostem Lecha, ostatni podjazd ulicą Ugory (baaardzo dziękuję - właśnie tego potrzebowałem ;) ) i prosto do mety.
Pod bramą, która o dziwo jeszcze stała ;) przemknęliśmy wraz z Tomkiem po 26 godzinach i 24 minutach jazdy longiem. W moim przypadku oznaczało to poprawę czasu na analogicznym dystansie rok do roku o 2h. i 3min. co uznaję za swój mały sukces.
Na miejscu piątki i podziękowania, medal, strawa, napitek, pogaduchy i do domu spać :)
Rower spisał się wyśmienicie, ogromna w tym zasługa serwisanta (self five ;) ). Tradycyjnie też zabrałem za dużo szpeju i jedzenia. W sumie jednak lepiej za dużo i mieć, niż za mało i żałować :).
Z tego miejsca raz jeszcze wielkie dzięki dla wszystkich zaangażowanych w organizację imprezy - było godnie, było pięknie, było męcząco (ale chyba właśnie o to chodzi), było satysfakcjonująco!
Do zobaczenia za rok, na nowej trasie. Nadal utrzymuję w mocy wniosek o wcześniejszy wgląd w jej przebieg ;)

P.S. Na dystans ze Stravy nie patrzcie - zmieniłem opony i zapomniałem ustawić nowy obwód koła, w związku z czym Wahoo doliczyło mi jakieś 15 dodatkowych kilometrów...











































































Warta Gravel 2022 ⛅ | Ride | Strava

Sobota, 30 kwietnia 2022 Komentarze: 2
Dystans 71.28 km
Czas 03:44
Vśrednia 19.09 km/h
Vmax 46.71 km/h
Tętnośr. 128
Tętnomax 154
Kalorie 2822 kcal
Podjazdy 461 m
Temp. 17.0 °C
Więcej danych
Sobota, 9 kwietnia 2022 Komentarze: 6
Dystans 265.48 km
Czas 12:38
Vśrednia 21.01 km/h
Vmax 41.56 km/h
Tętnośr. 130
Tętnomax 172
Kalorie 9703 kcal
Podjazdy 1315 m
Temp. 7.0 °C
Więcej danych
Sezon ultramaratonów (tak tak, wiem - nazywanie 260 km ogórka ultramaratonem to kwestia dyskusyjna) uważam za otwarty! Muszę przyznać, że jak na debiutanta w kalendarzu imprez 100 Jezior #GRVL wypadł całkiem nieźle. Subiektywnie mocno na plus zadziałały lokalizacja startu/mety, oraz fakt, że trasa przebiegała terenami które w większości znam i lubię (to w ogóle paradoks, bo nieszczególnie przepadam za powtarzaniem szlaków). Na minus niestety (niezależnie od Organizatora) zadziałała pogoda. Niby nie padało (prawie, choć prognozy zwiastowały 100% mokry weekend), a i słońce wychodziło częściej niż byśmy się tego spodziewali, ale wiatr nie odpuścił, oj nie. Duło srogo z zachodu, myślę, że średnio dobre 30 km/h, a że trasa zorientowana była w relacji północ-południe to albo spychało w jedną, albo w drugą stronę. Zdarzało się także dmuchać centralnie w ryj. No lekko nie było, co to to nie. Nie pomagały również susza objawiająca się kopnym piachem na otwartych połaciach terenu (a tych w tej części woj. kujawsko-pomorskiego nie brakuje), oraz grad, który dopadł nas pomiędzy 210 a 220 km.

Do startu udało mi się przekonać Sąsiada znanego tym wszystkim nielicznym czytelnikom z wypadów z kategorii Mat i Pat oraz wyjazdów w góry. W telegraficznym skrócie - narzekał na wiatr, czasami zostawał z tyłu (ale nigdy sam), znowu narzekał na wiatr, pytał czy daleko jeszcze po czym po raz kolejny, tak aby mieć absolutną pewność że Go słyszę narzekał na wiatr. Dał jednak radę - ukończył trasę, mimo że na mecie zameldował się solidnie przetyrany. Cóż, debiuty bywają trudne ;).

Trasę samą w sobie oceniam na mocne 7/10. Gdybym jednak miał wskazać fragment, który nieszczególnie przypadł mi do gustu (choć pewnie odbiór byłby zgoła inny gdyby tak nie wiało) wskazałbym pętlę wokół jezior Bronisławskiego i Pakoskiego - dużo asfaltu (niekoniecznie gładkiego jak stół), sporo industrialnego syfu (Janioksoda), mało, a w zasadzie w ogóle lasu, nuda. Końcówka też nie wywoływała przesadnego entuzjazmu, aczkolwiek w tym wypadku winne takiego stanu rzeczy były przede wszystkim zmęczenie, chęć zameldowania się na mecie i świadomość, że ostatnie 20 km to sztuczne dobijanie kilometrów do założonych 260.

Na mecie przywitały nas tradycyjne brawa od dotychczasowych finiszerów i Organizator wręczający pamiątkowe medale. Wciągnęliśmy podwójną porcję żurku, zabraliśmy piwo na wynos i każdy udał się w swoim kierunku - Seba do Poznania, ja z powrotem na Ostrowo.
Nie udało mi się odespać...

Kolejne ultra w czerwcu i sierpniu - oby pogoda (czytaj - wiatr) dopisała, bo dystans już prawilny ;)

































100Jezior#GRVL ⛅ | Ride | Strava
Sobota, 16 października 2021 Komentarze: 1
Dystans 32.33 km
Czas 01:32
Vśrednia 21.08 km/h
Vmax 38.50 km/h
Tętnośr. 132
Tętnomax 161
Kalorie 1225 kcal
Podjazdy 115 m
Temp. 10.0 °C
Więcej danych
Sobota, 9 października 2021 Komentarze: 2
Dystans 153.17 km
Czas 07:05
Vśrednia 21.62 km/h
Vmax 54.36 km/h
Tętnośr. 134
Tętnomax 167
Kalorie 5696 kcal
Podjazdy 1564 m
Temp. 11.0 °C
Więcej danych
Kolejny z kilku narzuconych na własną, skromną osobę celów na 2021 r. (R10, ultra, nad morze na strzała, Wrocław, Kaszuby i góry) do odhaczenia. Pozostało mi jedynie odwiedzić wraz z Płotką góry - mam nadzieję, że pogoda w tym roku jeszcze dopisze.
A propos pogody - nieskromnie muszę przyznać, że ta trafiła mi się idealnie. Co prawda poranek przywitał mnie przymrozkiem, no ale ciężko było oczekiwać jazdy na krótko skoro w kalendarzu piździernik, a mi zachciało się odwiedzić pofałdowaną krainę hopek i jezior. Na szczęście oprócz rękawków i kamizelki przeciwwiatrowej (tak, zapomniałem o bluzie) miałem ze sobą wożony w aucie trekkingowy softshell, więc jeździło się całkiem komfortowo, a bywało, że na podjazdach których nie brakowało zamek wędrował na sam dół.
Kaszuby to miejsce idealne by cieszyć oczy złotą, polską jesienią i to udało się w 120%.
Sama trasa to nic innego jak ślad kaszubskiej edycji wyścigu Szuter Master skrócona o Bytów, gdyż nie byłem pewny czy mając na uwadze rzeźbę terenu i spodziewane przewyższenia wyrobię się przed zmierzchem. Teraz wiem, że wyrobiłbym się raczej bez problemu.
Po drodze udało mi się trafić do Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego, zahaczyć o sosnowe bory, zaliczyć Muzeum Kolejnictwa w Kościerzynie, a trasę zakończyć lokalną atrakcją w postaci samowoli budowlanej jaką jest gargamel w Łapalicach. Szkoda tylko, że czas naglił i w niedzielę nie udało się zaliczyć kolejnej, krótszej pętli. Z drugiej strony mam kolejny powód by wrócić w te urokliwe strony.

































































Kaszëbë - kraina hopek, jezior, życzliwych ludzi i płyt betonowych typu "Jomb" ⛅ | Ride | Strava
Piątek, 27 sierpnia 2021 Komentarze: 2
Dystans 420.17 km
Czas 22:01
Vśrednia 19.08 km/h
Vmax 44.28 km/h
Tętnośr. 123
Tętnomax 164
Kalorie 15339 kcal
Podjazdy 1448 m
Temp. 14.0 °C
Więcej danych
No i nadszedł sądny dzień ;).
Zanim jednak przejdę do mięska jeden istotny szczegół. Pierwotnie zapisałem się na dwa ultra w sezonie 2021 - Kórnicki Maraton Turystyczny, oraz debiutujący w kalendarzu maratonów Warta Gravel. Pech chciał, że oba miały się odbyć w sierpniu - pierwszy na początku miesiąca, drugi na jego końcu. Z obawy przed niedostateczną regeneracją po KMT, a tym samym brakiem sił i przede wszystkim chęci na Wartę zrezygnowałem z tego pierwszego, głównie dlatego że chciałem się sprawdzić na szutrach, a asfaltowe 500km+ mam już za sobą.
Jedyna niewiadoma z jaką musiałem się zmierzyć to pytanie postawione samemu sobie - czy dam radę przejechać 400km+ "na strzała", czy jak to się przyjęło w ultra slangu "longiem". Jakby nie było 500+ po gładkiej szosie ma się nijak do 400+ po wszystkim co gładką szosą nie jest (choć ogólnie ta również była). W związku z powyższym przyszło mi uzupełnić mój setup o dodatkową torbę, która miała służyć do transportu śpiwora i dodatkowych ciuchów. Wybór padł na FrontLoadera od Topeaka. Ta co prawda była trafnym wyborem, choć zbędnym jak się później okaże ;).
W Laba.Land stanowiącym bazę wyścigu zameldowałem się jakieś 30 minut przed startem. Nie musiałem bawić się w transport samochodem, gdyż wspomniana baza mieściła się jakiś kilometr od miejsca zamieszkania. Z numerem startowym 155 trafiłem do 10 z 11 grup, co oznaczało start o 8:50 (pierwsza grupa startowała o 8:00). Na miejscu wciągnąłem dwa banany, ustawiłem się na linii startu, pamiątkowe zdjęcia i punktualnie za dziesięć 9:00 startujemy.
Każdy, nie tylko ja obawiał się pogody na trasie, gdyż wszelkie prognozy zwiastowały opady. Na nasze szczęście jedyny opad jaki nas dopadł (#nieczujeżeryjmuje) trafił się na Dębinie i trzymał raptem do Lubonia, czyli na pierwszych kilometrach trasy. Później towarzyszyły nam już tylko chmury na zmianę ze słońcem, oraz całkiem znośna temperatura.
Już na początku zawiązała się spora grupa, która trzymała się razem, by ostatecznie za Rogalinem wyklarować się do trzech osób - mnie, oraz nowo poznanych Bartka i Mariusza. W takiej też konfiguracji mknęliśmy wspólnie przez nadwarciańskie single, Puszczę Zielonkę z jedynym na trasie pit stopem Organizatora w Łopuchówku (118,5km) i dalej ku Obornikom. Dodam także (zanim potoczymy się dalej), że pierwsze kilometry, czyli NSR do Rogalina, powrót drugim brzegiem rzeki do miasta, oraz w/w nadwarciańskie single do Promnic to w mojej opinii najtrudniejszy i najbardziej wymagający technicznie odcinek całej trasy. Oczywiście - zdarzały się później piachy, korzenie itp. ale pierwsze na oko 80 km dało mi na dzień dobry w kość. Z drugiej strony dobrze że na początku a nie na końcu ;).
Zbliżając się do Obornik jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas najwyższy przerwę obiadową. Szukaliśmy czegoś na trasie i padło na pizzę, w moim przypadku z ananasem (nie dałem rady wciągnąć całej i to nie z powodu ananasa). Tutaj też zaczęły się Mariusza problemy z żołądkiem (uprzedzając pytania - nie z powodu jedzenia). Najedzeni w 2/3 ruszyliśmy dalej ku Stobnicy i Puszczy Noteckiej dawnym torowiskiem zaadaptowanym do roli DDR. Gdzieś w połowie drogi między Obornikami a zamkiem Mariusz zaczął zostawać z tyłu, a chwilę później podjął decyzję o wycofaniu się z wyścigu. Szkoda, ale szanuję za racjonalne podejście. Od tego momentu już do końca kręciliśmy w duecie.
We wspomnianej przed chwilą Stobnicy ślad pokierował nas w głąb Puszczy Noteckiej, by po paru kilometrach mniej lub bardziej wyboistych ścieżek wjechać na Białą Drogę - kwintesencję kolarstwa szutrowego. Polecam każdemu! Dalej track poprowadził na asfalt, którym pomknęliśmy w stronę Obrzycka. Gdzieś za Nowym Krakowem dopadł nas zmierzch, więc postanowiliśmy zrobić chwilową pauzę na przyodzianie dodatkowych warstw ubrania. Od nastania całkowitego zmierzchu ciężko mi cokolwiek opisać - było ciemno, pole widzenia ograniczało się do plam światła przed nami, za to towarzyszyło nam gwiaździste niebo, gęste lasy i szerokie spektrum nawierzchni. Nieziemskim zawodem był fakt, że nie wjeżdżamy do Sierakowa, w którym zaplanowaliśmy kolejną przerwę na jedzenie i chwilową regenerację. Trasa omijała miasto kierując nas na północ. Trudno, lecimy dalej do Międzychodu. To "lecimy" to akurat mocno na wyrost, gdyż czekał nas odcinek jedynej w Polsce gruntowej drogi wojewódzkiej nr 133, pokrytej znienawidzoną przeze mnie tarką. Ów odcinek ciągnął się przez 14 km, następnie czekało nas kilka km asfaltu i z powrotem na południe leśnymi duktami do wsi Zatom Nowy. Tym razem wiedziałem gdzie jestem (byliśmy tu z Marcinem rok temu), więc z automatu wiedziałem również ile jeszcze czeka nas drogi do wymarzonego Orlenu. Taa, jasne - takiego wała! Organizatorzy pozwolili sobie na przetyranie nas jeszcze przed oczywistym przystankiem na trasie - ot takie życie zawodnika ¯\_(ツ)_/¯.
W końcu trafiliśmy do Międzychodu i przekraczając Wartę (górą ;) ) udaliśmy się na oddaloną o 1,5 km od trasy stację zjeść w końcu coś ciepłego. Jasnym jest, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł - spotkaliśmy tam grupę kolegów i koleżanek, jedni odjeżdżali inni dobijali, jeszcze inni zasypiali nad jedzeniem. Tutaj też korzystając z tego, że nie muszę kurczowo trzymać baranka zerknąłem w końcu na telefon celem obczajenia klasyfikacji. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mamy już Zwycięzcę. Jako pierwszy na mecie zameldował się oczywiście Radek Gołębiewski, który pokonał trasę w kosmicznym czasie 14:15h o__O. No cóż - pucharu nie zdobędę, to właśnie stało się jasne...
Posileni hot-dogami i mocno średnimi pierogami ruszyliśmy z powrotem w kierunku Poznania. To z czym musieliśmy się borykać do wschodu słońca to wertepy, piachy (sporo pchania rowerów), bardzo wysoka wilgotność powietrza (w końcu jechaliśmy wzdłuż rzeki) objawiająca się gęstymi mgłami i minimalną widocznością, oraz postępująca senność. Zadecydowaliśmy więc, że w najbliższej napotkanej wiacie zaliczymy przerwę na ucięcie komara. Ta trafiła nam się w którejś z mijanych wsi. Na sen poświęciliśmy godzinę. Ile faktycznie spaliśmy - nie wiem. Bardziej istotnym stał się fakt, że wystarczyła nam folia NRC co oznacza, że targanie śpiworka okazało się totalnie zbędne. Ot nauka na przyszłość ;). Wschód dopadł nas gdzieś w Sierakowskim Parku Krajobrazowym. Również mniej więcej w tym czasie dało o sobie znać kolano Bartka, co skutkowało spowolnieniem jazdy i częstszymi przystankami. Tych po drodze zaliczyliśmy jeszcze (jeśli dobrze pamiętam) 3, może 4, a im bliżej Poznania byliśmy tym wolniej się toczyliśmy. Na szczycie 11-procentowej sztajfy na wylocie z Obornik w końcu pozbyłem się odzieży wierzchniej pozostawiając na sobie jedynie bibsy i koszulkę - tak, sobota także pokazała prognozom faka :D. Odcinek z Obornik do Poznania to kulanie się ze średnią między 12 a 15 km/h, a i sam Poznań szedł ciężko. Kompana jednak nie zostawiłem, mimo że kilkukrotnie mi to proponował. W końcu koło 13:00 przekroczyliśmy linię mety powitani gromkimi brawami (jak każdego pojawiającego się z powrotem w Laba.Land), medalem, chilli con carne i piwem. Aha, na metę wpadła Agnieszka z Kapslem :). Pogratulowałem Bartkowi debiutu, podziękowaliśmy sobie za wspólne spuszczenie sobie fizycznego wpie*dolu, rozwaleni na leżakach powspominaliśmy minione 22h i w końcu po pół godzinie wróciliśmy z Agnieszką i Kudłatym do domu. Jedyne co zdążyłem ogarnąć przed snem to ciuchy do pralki i samego siebie. Reszty dnia nie pamiętam.
Podsumowując - debiut w gravelowym ultra uważam za udany. Czas netto zarejestrowany przez Wahoo to 22h, choć gdyby nie kontuzja Bartka udałoby się pewnie zamknąć pętlę w 20.
Wiem również, że gravelowe 400 km na strzała jest wykonalne, co w przyszłości oznacza jedną torbę mniej i lżejszy rower.
A co w 2022? Chciałbym zaliczyć co najmniej 3 maratony, ale na Wisłę 1200 chyba nie jestem jeszcze gotowy. Chyba... ;)





























Warta Gravel ⛅ | Ride | Strava
Niedziela, 30 sierpnia 2020 Komentarze: 2
Dystans 72.45 km
Czas 03:44
Vśrednia 19.41 km/h
Vmax 57.60 km/h
Kalorie 3550 kcal
Podjazdy 1456 m
Temp. 14.0 °C
Więcej danych
Rowerowego weekendu dzień drugi, choć trzeci, ale jednak drugi. Dnia poprzedniego wylądowaliśmy w agroturystyce w Michałkowej. Meldunek, prysznic, szama i przypadek. Ów przypadek jest w tym całym poprzednim zdaniu najistotniejszy, bowiem gdyby nie zejście do auta celem przesmarowania napędów nie dowiedzielibyśmy się, że kolejnego dnia w okolicy odbywa się rajd samochodowy i część naszej trasy zostaje tymczasowo wyłączona z użytku. Podsumowując - nie dość że nie rąbniemy zakładanych 120 km, to jeszcze wczesnym rankiem musimy się ewakuować, gdyż w przeciwnym wypadku po prostu nie opuścimy startu/mety. Przyciśnięci do muru zmodyfikowaliśmy ślad i wcześniejszym niż zakładaliśmy rankiem ruszyliśmy blaszakiem na parking z dala od rajdu. Pech chciał, że na rzeczonym parkingu z którego mieliśmy zacząć i na którym mieliśmy skończyć zastał nas deszcz w zasadzie uniemożliwiający jazdę. Po dłuższej chwili wyczekiwania na poprawę aury postanowiliśmy przemieścić się autem w dół i założyć bazę w Pieszycach. Na nasze szczęście tam nie padało, więc z tego miejsca mogliśmy w końcu ruszyć w ponownie zmodyfikowaną trasę. Trasy samej w sobie zgodnie z przyjętą tradycją nie będę opisywał - Ci bardziej ciekawi wiedzą gdzie szukać. Nadmienię jedynie, że pierwszy podjazd odbywał się w stylu brytyjskim (czyt. angielska mgłą i wilgoć), a dalej aż do zjazdu do Walimia towarzyszyła nam całkiem znośna aura. Niestety na dole okazało się, że na horyzoncie kotłują się chmury, więc mimo szczerych chęci musieliśmy zawrócić. Zawrotka wiązała się z podjazdem pod nie lada sztajfę ul. Mickiewicza, zjazdem do Sierpnicy, kolejną wymagającą wspinaczką i krótkim zjazdem na parking pod Sową. Kolejny opad (tak, to te chmury z Walimia) z minuty na minutę silniejszy dorwał nas na rozjeździe w Sokolcu i w zasadzie przez całą resztę trasy wliczając podjazd na przełęcz i cały ponad 7-kilometrowy zjazd do Pieszyc nie odpuszczał. Do samochodu dotarliśmy przemoknięci do ostatniej, suchej nitki. Oczywiście na dole deszcz się skończył, ale było już pozamiatane - rowery na pace, my przebrani, wracamy do Poznania.
Wyjazd zaliczam do udanych z dwoma zastrzeżeniami - trzeba celować w pewną pogodę i dopracować logistykę, gdyż nawet po takiej kąpieli prysznic jest nader wskazany ;)





















Góry Sowie ☁️ | Ride | Strava
Sobota, 29 sierpnia 2020 Komentarze: 1
Dystans 108.90 km
Czas 04:54
Vśrednia 22.22 km/h
Vmax 56.20 km/h
Kalorie 4759 kcal
Podjazdy 1508 m
Temp. 17.0 °C
Więcej danych
Rowerowego weekendu dzień pierwszy, choć formalnie drugi (piątkowego dojazdu do Myśliborza nie liczę). Na ten weekend kroiliśmy się z Sebastianem (sąsiadem znanym z cyklu wpisów z serii Mat i Pat) od dawna. Bardzo dawna. Pierwotnie plan zakładał, by wybrać się w Kotlinę Kłodzką. Wiosną. Niestety przyszedł COVID i wszystko popier...zepsuł. Stało się tak, że wspólny wolny weekend przypadł dopiero na koniec sierpnia. Lepsze to niż zeszłoroczny, późno wrześniowy Karpacz (taaa, jasne, ale o tym później).
Pogoda od początku zapowiadała się mocno średnio. Prognozowano opady, brak słońca, w ogóle lipa. Kładąc się spać w piątkowy wieczór towarzyszył nam stukot kropel, co oznaczało opad - nie taki z gatunku napieprzania złem, ale kapuśniaczkiem też go nazwać nie było można.
Sobota rano - wstajemy, pada. No cóż, trzeba z tym żyć. Ruszamy tuż po śniadaniu, co oznacza 9:00 na tarczy. Początkowych kilka km to jazda w delikatnym deszczu....ale jak odpuścił tak się już tego dnia (w sensie na trasie) nie pojawił. Zgodnie z planem objechaliśmy wcześniej rozrysowaną trasę napawając się pięknem Parku Krajobrazowego (polecam!) i zauważalnie pofałdowanego terenu (choć górami bym tego jeszcze nie nazwał). Trafiła się też jedna wtopa w postaci kilku km szutru (ubity, więc na 35C jechało się wyśmienicie, a Seba na swoich 25C też nie narzekał), oraz druga w postaci źle obliczonego dystansu, co zaowocowało bonusową pętlą przez Jażycę i dodatkowymi metrami w górę. Dzień kończymy usatysfakcjonowani z ponad 100 km oraz 1500 m przewyższeń na koncie, pakujemy się w auto i udajemy przez obiad w Jaworze w Góry Sowie.















Park Krajobrazowy Chełmy ☁️ | Ride | Strava

TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 75471.57 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.88 km/h


75471.57

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.88 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

143d 17h 59m

CZAS W SIODLE