Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2013

Dystans całkowity:578.29 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:28:34
Średnia prędkość:20.24 km/h
Maksymalna prędkość:57.20 km/h
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:41.31 km i 2h 02m
Więcej statystyk
Niedziela, 30 czerwca 2013 Komentarze: 3
Dystans 56.50 km
Czas 02:55
Vśrednia 19.37 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Wyprawy rowerowej "Polska Wschodnia 2013" dzień pierwszy. Z miejsca informuję, że zmuszony jestem odbiec od tradycyjnych szeroko zakrojonych opisów wycieczek, gdyż zwyczajnie nazbierało się tego tyle, że nie znajdę na to czasu. We wpisach opisywał będę co najwyżej najciekawsze momenty każdego z dni jazdy, a na ewentualne pytania mogę odpowiadać w komentarzach.

Pierwszy dzień to właściwie głównie jazda pociągami TLK. Spotkanie przy Chacie Polskiej na ul. Wolności i w piątkę (szósty z nas jechał już pociągiem z Poznania) ruszamy rowerami do Wrześni na pociąg. Na dworcu jesteśmy z godzinnym wyprzedzeniem. W Wawie oczywiście zamieszanie na stacji Warszawa Zachodnia. Jakoś jednak trafiliśmy do pociągu do Białej Podlaskiej i o czasie jesteśmy na miejscu. Tu od razu udaje nam się dorwać parę lokalsów na rowerach, którzy wyprowadzają nas z miasta i wskazują drogę do Janowa Podlaskiego. Nocujemy w hotelu na terenie stadniny koni.

Dworzec PKP Września © kubolsky


Warszawa Centralna PKP © kubolsky


Dworzec PKP Biała Podlaska © kubolsky


W drodze do Janowa Podlaskiego © kubolsky


CPN w Janowie Podlaskim © kubolsky


Aha, wyjątkowo we wpisach z wyprawy zamieszczał będę mapki z gpsies.com. Są one dokładniejsze od tych z Endomondo, a to pozwoli Wam lepiej zapoznać się z przejechanymi szlakami.



"Polska Wschodnia 2013", Dzień 2
Piątek, 28 czerwca 2013 Komentarze: 0
Dystans 44.30 km
Czas 02:27
Vśrednia 18.08 km/h
Uczestnicy
Sprzęt [RIP] Kross
Dziś kolejne popołudnie z Juniorem, jeden na jeden :). Do południa odbębniałem biurowe zaległości, ale widząc zapodające za oknem słoneczko nie mogłem oprzeć się pokusie jazdy. Telefon w łapsko i klepiemy eskę do Marcina. Ponieważ od przejęcia Franza ze żłoba dzieliły mnie jakieś 4 godziny, a dostępny musiałem być już od 14.00, pozostała mi opcja krótkiej, bo tylko dwugodzinnej przejażdżki. Tak więc prosta matematyka wykazuje, że ruszyliśmy punkt 12.00 ;). Nie mając za bardzo możliwości będąc ograniczonymi czasowo udaliśmy się ścieżką rowerową wzdłuż Wrzesińskiej do Cielimowa, a stamtąd do Czerniejewa przez wioski o dziwnych nazwach. Pod koniec kapnąłem się, że już raz miałem okazję tędy jechać. W końcu nazwy "Kąpiel" się nie zapomina ;).

Kościół św. Jana Chrzciciela w Czerniejewie © kubolsky


W Czerniejewie pauza na lody dla ochłody (choć wbrew pozorom gorąco nie było, było optymalnie).

Przerwa na lody dla ochłody ;) © kubolsky


Po jakichś 10 minutach z powrotem hop na rower i najprostszą możliwą drogą kręcimy do Gniezna.



Wjeżdżając do Mnichowa napotkaliśmy idącego chodnikiem micora. Zatrzymaliśmy się na chwilę pogadać...i tak nie wiadomo kiedy minęło 15 minut. W końcu się zebraliśmy, pożegnaliśmy Dawida i ruszyliśmy do domów. Rozjechaliśmy się w swoje strony na przejeździe kolejowym na Dalkach.

Po zgarnięciu Młodego nie miałem za bardzo konceptu na resztę dnia. W końcu jednak wpadłem na genialny w swej prostocie pomysł - połączę przyjemne z pożytecznym. Cieszy, że na hasło "rower" Franek reaguje wręcz euforycznie. Moja krew :). Wpakowałem więc Juniora w fotel na Dżoanowej Kozie, Puchatkowa łupina na ten nieletni czerep, sobie wyciągnąłem trochę w górę sztycę i lecimy! Lecimy to mocno na wyrost powiedziane - tym razem tempem iście spacerowym pokręciliśmy się po dzielnicy, zaliczyliśmy w sumie jakieś półtorej kółka wokół Wenecji, odwiedziliśmy Rynek, Dolinę Pojednania i wróciliśmy do domu akurat na Fakty. Po faktach Młody wylądował w łóżku, a ja teraz, gdy mam już święty spokój mogę powoli zacząć myśleć jak ograniczyć zaplanowany na niedzielny start bagaż do dwóch 30 litrowych sakw :)

Mapka z wypadu z Marcinem, na późniejsze kręcenie po mieście nie brałem telefonu ;)
Wtorek, 25 czerwca 2013 Komentarze: 2
Dystans 9.40 km
Czas 00:35
Vśrednia 16.11 km/h
Uczestnicy
Sprzęt [RIP] Kross
Po południu dostałem sms-a od Marcina z informacją, że ICM prognozuje przerwę w całodniowych opadach deszczu i w związku z tym proponuje On wspólne kręcenie. Umówiliśmy się na start o 17:00 z Rynku. Przyjechałem ciut przed czasem i mimo delikatnej mżawki na starcie, na miejsce spotkania przybyłem suchy. W oczekiwaniu na Marcina popatrzyłem na wystawione fotki. W międzyczasie znowu zaczęło siąpić z nieba.

Wystawa fotografii na rynku w Gnieźnie © kubolsky


Marcin zjawił się pięć minut po czasie. W związku z niepewną aurą, ale póki co jeszcze znośnym deszczykiem zaproponowałem drugą część miejskiego keszowania. Ruszyliśmy ku pierwszej skrzyneczce - "Samolocik" przy ul. Słowackiego. Na miejscu okazało się, że opad przybrał na sile, więc z frajdy z jazdy i funu z keszowania nici. Zadecydowaliśmy, że wracamy do domów. Ja jeszcze przez Park Miejski śmignąłem do PiP, a ze sklepu już w strugach deszczu do domu. Tym razem wróciłem niczym zmoknięta kura.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło (no prawie) - licznik i oświetlenie faktycznie okazały się odporne na deszcz. Z drugiej strony spodenki i bluza nie do końca...
Poniedziałek, 24 czerwca 2013 Komentarze: 6
Dystans 17.92 km
Czas 01:01
Vśrednia 17.63 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Dziś Franz oficjalnie skończył 2 lata. Z ciekawości zajrzałem do Wikipedii, by sprawdzić kto jeszcze rodził się 24.06. Lionel Messi, Jan Kulczyk...na tym poprzestałem, zrobiło się wystarczająco ciekawie :)
Pod wieczór zabrałem się za czyszczenie napędu, czyli szejkowanie łańcucha, wymycie korby, kasety, przerzutek, zmontowanie wszystkiego do kupy i smarowanko. Wątpię żebym w tygodniu gdzieś dalej wypalił, tym bardziej że nastąpiło załamanie pogody i nie liczę na jazdę po suchych, kurzących się piachach.
Okazja do wykręcenia kolejnych kilometrów nadarzyła się dopiero po 20, gdy Jubilat poszedł spać. Przed wyjazdem zerknąłem jeszcze na stronkę, którą polecił mi Sebek. Na mapie nad Gnieznem nie zaobserwowałem żadnych kolorowych, mniejszych lub większych ciapek, więc spokojny (złudnie niestety) o aurę wypaliłem przez miasto w kierunku Goślinowa. Pierwszy przystanek to PiP i małe zakupy na jutro rano. Dalej pokręciłem przez Budowlanych w stronę dzielnicy Róża, którą chciałem się dostać na ul. Orcholską wiodącą w stronę Goślinowa. Im bliżej Orcholskiej byłem, tym bardziej zacząłem odczuwać spadające z nieba krople. W którymś momencie stwierdziłem, że jazda ma już niewiele wspólnego z przyjemnością i trzeba by się gdzieś na chwilę zatrzymać. Na moje głupie szczęście po drodze miałem wiadukt w ciągu DK15 pod którym mogłem spokojnie przeczekać opad.

Schron przeciwdeszczowy © kubolsky


Wewnątrz, na ścianach obiektu inżynieryjnego dało się zaobserwować próbki sztuki ulicznej, nie takie złe zresztą...

Wymowny mural © kubolsky


...jak również można się było dowiedzieć, że "Roman to GEJ!"
Po pięciu minutach stwierdziłem, że czekanie nie ma sensu bo równie dobrze deszcz może nie ustać przez dłuższy czas. Jako że z cukru stworzony nie jestem, a kwaśne deszcze to nie u nas, ruszyłem dalej. Goślinowo oraz dalszą trasę sobie odpuściłem - żadna to frajda taka jazda w deszczu. Ruszyłem przez Winiary ku domowi. Na dole, na Wiadukcie Solidarności fotka Gnieźnieńskiego Bronxu (tak - mamy Manhattan, mamy również Bronx. Gniezno to prawie NY ;) )...

Gnieźnieński Bronx © kubolsky


...i pokręciłem z zamiarem powrotu Żabią, Powstańców Wlkp. i wzdłuż Poznańskiej. Przy estakadzie coś mnie jednak tchnęło i odbiłem na Żuławy. Z Żuław w św. Jana, dalej św. Wojciecha i jestem pod Katedrą. Tu uświadomiłem sobie że deszcz chyba powoli ustaje, więc wykręciłem jeszcze na Wenecję biorąc pod uwagę ewentualność ponownego wydłużenia trasy. Na Wenecji jak na złość deszcz znowu przybrał na sile, więc zmuszony zostałem do ostatecznego powrotu. Zahaczyłem jeszcze o "wyspę", na której nie byłem od czasów liceum. Focia Katedry i jej otoczenia, oraz kręcącej się gdzieś w kanale między parkiem a wyspą łabędziej rodzinki :)

Katedra Gnieźnieńska z "wyspy" © kubolsky


Łabędzia rodzinka © kubolsky


Z Wenecji standardowo Strumykową do Dalkoskiej, następnie w Orzeszkowej i na około przez mój fyrtel do domu.
Napęd znów pracuje cicho, co niejako jest radosną symfonią dla mych uszu ;) Cieszy po prostu :P. Oby ten stan utrzymał się do niedzieli. Gdyby jednak tak się nie stało, przytomnie zakupiłem dwie flaszki benzyny ekstrakcyjnej zamiast standardowej jednej ;)
Niedziela, 23 czerwca 2013 Komentarze: 5
Dystans 15.71 km
Czas 00:40
Vśrednia 23.57 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Dzisiejszy dzień do godzin popołudniowych spędziłem we Wiekowie, na pikniku rodzinnym z okazji Dnia Ojca organizowanym przez Franusiowy żłobek. Nieskromnie się chwaląc wygarnąłem kilka fantów, czyli innymi słowy wymiotłem parę konkurencji :) W przeciąganiu liny nie miałem sobie równych, przypomniałem sobie jak się gra w nogę (na boisku dla małych szkrabów, gumową piłką :P ), jak również popuściłem wodze fantazji tworząc niedocenione dzieło plastyczne ;). Po powrocie nadarzyła się okazja do jazdy, więc rzuciłem propozycję Marcinowi. Ten jak się okazało na dziś umówił się na wymianę korby, więc był niedostępny. Pan Jurek wstępnie potwierdził swój start na godzinę 18.00, ale jako że również był w trakcie świętowania Dnia Ojca ostatecznie zrezygnował. W takim wypadku wypaliłem na solówkę, tym razem startując w kierunku Kiszkowa z zamiarem zawinięcia gdzieś po drodze w prawo. Wyjazd na ulicę Kiszkowską (czyli jakieś góra 2 km od domu) to zderzenie z klasycznym, solidnym wmordewindem, który skutecznie hamował mnie do jakichś 20 km/h. Dodatkowo oczom mym ukazała się nadchodząca, nie za ciekawa chmura zwiastująca solidny opad. Szybka analiza sytuacji i decyzja - skracam trasę by nie wrócić do domu jak zmoknięta kura. W prawo odbiłem tuż przed Braciszewem, następnie pokręciłem przez Oborę i Obórkę do drogi na Zdziechowę. Z Obórki do owej drogi miałem wiatr w plecy, więc prędkość na tym krótkim odcinku oscylowała w okolicach 40 km/h, co niejako zniwelowało stratę z początkowych minut jazdy. W międzyczasie zauważyłem, że chmura znacznie się powiększyła i niebezpiecznie szybko zbliża się nad miasto, jak na złość od strony mojego fyrtla.

Chmura nadchodzi © kubolsky


Cisnąc ile pary w nogach ruszyłem prostą do Gniezna mijając po drodze snującą się na rowerach rodzinkę. Czy oni nie widzą co się dzieje z pogodą?! Nie zastanawiając się zbytnio nad ich losem wpadłem ul. Powstańców Wlkp. i bez zbędnego kluczenia, najprostszą i najkrótszą drogą - chodnikiem wzdłuż Poznańskiej pokręciłem do domu. Na drugiej stronie ulicy zauważyłem zjeżdżających ze sporą prędkością, bliżej niezidentyfikowanych, lecz jak wywnioskowałem z wyglądu zaprawionych w bojach bajkerów. U progu stanąłem po równo 40 minutach jazdy, zadowolony z powrotu przed deszczem. Jeszcze szczęśliwszy byłem wstawiając schnące na dworze pranie. Kto wie jakie gromy z nieba by na mnie spadły gdyby zmokło...:P.
A teraz najciekawsze - minęła prawie godzina od powrotu, a (jak to mawia Junior) "nie ma padadeściu". Chmurę gdzieś wcięło, a wiatr sądząc po obserwacji liści na drzewach się uspokoił... Ma się to "szczęście". Cóż, przede mną tydzień pracy, a po nim sobota na pakowanie i w niedzielę wyjazd :D. Na kondycję nie narzekam, rower trzeba będzie dokładnie wyczyścić i nasmarować by jadąc nawet pisku nie wydał i można ruszać na podbój pięknej, lecz nadal biednej Polski "B". Ahoj przygodo!

EDIT: 18:52 - równo po godzinie od powrotu coś tam zaczęło z nieba kapać ;)
Sobota, 22 czerwca 2013 Komentarze: 3
Dystans 85.23 km
Czas 03:47
Vśrednia 22.53 km/h
Vmax 41.50 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Dziś przyszedł czas na praktyczny test poczynionej wczoraj reanimacji Fury. Również od wczoraj wiedziałem, że z planowanego porannego wypadu we trójkę w okolice jeziora Powidzkiego niewiele wyjdzie - Marcin dał cynka, że w sobotę dostępny będzie dopiero w godzinach popołudniowych. Pro forma zaproponowałem jeszcze wspólną jazdę p. Jurkowi, lecz ten poinformował mnie, że godziny ranne postanowił wykorzystać na odsypianie tygodnia pracy. W takim wypadku pozostało mi śmiganie solo. Mając świadomość, że z piątku niewiele miałem, a i niedziela zapowiada się "bezrowerowa" zwarłem poślady, spakowałem sakwy, zarzuciłem cały ten rowerowy majdan na siebie i ruszyłem w kierunku Ostrowa na działeczkę. Godziny ranne (jeżeli tak można nazwać 9.30 patrząc na wybryki Bobiko i Uziela ;) ) okazały się wręcz idealne do jazdy. W sumie ciężko by było inaczej, skoro internetowa pogodynka zapowiadała warunki dla rowerzystów na 10 pkt w 10-cio punktowej skali :). Ruszyłem więc przez Osiniec odbijając w prawo jeszcze przed Szczytnikami Duchownymi, niejako skracając sobie drogę do Kędzierzyna. Później postanowiłem, że skoro tuż za Gnieznem drogę sobie skróciłem, to za Nową Wsią Niechanowską ją wydłużę. Saldo musi wyjść na zero ;). Śmignąłem więc fragmentem Szlaku św. Jakuba do Trzuskołonia.

Szlak św. Jakuba między Nową Wsią Niechanowską a Trzuskołoniem © kubolsky


W Trzuskołoniu wróciłem na znaną mi trasę i pokręciłem w stronę Folwarku. Tam odbiłem na Kołaczkowo, a następnie pozostawiając za sobą ów wieś pokręciłem przez Chłądowo i Kamionkę do OW w Skorzęcinie. Jeszcze w Chłądowie zaliczyłem chwilowy stop na fotkę polującego na łące klekota :)...

Klekot na polowaniu :) © kubolsky


...a następnie już jednostajnym tempem śmignąłem do "Skoja". Mimo względnie wczesnej pory po drodze minęło mnie sporo aut z różnych zakątków Polski, kierujących się do lokalnego centrum lansu ;) W końcu pokonując leśne zakręty dotarłem do enklawy przysmażonych na solce karczków i odstrzelonych jak szczur na otwarcie kanału dziuniek ;)

Entering Skorzęcin © kubolsky


Na dzień dobry obrałem kierunek molo, co wiązało się z przejechaniem główną arterią. Nie było tak źle, w końcu to dopiero 10.30 rano.

Główny deptak OW Skorzęcin © kubolsky


Po chwili odbiłem w prawo w kierunku mola. Zdziwiła mnie ilość ludzi wylegujących się na "plaży". Czy oni w ogóle spali?

Plaża w Skorzęcinie w godzinach rannych © kubolsky


Na samym molo było spokojniej.

Molo w Skorzęcinie © kubolsky


Na miejscu chwila odpoczynku, parę fotek, w tym foto na Instagrama którego do teraz nie mogę wgrać :/ i jedziemy dalej. Ciąg dalszy trasy wiódł (a jakże!) w kierunku singielka do Wylatkowa. Mijając hotel nad jez. Białym i tym samym opuszczając Skorzęcin pokręciłem piaszczystym duktem w stronę mojego ukochanego skrótu.

Entering sigletrack © kubolsky


Po drodze obowiązkowe foto mostku...

Tradycyjne foto mostku © kubolsky


...i przecinając łąkę wpadam do Wylatkowa. Stąd już - można powiedzieć - z górki. Porytym asfaltem do Przybrodzina, następnie w lewo i pod górkę by po chwili zjechać w las prowadzący na działeczkę. W ciągu 1.50h dotarłem na miejsce. Chyba nieźle poszło :).

Right on spot! © kubolsky


Chwilę czasu zajęło otwarcie całego tego przybytku, ale w końcu mogłem na spokojnie rozsiąść się na tarasie i napawać błogą ciszą. Aha, trza jeszcze dojrzeć malutkie sierściuchy :).

Mikro Sierściuchy :) © kubolsky


Jak widać mają się nieźle i wierzcie mi - rosną jak na drożdżach. Nie minęło nawet 10 minut gdy pojawiła się ich matka - rodzicielka. Wrzuciłem jej trochę pokarmu, dolałem wody i wróciłem odpoczywać. Po jakiejś pół godzinie raz jeszcze zajrzałem do kocurów. Trafiłem akurat na karmienie :P. Kurcze, mógłbym je tak obserwować bez przerwy :).

Mikro Sierściuchy feat. Mama © kubolsky


W końcu jednak ostatecznie zasiadłem w fotelu i pogrążyłem się w lekturze drugiej części Pieśni Lodu i Ognia - Starcie Królów. Nie wiem kiedy przebrnąłem przez cztery rozdziały gdy pod płot samochodem podjechała kolejna porcja rodzinki - Dżoana z Juniorem, oraz Śwagierka. Od tego momentu czas mijał na pogaduchach, zabawach w basenie z Franzem, grillu, kolejnych pogaduchach... W międzyczasie dojechali jeszcze Staruszkowie i...zegar niespodziewanie pokazał 18.00. Trza się było zawijać. Ogarnąłem się, wsiadłem na rower i ruszyłem do domu.
W Przybrodzinie ewidentnie przybyło chętnych do zażycia kąpieli w jeziorze.

W Przybrodzinie gęsto © kubolsky


Dalsza trasa wiodła dokładnie tym samym śladem, z tym że w odwrotnym kierunku - wiadomix ;). W "Skoju" lanserów również przybyło - parking był w znacznej części wypełniony blachosmrodami.

W Skoju gęsto © kubolsky


Chcąc trochę sobie urozmaicić drogę powrotną postanowiłem, że we wsi Skorzęcin odbiję w prawo i do Gniezna wrócę alternatywną trasą. Ta (również nie raz już śmigana) wiodła początkowo przez Sokołowo, gdzie nie mogłem sobie odmówić fotki bajecznie niebieskiego pola (za cholerę nie wiem co to jest to, co tam rośnie :/)...

Niebiańsko niebieskie pole © kubolsky


...następnie Ćwierdzin, stąd polnym traktem do wsi Piaski i w kierunku Krzyżówki. Z Krzyżówki już tradycyjnie przez las w stronę Lubochni. Tuż przed wylotem z lasu znajduje się parking leśny, gdzie postanowiłem strzelić self-focię (w końcu ileż można fotografować matkę naturę i jej wybryki ;) ).

Self-foto w Lubochni © kubolsky


Z Lubochni pokręciłem oklepanymi asfaltami przez Wierzbiczany, przeciąłem szlak kolejowy do Toronto (udało mi się nawet trafić na przejeżdżający "Kibel")...

Bana do Toronto © kubolsky


...i ulicą Wierzbiczany wpadłem na przedmieścia Gniezna. Udałem się do Piotra i Pawła po zasłużone zimne piwko, a następnie zahaczając o Wenecję pokręciłem do domciu. Tym oto sposobem kolejny (i niestety najprawdopodobniej jedyny w ten weekend) rowerowy dzień dobiegł końca. Co ważne - dystans z tych konkretniejszych to kolejny, solidny trening przed zbliżającą się niedzielą 30.06, czytaj początkiem rowerowej wyprawy Wschód 2013 :).

Aha, test spawu wypadł w 100% pozytywnie. Nie mniej obowiązkowo trza zakupić nową, dłuższą sztycę :P.
Piątek, 21 czerwca 2013 Komentarze: 12
Sprzęt [RIP] Kross
Jeszcze wczoraj proponowałem p. Jurkowi wspólne śmiganie w godzinach wieczornych. Za dnia temperatury były nie do zniesienia, więc wstępnie umówiliśmy się na start między 7 a 8 (ciężko mi było określić o której mój Sequel pójdzie spać). Po 18, sms-owo potwierdziłem start spod Biedry, lecz niestety przed 19 start ten, jak i swoje uczestnictwo musiałem odwołać.
Tuż przed wyjazdem postanowiłem zrobić szybki przegląd roweru i ku mojemu ogromnemu nieszczęściu zauważyłem rysę na główce ramy, tuż pod sztycą siodła. Bliższe oględziny ujawniły koszmarną prawdę - pękła rama :(

Zonk! :/ © kubolsky


Najpierw panika - no jak? Jak to możliwe, że ze wszystkich możliwych awarii dopadła mnie ta, której nie jestem w stanie zlikwidować we własnym zakresie?! I to jeszcze na tydzień przed wyjazdem, do którego szykuje się od co najmniej pół roku. Następna myśl to gwarancja. Tak, jasne... Po pierwsze bankowo nie uznają, bo stwierdzą że uszkodzenie z mojej winy. Poza tym znacznie ingerowałem w konstrukcję roweru, więc gwarancja i tak mi wygasła. No i jeszcze czas - nawet jeśli jakimś cudem by usterkę uznali, to nie mam tyle czasu by się z tym babrać. Kolejne stadium to analiza sytuacji. Zacząłem od Allegro, lecz nie znalazłem ramy o odpowiednich parametrach za rozsądne pieniądze. Jedyna która mi podpasowała była karbonowa i kosztowała z deka za dużo, wybitnie nie na moją kieszeń. Następnie włączyło mi się racjonalne myślenie i poszukiwanie lokalnych spawaczy. Niestety jak na złość wszyscy których znalazłem w Gnieźnie są w stanie spawać jedynie czyste aluminium, stopami się nie zajmują :/. Po ponad godzinie poszukiwań trafiłem przez zupełny przypadek na bloga, gdzie gość opisywał jak to mu w Poznaniu kulturalnie i bez zbędnych pytań zespawano ramę. Dziś wykonałem telefon i wstępnie umówiłem się na poniedziałek. Faktycznie, bez zbędnych pytań, uprzejmie i życzliwie. Tak lubię. Dalsza część dnia przyniosła wizytę w sklepie motoryzacyjnym (szukałem akumulatora do auta), który prowadzi mój kumpel. Gadka - szmatka i zszedłem na temat roweru i sytuacji która mi się przytrafiła. Ten ze zdziwieniem stwierdził, że na dzień dobry powinienem udać się do Trepko. Jak ja mogłem o tym nie pomyśleć?! Uruchomiłem swoje kontakty i znajomości w tej firmie (a są one dość konkretne) i ku mojemu szczęściu zostałem umówiony na 13.30. Punktualnie o umówionej porze zjawiłem się na miejscu. Szybka diagnostyka i decyzja - "damy radę". Lżej na sercu mi się zrobiło, nie ma co :) Po dwóch godzinach odebrałem pospawany rower i wróciłem do domu.

Reanimacja Fury - spawanie © kubolsky


W międzyczasie zakupiłem farbę w sprayu - czarny mat, papier ścierny, taśmę malarską i inne pierdoły. W domu czekało mnie jeszcze krótkie szlifowanie wnętrza rury w którą wchodzi sztyca (bo po zespawaniu nie chciała przejść) oraz delikatne szlifowanie spawu, choć niewiele tego było - w Trepko wykonali kawał dobrej roboty! Kolejny etap to oklejanie ramy i malowanie. Weszły dwie warstwy.

Reanimacja Fury - malowanie © kubolsky


Po wyschnięciu lakieru usunąłem papier i taśmę, zamontowałem siodło i rower prezentuje się tak, jakby nigdy nic :)

Prawie idealnie :) © kubolsky


Tylko uważne oko zauważy, że coś tu się kiedyś działo ;). Najbardziej jednak cieszy mnie fakt, że cały wydawało by się spory problem udało się rozwiązać w przeciągu 48 godzin. Jeszcze bardziej cieszy, że wyjazd znowu jest aktualny, a jutro po jednodniowej przerwie znowu wyskoczę z Ekipą na rower.
Żal tylko, że ów rower w którym tak jestem zakochany okazał się posiadać wadę fabryczną i mocno nadwyrężył moje zaufanie do marki Kross. Po prostu nie wydaje mi się, żeby rama tak normalnie mogła w takim miejscu pęknąć. Cóż, najważniejsze, że już po sprawie...mam nadzieję. W każdym razie trzymam kciuki aż zsinieją i same odpadną ;)
Aha, raz jeszcze z tego miejsca OGROMNE dzięki firmie Trepko i Ludziom, którzy tak życzliwie pomogli mi uporać się z problemem. DZIĘKI!
Środa, 19 czerwca 2013 Komentarze: 2
Dystans 41.22 km
Czas 02:11
Vśrednia 18.88 km/h
Uczestnicy
Sprzęt [RIP] Kross
Jeszcze będąc w pracy wysłałem sms-a do Marcina z propozycją wspólnego kręcenia w godzinach popołudniowych. Po chwili otrzymałem odpowiedź twierdzącą ze wstępnym planem spotkania się o 15.00 na Kujawkach. Z Poznania do domu wróciłem koło 14.30, tak więc do umówionej godziny zostało niewiele czasu. Zbytnio się nie rozsiadając narzuciłem rowerowy outfit, spakowałem w sakwę to co z reguły pakuję w sakwę, plus ręcznik oraz szorty kąpielowe i heja przed siebie! Opuszczając domostwo raz jeszcze wysłałem "esa" Marcinowi z zapytaniem, czy spotykamy się na głównej plaży. Nie dalej jak 10 minut później zadzwonił telefon - Marcin z informacją, że jeszcze nie wystartował i czeka na Wolności za Piotrem. Supcio! Śmigniemy w trójkę :) Z chłopakami spotkałem się pod spożywczakiem, więc korzystając z okazji wskoczyłem jeszcze po wodę (w tym całym pośpiechu zapomniałem o bidonie) i możemy kręcić. Na Lubochnię jechało się tak, jak to zwykle jedzie się na Lubochnię, tyle że tym razem pod delikatny wiaterek. Nie ma sensu się rozpisywać ;) Na miejscu Marcin zaproponował, aby na główną plażę na Kujawkach śmignąć singielkiem wiodącym z Lubochni. Muszę przyznać, że ów singielek okazał się przegenialny! Takie ścieżki uwielbiam! Wiedzie on brzegiem jeziora Wierzbiczańskiego, jest w odpowiednim stopniu zarośnięty, wymagający technicznie i chwilami niebezpieczny. Sam osobiście w pewnym momencie prawie zaliczyłem "Grigora", czytaj zachwiałem się omijając słupek graniczny na środku ścieżki i prawie wpadłem do jeziora. W końcu jednak te tony przyjemności się skończyły i wylądowaliśmy na trawce przy jeziorku.

Plaża na Kujawkach © kubolsky


Najwidoczniej grzejące słoneczko nie tylko nas zachęciło do zażycia kąpieli. Jak widać chętnych było więcej. Z drugiej strony nie ma co narzekać na tłumy - ludzi można było policzyć na palcach obu rąk, pod warunkiem że się nie jest nierozważnym drwalem ;) W wodzie wylądowaliśmy szybciej, niż by się mogło wydawać (w końcu rowerowe ciuchy trzeba było zamienić na kąpielówki/szorty). We dwójkę oczywiście, trzeci pilnował rowerów. Coś pożądliwie na nie patrzyli :P. Po chwili zmiana, wszyscy wykąpani, można śmigać dalej. Za kolejny cel obraliśmy sobie drugi singielek, ten objechany ostatnio w drodze powrotnej z Duszna.

W drodze na kolejny singielek © kubolsky


Jak się po chwili okazało, singletrack nie dość że wymagający, to jeszcze postanowił nam bonusowo bardziej uprzykrzyć życie. Na dzień dobry na ostrym podjeździe przez strumyczek Marcinowi puściła spinka od łańcucha. Można pomyśleć - zdarza się. Założyć nową i można śmigać dalej. Konia z rzędem temu, kto założy i zepnie łańcuch gdy atakują go chmary komarów - krwiopijców.

Szybki serwis w lesie © kubolsky


To był istny koszmar - Piotrek był w ciągłym ruchu żeby Go nie pożarły żywcem, ja pomagałem Marcinowi pląsając jak epileptyk, a Marcin miał solidnie przesrane - naprawiał napęd atakowany przez niezliczone ilości tych skurduplonych wampirów. Na Jego jednej ręce naliczyłem ich 12, a atakowały również pozostałe kończyny. Gdy tylko nowa spinka zaskoczyła ruszyliśmy aż się za nami kurzyło. Nie przejechaliśmy nawet stu metrów gdy Piotrowi spadł łańcuch. Całe szczęście założenie łańcucha to operacja znacznie szybsza niż jego skuwanie. Kilkanaście sekund i śmigamy dalej w komplecie. Niestety wydarzenia sprzed kilku minut skutecznie wygasiły w nas frajdę z jazdy tym odcinkiem. U wylotu szlaku Marcin skierował się na dół celem umycia rąk, my bojąc się ponownego ataku komarów ruszyliśmy w górę przez Kalinę do Jankowa. Marcin dołączył do nas po chwili i oddalając się od jeziora byliśmy o swoją krew coraz bardziej spokojni. W końcu przecięliśmy wiaduktem linię kolejową i skierowaliśmy się do OW Jankowo Dolne. Ostatni raz byłem tam tysiąc lat przed dinozaurami. Po dzisiejszej wizycie stwierdzam, że nic przez ten czas się nie zmieniło - ośrodek pamięta głęboki PRL, z tym że jest bardziej zaniedbany niż go pamiętam. Na domiar złego trafiliśmy w istne mrowisko gimbazy. Patrząc na średnią wieku obecnych tu dzieciaków (bo dorosłymi ciężko ich nazwać) pocieszyłem się, że do wieku emerytalnego mi chyba bliżej niż dalej i już niedługo przestanę tyrać, a zacznę się cieszyć wesołym życiem staruszka ;)

Mrowisko gimbazy, czyli w na plaży w Jankowie © kubolsky


Tutaj z kąpieli skorzystali tylko Marcin z Piotrem, ja sobie odpuściłem. Dobrze zrobiłem, bo jak się okazało w wodzie poza drobnoustrojami pływały olejki do opalania i kto wie co jeszcze. Podjeżdżając z powrotem na szlak zatrzymaliśmy się na chwilę w lokalnym spożywczaku na lodzika (mmmmmm, pycha!) i śmigamy dalej. Trasę powrotną ustaliliśmy przez przystanek kolejowy Jankowo Dolne, Wierzbiczany, Szczytniki Duchowne i Osiniec. W międzyczasie, w najwyższym lokalnym punkcie jedna fotka na dowód tego, że faktycznie tam byliśmy (ja jak się można domyślić, byłem po drugiej stronie obiektywu)...

Marcin z Piotrem w drodze na Wierzbiczany © kubolsky


...potem druga focia panoramy na lokalne pola, łąki, akweny i torowiska (w realu wyglądało to ładniej :P) i wskakujemy ponownie na asfalt.

Ot taki widoczek :) © kubolsky


Ledwo chwyciliśmy czarny dywan, Marcinowi zadzwonił telefon - pan Jurek nas szuka. Umówiliśmy się gdzieś po drodze, gdyż dzwoniący dopiero startował, a my musieliśmy wracać do domów. Wpadliśmy na siebie przed Osińcem.

Spotkanie z panem Jurkiem © kubolsky


Chwila pogawędki, panu Jurkowi nie udało się naciągnąć mnie i Piotra na wspólne kręcenie (Marcin miał jeszcze chwilę wolnego czasu więc zdecydował się na wspólną jazdę) i udaliśmy się dalej w stronę Gniezna. Piotra zostawiliśmy u zbiegu Hożej i Wolności, a Chłopaki potowarzyszyli mi tradycyjnie praktycznie pod sam dom. Tu się pożegnaliśmy wstępnie ustalając plan na sobotę, ja zakończyłem dzisiejszą przygodę z rowerem, a Oni ruszyli dokręcić jeszcze kilka kaemów.
Wtorek, 18 czerwca 2013 Komentarze: 4
Dystans 18.09 km
Czas 00:55
Vśrednia 19.73 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Dziś po pracy czekał mnie cały dzień z Juniorem. Cały dzień to może trochę na wyrost powiedziane, bo Juniora zgarnąłem ze żłoba o 16:00, a o 19:30 poszedł kimać. Zawsze to jednak prawie cztery godziny w konfiguracji ojciec+syn (czyt. niepewnie ;) ). Najpierw obiadek, czyli McDrive i konsumpcja w domu :P. Później wspólna drzemka w fotelu i nagle zrobiła się 19.00. Młody na szczęście nie zdążył się solidnie wybudzić, więc ponowne zaśnięcie było formalnością. Swój posterunek opuściłem dopiero o 22.30, a że na dworze warunki wręcz idealne to postanowiłem strzelić sobie rundkę po mieście pod osłoną nocy. Śmigając w stronę Wenecji wydumałem sobie dodatkowy plan na ten wieczór - objazd dwóch jezior.

Katedra nocą © kubolsky


Najpierw półtorej kółka wokół Wenecji, później przez miasto w stronę Łazienek. Po drodze zostawiam za sobą widok z deptaku na oświetloną katedrę. Będę wracał to cyknę fotę. W okolicach miejskich wodociągów rozpocząłem objazd drugiego dziś jeziora. Tu też swój chrzest bojowy przeszła przednia lampa. Spisała się wyśmienicie do tego stopnia, że gdzieś po drodze w łunie światła na drodze wyrósł mi jeżyk. Odpowiednio wcześnie go zauważyłem, wcisnąłem oba heble i stoję w miejscu. Jeżyk popatrzył i potuptał w zarośla. Nawet nie podziękował... :P. Dalej ulicą Żwirki i Wigury znowu do miasta, w kierunku ul. Chrobrego.

Deptak (ul. B. Chrobrego) © kubolsky


Dojeżdżając do celu zauważyłem, że zgasła iluminacja świątyni. Pomyślałem - "pewnie bezpiecznik, zaraz naprawią" ;). Chcąc zgubić trochę czasu śmignąłem Doliną Pojednania w stronę ul. 3 Maja, celem oblukania nowego skweru. Jak się okazało "nowy skwer" to w rzeczywistości parking i kilka ogrodzonych drzew. Porażka :/. A budowali to chyba całe ostatnie ćwierćwiecze...

Nowy "skwer" w mieście © kubolsky



Wróciłem w okolicę Katedry, a tam dalej ciemno. Nie to nie, łaski bez - obfocę Farę. Tu niestety również lampy pogasły. Myślę sobie - "chyba na jednym obwodzie z katedrą są - jak tam siadł bezpiecznik, to i tu nie świeci" ;P. Ruszyłem Warszawską w stronę Dalkoskiej.

Ulica Warszawska © kubolsky


U końca ulicy oszukałem sygnalizację świetlną, skracając sobie drogę przez chyba najmniejszy w Gnieźnie parking u zbiegu Warszawskiej i Dalkoskiej. Dalej w dół z wiatrem we włosach, odbicie w Strumykową i jeszcze kawałek brzegiem Wenecji. Ciemno. Cyba to jednak nie bezpiecznik, a oszczędności. Pewnie o 23.00 pan Henio pstryka pstryczkiem - elektryczkiem i miasto gaśnie. Pozostawiając jezioro za sobą wskoczyłem na chodnik wzdłuż ul. Poznańskiej i kręcę do góry. U końca podjazdu odbiłem jeszcze w Kostrzewskiego i tyłami, czyli Orzeszkowej śmiggnąłem do domu. Praktycznie pod koniec wieczornej trasy zarobiłem liścia. Konkretnie to liściem. Gałęzią dokładnie :P. Dobrze, że nie konarem bo bez kasku byłem. Do domu wpadłem po niecałej godzinie jazdy, mega dotleniony...i nic a nic śpiący :)
Przy okazji przywiozłem ze sobą kilka przemyśleń. Po pierwsze - jazda nocą ma kilka niezaprzeczalnych plusów: nie ma ruchu czyli ulice są moje, temperatura jest idealna, a samo miasto wygląda kompletnie inaczej. Po drugie - właśnie to miasto. Jak się tak przyjrzeć, to nie jest takie obskurne...nocą. W dzień nadal straszy :P
Dobranoc Państwu!

Aha, wbrew pozorom fotki nie były cykane kalkulatorem, a SGS-em który nie posiada lampy doświetlającej :P
Sobota, 15 czerwca 2013 Komentarze: 6
Dystans 70.92 km
Czas 04:04
Vśrednia 17.44 km/h
Uczestnicy
Vmax 57.20 km/h
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Studiując piątkowym wieczorem prognozy na dzień następny papa roześmiała mi się niesamowicie, gdyż sobota zapowiadała się stuprocentowo słonecznie, z delikatnym wiatrem bardziej umilającym jazdę, niż przeszkadzającym (vide wczorajsze solo) i oczywiście bez opadów. Bez zastanowienia, choć dość późno wystosowałem sms-a do p. Jurka z propozycją startu z rana, o 9.00. Na moje szczęście p. Jurek jeszcze nie spał i odpisał, że bardzo chętnie przystaje na moją propozycję. Postanowiłem wypróbować szczęście raz jeszcze i wystosowałem kolejną wiadomość, tym razem do Marcina. Tu również sukces - Marcin potwierdził swoją obecność.
Z łóżka zwlokłem się tuż po 8.00 rano (Junior wyjątkowo pozwolił pospac dłużej niż zwykle). Po porannej toalecie chwyciłem za telefon, patrzę...a tam nieodebrane połączenie od p. Jurka. Myślę sobie - "kurcze, na pewno coś wyskoczyło i dzwoni poinformować że nie może jechać". Z duszą na ramieniu wybrałem odpowiedni numer i oddzwaniam. Okazało się, że drobnej zmianie uległo miejsce startu, bo dołączy do nas Junior. Z rozmowy wywnioskowałem, że zamiast przy Biedrze spotkamy się na ścieżce przy Kostrzewskiego. Na tarczy za piętnaście 9, trzeba więc się było zacząć ogarniać. Izotonik w bidon, zestaw naprawczy i jakiś dłuższy rękaw w sakwę, łupina na czerep, cała ta reszta rowerowej garderoby na odpowiednie partie ciała i lecimy. Na ścieżce byłem punktualnie, a z przeciwka oczom mym ukazał się nadjeżdżający Mateusz. Sam. Dziwne... Wydawało mi się, że powinien być już z Dziadkiem. Cóż, przywitaliśmy się, a następnie chwyciłem za telefon i dzwonię. Okazało się, że p. Jurek czeka na mnie pod Biedrą. Ewidentnie się nie dogadaliśmy. Bywa i tak. Dzwonię więc do Marcina by dowiedzieć się jak u Niego sytuacja wygląda. Okazało się, że już śmiga w naszą stronę. Poczekaliśmy z minutkę i po chwili kręcimy we trójkę na spotkanie p. Jurkowi. Wpadliśmy na siebie na ul. Gajowej. Już w komplecie przywitaliśmy się każdy z każdym (dla matematyków zadanie - ile to łącznie potrząśnięć ręką ;P ), a następnie posypały się dziesiątki propozycji tras. Żartuję :P Nie było pomysłu, tak się przynajmniej początkowo wydawało.

Rozkminiamy dzisiejszą trasę.
Spotkanie na ul. Gajowej © kubolsky


Ja nieśmiało zaproponowałem wariant, który dzień wcześniej podrzucił mi Sebastian - nad jezioro Marcinkowskie, objazd dookoła i powrót. Z kontrą wyskoczył p. Jurek. Zaproponował wypad na punkt widokowy w Dusznie. Jako że nie wypada starszym od siebie (bez urazy panie Jurku :) ) odmawiać, przystaliśmy na propozycję (mimo, że Marcin był tam dzień wcześniej) i pokręciliśmy przez miasto w stronę Wierzbiczan. Kręcąc ul. Wierzbiczany, pobliskim torowiskiem wyminął nas pociąg. Nie zdążyłem niestety wyciągnąć aparatu, a chciałem go uwiecznić. Nie jechał za specjalnie szybko (w końcu towarowy - cysterny), to raczej ja się wykazałem refleksem szachisty ;)
Przecinając linię kolejową Gniezno - Inowrocław lub Poznań - Toruń, jak kto woli ruszyliśmy asfaltowymi, śródpolnymi drogami w stronę wsi gdzie znajduje się zjazd prowadzący w okolice jeziora. W tym też kierunku się udaliśmy.

Kierunek - Wierzbiczany © kubolsky


Docierając do owego zjazdu nie mogłem wyzbyć się pokusy pobicia rekordu prędkości na tymże odcinku. Bez zbędnego zastanawiania się przyjąłem pozycję a'la Szurkowski, przełożenie 3x8, blokada skoku amortyzatora i kręcimy ile pary w nogach. U końca zjazdu licznik wskazał 57.2 km/h, czyli osiągnąłem najwyższą z naszej czwórki prędkość. Po raz kolejny również dziękowałem losowi, że na zawijasach tejże drogi nie zaskoczył mnie żaden jadący z przeciwka samochód, jak również że ja nie zaskoczyłem żadnego kierowcy pojazdu nie spodziewającego się nadjeżdżającego z taką prędkością rowerzysty. Po chwili gładki jak tafla lodu asfalt zamienił się w piaszczysty dukt, a my po prawej ręce pozostawiliśmy wylot ścieżki, którą dziś jeszcze będziemy wracali. Na chwilę piachy znów przeistoczyły się w asfalt, by mijając Kalinę z powrotem wskoczyć na polne szutrowo - piaszczyste trakty. Do samego Wymysłowa towarzyszyły nam przepiękne okoliczności przyrody :)

Pogoda iście rowerowa © kubolsky


W Wymysłowie znów chwyciliśmy asfalt, który zawiódł nas do drogi krajowej nr 15. Tu niestety musieliśmy przejechać kawałek DK, gdyż do dnia dzisiejszego nie znaliśmy mniej ruchliwej alternatywy mającej poprowadzić nas do Trzemeszna. Z "krajówki" odbiliśmy dopiero koło Tesco, gdzie chyba Marcin zaproponował by dryndnąć do Sebastiana i wyciągnąć Go na wspólny wypad. Ja się można było spodziewać Sebek przystał na propozycję i o dziwo w ciągu niecałych 5 minut dołączył do naszej Gnieźnieńskiej ekipy. Osobiście podejrzewam, że "na rowerowo" ubrany siedział w domu od rana i spodziewał się jakiegoś telefonu z taką właśnie propozycją ;). Szczwany, nie ma to tamto :P. Dalej, już w pięcioro kręciliśmy ponownie w stronę DK15, lecz tylko z zamiarem jej przecięcia i wskoczenia na dukt mający zaprowadzić nas w okolice wsi Folusz.

Cel - Duszno © kubolsky


Ledwo wskoczyliśmy na tą wyboistą drogę, Sebek przejął przewodnictwo nad grupą (no w końcu jedyny lokals, inaczej być nie mogło :) ) i rozpoczął swój rajd po ciekawych miejscach. Na początek króciutki podjazd i po chwili podziwiamy ze skarpy jezioro Malicz.

Nad jeziorem Malicz © kubolsky


Chwilowy fotostop i wracamy na dół, lecz tylko na chwilę, bo dosłownie po parudziesięciu metrach znów odbijamy w prawo i długim, zarośniętym zjazdem śmigamy nad brzeg jeziora. Tu również chwilowa przerwa dla fotografów - amatorów i...niespodzianka! Nigdy w życiu bym się nie spodziewał, że tam gdzie przed chwilą patrzyłem startuje tak fajny singielek. Ekspresowy przejazd wąską na pół roweru ;), ledwo widoczną ścieżką, pełną zarośli, krzaków, drzew i pokrzyw (Oj tak...reumatyzmu nie muszę obawiać się do końca życia. Podejrzewam, że najbliższe dwa pokolenia do przodu również ;) ) i wyskakujemy przy starym młynie wodnym.

Młyn wodny © kubolsky


Kolejny obowiązkowy fotostop to również chwila na otrzepanie się z liści, nasion traw i kurzu. Przy okazji pojmuje, po co mi kask - śmigając singielkiem w pewnym momencie solidnie przygrzałem w jakąś gałąź, aż się zachwiałem na rowerze.
Dalej licznymi podjazdami, zjazdami, zakrętami, drogami piaszczystymi które co jakiś czas próbowały zrzucić mnie z Fury (a raz im się nawet udało : ) pomknęliśmy na Wał Wydartowski, w kierunku naszego dzisiejszego punktu docelowego - wieży widokowej w Dusznie. Szczerze muszę przyznać, że strasznie zazdroszczę Sebastianowi terenów do jazdy. Okolice Gniezna są płaskie jak naleśnik, a jak się już zjedzie z asfaltu to najczęściej w piach. Tereny dookoła Trzemeszna to niezliczona ilość jezior, skarp, dzikich ścieżek, dróg polnych, szutrów (piach też się znajdzie), asfaltów, "kocich łbów", ogólnie bardzo są bardzo urozmaicone. Tak kręcąc i podziwiając okolicę przecięliśmy nagle Wydartowo, a mijając starą kuźnię o której wspominałem we wpisie opisującym wyjazd do Torunia wpadliśmy do Duszna. Stąd jeszcze parę zawijasów, kilka podjazdów i już na horyzoncie widać nasz cel.

W oddali wieża w Duszie © kubolsky


Do samej wieży pozostał raptem jeden zjazd, zakręt w lewo, delikatny podjazd, zakręt w prawo, parę obrotów korbą i jesteśmy.

Jesteśmy na miejscu © kubolsky


Faktycznie, śmigając do Toronto śmiało mogłem żałować, że wszystkie ciekawsze miejsca (jak Duszno właśnie, czy Kruszwica) zostawiałem z boku. Nowa wieża, wybudowana w 2012 roku w miejscu starej, podpalonej przez jakiegoś półgówka nie prezentuje się może tak okazale jak ta w Mosinie, ale wystarczy się na nią wskrobać by móc podziwiać przepiękne widoki okolicy, jak również przy sprzyjającej pogodzie (jak na przykład dzisiaj) dojrzeć naprawdę odległe miejsca. Mi udało się dostrzec dymiące kominy elektrowni w Koninie, wyrobiska w Piechcinie, chyba Inowrocław, oraz Trzemeszno i Gniezno. Obawiam się jednak, że poniższe zdjęcia i filmik nie ukazują tego, co dane mi było zobaczyć. Powyżej macie jednak opisowy pogląd sytuacji :P

Widok z wieży 1 © kubolsky


Widok z wieży 2 © kubolsky


Widok z wieży 3 © kubolsky


Widok z wieży 4 © kubolsky



Na podziwianiu widoków zeszło nam jakieś 10 minut, do tego dodatkowe 5 na wspólne fotki (do obejrzenia we wpisach Chłopaków), czyli po 15 minutach kręcimy z powrotem. Powrotna droga wiodła tym samym szlakiem aż w okolice Wydartowa. Dało mi to okazję na sfocenie jednej z opuszczonych aren Euro 2012 ;) Murawę porosły maki, a siatki z bramek szyte jedwabną nicią ktoś chyba zajumał ;) Trybuny też jakoś tak skromniej się prezentują :P.

Boisko trochę zarosło © kubolsky


Przy starej kuźni zatrzymaliśmy się celem odnalezienia znajdującego się tam kesza. Wystarczyła chwila by Marcin wyciągnął zakamuflowane zawiniątko na światło słoneczne i wpisał mnie, siebie i Mateusza do logbooka.

Kolejny kesz do kolekcji © kubolsky


Skrzynkę umieściliśmy ponownie na swoim miejscu, zamaskowaliśmy i spokojni o jej byt (w końcu strzeże jej widzący wszystko ze szczytu komina bocian) pomknęliśmy dalej.

Strażnik kesza © kubolsky


Przez chwilę jeszcze śmigaliśmy objechanym dziś szlakiem, lecz nie wiem na którym rozjeździe wskoczyliśmy na kocie łby, których w tamtą stronę nie było. To znak, że kręcimy do Lubinia. Po drodze podskakiwaliśmy trochę na nieśmiertelnej, kamiennej drodze, minęliśmy dwie turbiny wiatrowe i przejechaliśmy kawałek starym śladem DK15. W końcu wiaduktem nad torami kolejowymi dotarliśmy do właściwej krajówki i mijając ją wkroczyliśmy do Lubinia. Ostry zakręt w prawo i Sebek zaproponował zjazd nad brzeg jeziora Popielewskiego. Nie zdążyliśmy się nawet odezwać, a już prowadził nas w dół. Całe szczęście okazało się, że hample u wszystkich są naprawdę w porządku - zjazd po chwili przeistoczył się w wyschnięte koryto spływającego tu niedawno z góry potoku wody, powstałego najprawdopodobniej po ulewnych deszczach. Innymi słowy głębokie dziury i długie wyrwy na całą szerokość gruntowej drogi.

Zjazd nad jezioro Popielewskie odpłynął © kubolsky


Nie zrażając się zbytnio przeprowadziliśmy kawałek rowery przez wysoką trawę i okazało się, że równolegle biegnie chyba zjazd właściwy. Po kolei więc stoczyliśmy się na dół, rowery na glebę i kolejna, parominutowa przerwa. Koledzy zajęli się badaniem wytrzymałości wątpliwej konstrukcji pomostu, ja nie chcąc ryzykować zająłem się dokumentowaniem ich poczynań. Nie żebym się bał wody, ale ponieważ nie wyglądała na czystą, a ja nie miałem nic na przebranie wolałem pozostać na suchym lądzie.

Testowanie pomostu © kubolsky



Tu również zeszło nam jakieś 10 minut na odpoczynku, aż w końcu wsiedliśmy na rowery i pokręciliśmy śmiganym przed chwilą zjazdem, tym razem do góry. Jeszcze krótka wizyta w lokalnym sklepiku celem zakupu wody i energetyków, wciągnęliśmy po batoniku od p. Jurka (dzię-ku-je-my! :) ) i jedziemy dalej. Po raz nie wiem już który dzisiaj przecięliśmy "piętnastkę", następnie linię kolejową i odbijając w lewo, częściowo wzdłuż torów pojechaliśmy kolejną dziś zarośniętą polną droga w kierunku Trzemeszna.

Powrót do Trzemeszna © kubolsky


Jechało się bardzo kolorowo © kubolsky


Pod koniec tego etapu naszym oczom ukazał się ciekawy widok - dwa konie, a na każdym z nich niewiasta w liczbie sztuk jeden :)

Jeśli nie rower to koń :) © kubolsky


Mijając je serdecznie się pozdrowiliśmy, p. Jurek coś tam zagadywał o zamianie konia na rower ;), lecz ostatecznie do wymiany nie doszło więc tylko strzelił im fotkę. Dalsza trasa wiodła znowu w okolice widzianego już dziś młyna, a dalej zamiast z powrotem singielkiem przez pokrzywy, śmignęliśmy długim, piaszczystym podjazdem górą. Jeszcze tylko jeden zakręt w lewo i prostą drogą wracamy do Trzemeszna. W miejscu, gdzie do ekipy dokoptowaliśmy Sebastiana postanowiliśmy się z nim pożegnać.

Z powrotem w Trzemesznie © kubolsky


Ten jednak nie dawał za wygraną i po krótkiej konsultacji odnośnie naszych dalszych planów postanowił potowarzyszyć nam do granic swojego miasta. Wyszło to nam na dobre, gdyż tym sposobem poznaliśmy szlak, który zwalnia nas z jazdy krajówką wśród TIR-ów od Wymysłowa do Trzemeszna. Rozstaliśmy się przy składowisku odpadów stałych ;) i poinstruowani przez Sebastiana ruszyliśmy w kierunku Wierzbiczan.

Jedziemy nad Wierzbiczany © kubolsky


Oczywiście bardzo fajnie jest poznawać nowe ścieżki, lecz jeszcze fajniej jest mieć ze sobą kogoś, kto posiada GPS i wgrane solidne mapy (w naszym wypadku jest to Marcin). Obstawiam, że osoba nie znająca okolicy na drugim, góra trzecim z kolei rozjeździe zwyczajnie by się pogubiła. Ja osobiście zorientowałem się gdzie jesteśmy dopiero, gdy dotarliśmy do drogi wiodącej z Kujawek do Wymysłowa. Później już było łatwo. W międzyczasie zmieniliśmy trochę plany i koncept objechania jeziora singielkiem wzdłuż brzegu zamieniliśmy na inny singielek - ten biegnący górą (również wzdłuż jeziora). Pozostawiając Kujawki za sobą wbiliśmy się w las i kręciliśmy jak nas wąska ścieżka wiodła. Ta biegła najpierw równo przed siebie, po chwili w dół, ostry zakręt w prawo, w lewo i w bród przez stróżkę pod górę.

Singielek nad Wierzbiczanami © kubolsky


Było stromo. Marcin na przełożeniu 1x1 nie dał rady, więc tym bardziej ja na 2x1 nie podjechałem. Dalej w lewo na skarpę skąd rozpościera się bardzo ładny widok na jezioro.

Widok ze skarpy na j. Wierzbiczańskie © kubolsky


Do tego punktu koła mnie już kiedyś zawiodły, dalej jeszcze nie śmigałem. Okazało się, że oprócz Marcina nikt z nas tędy jeszcze nie jechał, więc to Marcin właśnie przejął rolę lidera.

Tu mnie jeszcze nie było © kubolsky


Ciężko by mi było opisać dokładnie przebieg singletracka, więc napiszę tylko że jest super :) Takie właśnie szlaki lubię. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy mega stromej i mega wysokiej skarpie, która uświadomiła nam, że nie tylko rowerzyści takie ścieżki lubią. Najprawdopodobniej akurat tą skarpę upodobali sobie motocrossowcy. Zastanawiam się tylko w którą stronę nią śmigają.

Zjazd/podjazd - wersja hardkor © kubolsky


Dalej ścieżka wiodła licznymi zawijasami by w końcu wypaść na tradycyjny, leśny dukt, niegdyś już przeze mnie śmigany. Stąd częściowo gruntem, częściowo luźnym piachem dotarliśmy z powrotem do Wierzbiczan i wyjechaliśmy na asfalt w miejscu, o którym wspominałem na początku tego przydługiego wpisu. Dalej już standardowo - przez Wierzbiczany, Szczytniki Duchowne i Osiniec do Gniezna.

Kręcimy asfaltami do domów © kubolsky



Ze Szczytnik ja przejąłem role przewodnika i równiutkim tempem (28 km/h) doprowadziłem Ekipę do Gniezna. Marcina pożegnaliśmy przy ul. Wiosny Ludów, a ja wraz z p. Jurkiem i Mateuszem pokręciłem dalej z zamiarem odstawienia Ich na Artyleryjską. Tam okazało się, że Brachol siedzi u moich i Jego znajomych. Pożegnałem więc moich dwóch towarzyszy, i wpadłem Bracholowi i reszcie powiedzieć "cześć!". Chwile pogadaliśmy, wypiłem Frugo i pokręciłem do domu. Jeszcze na początku ścieżki przy Kostrzewskiego wpadłem na p. Jurka, z którym wspólnie pokręciłem na nasz fyrtel. Pan Jurek tradycyjnie dokręcając kaemy odstawił mnie praktycznie pod same drzwi i tu dzisiejszy rowerowy dzień się zakończył.
Ponieważ sam wpis wyszedł trochę długaśny, skwituję go jednym, no w sumie dwoma słowami - Było zajebiście!

TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 80751.37 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.93 km/h


80751.37

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.93 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

153d 11h 03m

CZAS W SIODLE