Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w kategorii

ciekawe

Dystans całkowity:8617.93 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:409:09
Średnia prędkość:21.06 km/h
Maksymalna prędkość:76.41 km/h
Suma podjazdów:23064 m
Maks. tętno maksymalne:197 (107 %)
Maks. tętno średnie:143 (74 %)
Suma kalorii:282821 kcal
Liczba aktywności:62
Średnio na aktywność:139.00 km i 6h 35m
Więcej statystyk
Sobota, 21 września 2019 Komentarze: 1
Dystans 79.34 km
Czas 03:48
Vśrednia 20.88 km/h
Vmax 61.90 km/h
Kalorie 4016 kcal
Podjazdy 1527 m
Temp. 15.0 °C
Więcej danych
Plany na ten dzień były ambitne, kto wie czy nie ambitniejsze niż na dzień poprzedni. Planowaliśmy zaliczyć m.in. Stóg Izerski i Harrachov lecz najzwyczajniej w świecie zaspaliśmy :) Po polsko-czeskiej pętli spało się tak dobrze, że dupy z wyr zwlekliśmy po 9:00. Trzeba było się ogarnąć, zjeść śniadanie, a przede wszystkim pomyśleć nad alternatywą dla wstępnych założeń, gdyż na te w zasadzie już nie było czasu - pociąg raczej nie poczeka. Ostatecznie padło na dwie okoliczne przełęcze, czyli Okraj i Rędzińską.
Od samego rana na niebie świeciło pełne słońce, a jak okiem sięgnąć nie zanotowałem ani jednej chmury, w związku z czym na pierwsze siodło ruszyliśmy z jedną warstwą odzieży mniej. Później żałowałem że nie wyjechałem w krótkich galotach, bo zrobiło się naprawdę ciepło. Podjazd na Okraj to dokładnie ta sama droga którą dzień wcześniej zaliczyliśmy w odwrotnym kierunku. Sama wspinaczka poszła gładko - wznios jest raczej równomierny, a wertepy w tą stronę nie przeszkadzały, bo i prędkość przelotowa zauważalnie niższa ;). Na górze w polskim schronisku uzupełniliśmy bidony, wlaliśmy w siebie ćwierć tony cukru w postaci puszki coli na łebka i ruszyliśmy z powrotem w kierunku DW367, czyli Na Wałbrzych! Do biedaszybów nie dotarliśmy.
Kolejnym, dość wymagającym w drugiej jego części podjazdem była również zawarta w tytule Przełęcz Rędzińska od Pisarzowic. Początkowe niecałe 3% nachylenia przechodziło sukcesywnie w kolejne coraz bardziej strome odcinki - 5%, następnie niecałe 8%, by na ostatnim kilometrze zafundować ponad 10%. Warto było się wspinać i lekko zagotować, bo widok z polany na szczycie przełęczy zrekompensował sapanie i wylany z siebie pot. Na tejże polanie postanowiliśmy dłuższą chwilę odpocząć, napawać się widokami, a przede wszystkim trochę schłodzić. W dół do Marciszówa zaskakująco gładkimi asfaltami o dość sporym spadzie pognaliśmy po +/- 15 minutach pauzy. Ciąg dalszy pętli to powtarzające się jeszcze kilkukrotnie krótsze i dłuższe podjazdy i zjazdy, które ostatecznie znowu doprowadziły nas do Kowar i dalej do Karpacza. Jeszcze tylko ostatni raz podjazd do pensjonatu i koniec tegorocznych przygód z Karpatami. Umyliśmy się, spakowaliśmy, pożegnaliśmy i pognaliśmy w dół do Jeleniej Góry. Mając w zapasie trochę czasu postanowiliśmy napełnić brzuszki przed podróżą. Padło na burgery na rynku - solidne, choć w mojej opinii niedoprawione jak należy. Trzeba jednak oddać że w parze z piwem skutecznie zabiły głód. Z rynku prostą drogą dotarliśmy na dworzec, wpakowaliśmy się do składu KD (tym razem praktycznie pustego) i tymże składem dostaliśmy się do Wrocławia. Tutaj czekał już na nas pociąg IC, tym razem z jedynym słusznym wagonem z wydzieloną strefą na rowery. Na dworcu głównym w Poznaniu zameldowaliśmy się o 23:00. Jeszcze tylko dojazd na osiedle i koniec tego dobrego. To była naprawdę fajna odskocznia od płaskiej jak naleśnik Wielkopolski. Na wiosnę wracamy - trzeba zrealizować niezrealizowany plan ;)



















Przełęcz Okraj, Przełęcz Rędzińska☀️ | Ride | Strava
Piątek, 20 września 2019 Komentarze: 1
Dystans 109.44 km
Czas 05:42
Vśrednia 19.20 km/h
Vmax 60.10 km/h
Kalorie 5428 kcal
Podjazdy 2237 m
Temp. 11.0 °C
Więcej danych
Krótkiego i nieco spontanicznego wypadu do Karpacza dzień pierwszy, a w zasadzie drugi jeśli liczyć dojazd ciuchcią do Jeleniej Góry dzień wcześniej. Sama podróż z Poznania do Wrocławia przebiegła w komfortowych warunkach składem IC, gdyby nie brak dedykowanych miejsc na rowery, natomiast z Wrocławia do Jeleniej dostaliśmy się Impulsem KD w standardzie sardynkowym (usiedliśmy dopiero w drugiej godzinie jazdy). Z Jeleniej do Karpacza dotarliśmy na kołach, ale jakimś dziwnym trafem Garminy postanowiły nie zapisać śladu obojgu z nas. Wieczór zleciał na relaksie w postaci niejednego piwa w towarzystwie Kumpla u którego się ulokowaliśmy (w zasadzie w pensjonacie Jego Mamy). Po północy należałoby udać się spać - jutro startujemy z wysokiego "C".
Krótkiego i nieco spontanicznego wypadu do Karpacza dzień pierwszy, teraz już ten właściwy. Na zewnątrz zimno, choć słonecznie i co najważniejsze - bezdeszczowo. Wskakujemy w kilka warstw odzieży, zalewamy bidony, pakujemy żele, odpalamy Garminy i jedziemy umierać. Pierwszy cel ambitny, bardzo ambitny - Przełęcz Karkonoska. Aby nie przedłużać - w teorii wiedziałem czego się spodziewać, widziałem jeden czy dwa filmy na yt, ludzie mówili że to droga przez piekło, ale za chiny ludowe nie spodziewałem się tego co zastałem. W miarę sprawny podjazd pod pierwszą ściankę to chyba tylko i wyłącznie zasługa endorfin i adrenaliny buszujących po organizmie. Znawcy tematu wiedzą, że dalej kolarza czeka wypłaszczenie, co oznacza jakieś +/- 10% nachylenia - można trochę odetchnąć. Problem pojawił się na drugiej ściance, ponieważ wbiłem sobie do głowy, że w jej połowie czeka nas kolejna "półka", a tym samym możliwość odetchnięcia w drodze na szczyt. Za zakrętem okazało się, że takowej jednak nie ma i na zluzowanie giry i oddechu w zasadzie nie ma szans. Tym sposobem, mimo że organizm ze wszystkich sił których w dramatycznym tempie ubywało domagał się odpoczynku parłem przed siebie do samego końca. Udało się! Jak? Nie mam pojęcia... :) Skoro udało się jakimś cudem wdrapać na górę, trzeba zjechać w dół. Zjazd do Szpindlerowego Młyna to luksus pełnym ryjem - szeroko, gładko, a przede wszystkim szybko. Jedyny mankament popieprzania na złamanie karku to fakt, że nieziemsko mnie przewiało. Na dole narzuciłem na siebie wiatrówkę, z którą nie rozstałem się do końca trasy. Z pierwszej na naszej drodze czeskiej mieściny poleciliśmy dalej na południe do Vrchlabí z którego obraliśmy kierunek na Černý Důl celem pokonania następnego wzniesienia. Tym oto sposobem droga prowadząca raz w górę raz w dół (jak to w górach) zaprowadziła nas do osady Velká Úpa. Tu czekała nas kolejna wspinaczka na Pec pod Sněžkou. Zanim jednak na dobre ponownie rozpoczęliśmy rytuał polegający na sapaniu gorzej niż okoliczna zwierzyna podczas godów i wypluwaniu płuc przed siebie należało się pożywić. U stóp podjazdu wyhaczyliśmy mały pensjonat, a w nim małą gospodę prowadzoną przez kobietę, która początkowo w ogóle nie kryła swojej niechęci do sąsiadów zza północnej granicy. Ostatecznie udało nam się zamówić karkówkę z knedlami i szpinakiem (fuuu, tego nie doczytałem) i w moim przypadku piwo. Strawa weszła przednio, więc nie pozostało nic innego jak na koń i pod górę. Początkowe zakosy weszły gładko, schody zaczęły się później. Ostatecznie wspinaczkę zakończyliśmy w okolicy Horskiej chaty Portášky (czy jak to się odmienia) skąd postanowiliśmy zjechać z powrotem przebytą już drogą i wrócić na szeroką szosę prowadzącą do Ojczyzny. Ostatni w Czechach, dłuższy, ale zarazem łagodniejszy podjazd prowadził do dawnego przejścia granicznego Malá Úpa na szczycie Przełęczy Okraj. Tutaj też dokonałem jednego z lepszych zakupów w postaci beczułki piwa z browaru Trautenberk, warzonego na wysokści 1065 n.p.m. Ostatni tego dnia zjazd to powrót do rodzimych realiów w postaci drogi o charakterze księżycowym - człowiek chciałby się rozpędzić, ale nie ma jak bo dziura goni łatę, która to goni dziurę, a ta goni łatę i tak w kółko :/. Pętlę zakończyliśmy przejazdem przez Kowary i w towarzystwie górującej na nie tak dalekim horyzoncie Śnieżki dotarliśmy z powrotem do Karpacza. Jeszcze tylko podjazd do pensjonatu i po wszystkim...tego dnia :)

























Przełęcz Karkonoska, Pec pod Sněžkou⛅ | Ride | Strava
Wtorek, 20 sierpnia 2019 Komentarze: 1
Dystans 39.41 km
Czas 02:01
Vśrednia 19.54 km/h
Uczestnicy
Vmax 38.90 km/h
Kalorie 1410 kcal
Podjazdy 177 m
Temp. 25.0 °C
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Spontaniczny wypad celem eksploracji pozostałości po bazie 30 dywizjonu rakietowego Obrony Powietrznej. Do Trzaskowa wyciągnął mnie Micor, który tego dnia postanowił zawitać w okolice Poznania. Na miejscu poza opuszczonym schronem i budynkiem gospodarczym nic się nie ostało, a przynajmniej my nic więcej nie wypatrzyliśmy. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o dawny port rzeczny na Warcie w Czerwonaku. Ów port to w zasadzie już ruina, ale myślę, że choć raz warto go zobaczyć, póki jeszcze stoi na własnych nogach.






































Piątek, 28 czerwca 2019 Komentarze: 4
Dystans 332.90 km
Czas 13:33
Vśrednia 24.57 km/h
Uczestnicy
Vmax 45.40 km/h
Kalorie 12255 kcal
Podjazdy 1223 m
Więcej danych
Miał być Bałtyk, a trafiliśmy do samego centrum Śląska. Los tak chciał...
Prawda jest jednak taka, że mimo najszczerszych chęci zrealizowania po raz kolejny trasy z cyklu "nad morze w jeden dzień" nie udało nam się wygrać ze zgraniem terminów, a co ważniejsze - z wiatrem. W końcu na placu boju pozostałem tylko ja z Marcinem, który to Marcin zaproponował by zgarnąć do kolekcji gminy na trasie do Katowic. W wolnej chwili zabrałem się za planowanie śladu (całkiem przyjemny, 100% asfalt. Polecam!), a Marcin za organizację transportu powrotnego.
Mając już wszystko gotowe nadszedł piątek 28.06, godzina 19:30 - czas ruszyć przed siebie. Trasy jako takiej opisywał nie będę - w końcu jest ślad z którym może zapoznać się każdy. Z istotniejszych informacji: po drodze zaliczyliśmy
bodajże 5 dłuższych przerw na posiłek i ewentualne uzupełnienie racji żywnościowych (Chocz, Kalisz, Wieluń, Herby i Żyglin), jedną korektę trasy (dodatkowe +/- 5km), pozamykane stacje benzynowe w drodze do Kalisza, spieprzającego borsuka, 20-kilometrowy odcinek DK43 bez pobocza (dobrze, że znaleźliśmy się tam we wczesnych godzinach porannych, bo ruch był względnie znośny), oraz multum życzliwych i wyrozumiałych kierowców na Śląsku, tzn. praktycznie nie zdarzyło się (może raptem kilka razy) by ktokolwiek mijał nas "na gazetę", nikt nas nie obtrąbił (nawet jeśli wybieraliśmy szosę zamiast biegnącej obok DDR-ki), jeśli trzeba było, to jechali grzecznie za nami. Pod tablicą "Katowice" zameldowaliśmy się punkt 12:00, skąd udaliśmy się od razu do centrum. Wrażenia z Katowic - betonowe, ale mają swój urok. Urzekło mnie zrewitalizowane centrum miasta. Niestety nie udało nam się trafić na Nikiszowiec, może innym razem.
Powrót TLK Podhalanin o 2:10 (planowo 1:40) w iście królewskich warunkach, tj. cały przedział dla nas. Wcześniejszymi pociągami się nie dało, bo miejsca na rowery porezerwowane, więc nie kupisz biletu. Ot urok PKP... W Poznaniu na Głównym wysiedliśmy fuksem ;).
Wypad zaliczam do bardzo udanych :) Dzięki Marcin!

P.S. Po więcej zdjęć, i Jego wersję opisu wyrypy zapraszam do Marcina.

































Na Śląsk w jeden dzień: Poznań - Katowice⛅ | Ride | Strava

Piątek, 24 maja 2019 Komentarze: 8
Dystans 208.89 km
Czas 07:24
Vśrednia 28.23 km/h
Vmax 47.50 km/h
Kalorie 8647 kcal
Podjazdy 656 m
Temp. 18.0 °C
Więcej danych
Kolejny atak na stolicę Dolnego Śląska, tym razem wariant w 100% asfaltowy - pod szosę. Trasa szczerze godna polecenia - czarne w większości równe, choć zdarzały się odcinki typu "łata na łacie łatę pogania". Poza tym trafił się kilometrowy odcinek szutrowy - gpsies mnie oszukało!
Generalnie poszło szybko i bezboleśnie - warunki okazały się nad wyraz sprzyjające. Mimo, że tym bez wiatru w plecy (vide ostatnio), to na szczęście dmuchał raptem "tyle o ile od niechcenia". Za to słońce - no to to po raz kolejny zrobiło swoje i obecnie noszę na sobie już trzy odcienie opalenizny kolarskiej. Z dumą - wiadomo! :)





























Festung Breslau vol.2⛅ | Ride | Strava
Piątek, 17 sierpnia 2018 Komentarze: 0
Dystans 310.24 km
Czas 17:01
Vśrednia 18.23 km/h
Uczestnicy
Vmax 42.20 km/h
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Disclaimer: wpis ten publikuję pół roku po wyjeździe, przy okazji uzupełniania zaległości na bs. Nie bijcie za chaotyczność i niespójności ;)

Z konceptem kolejnego (w moim wypadku) wypadu nad Bałtyk na raz, znanego również jako "Nad morze w jeden dzień" wyszedł Micor, dla którego miała to być pierwsza tak długa wyrypa. Po dłuższej chwili wahania (przejechany w 2018 roku dystans powinien owo wahanie skutecznie wyjaśnić) zdecydowałem się na ów koncept przystać i tym samym 17.08 tuż po 21:00 ruszyliśmy z Poznania na północ Polski.
Trasę zapożyczyliśmy od Sebastiana i z w zasadzie nielicznymi modyfikacjami ruszyliśmy Jego śladem. Jechało się do tego stopnia wyśmienicie, że pierwszą dłuższą pauzę na uzupełnienie spalonych kalorii zorganizowaliśmy w Krajence. Tuż po ponownym starcie odczuliśmy dość znaczny spadek temperatury powietrza, więc trzeba było przyodziać dodatkowe warstwy ubrania. Naszym kolejnym celem było Jastrowie, a w zasadzie znajdujący się pod Jastrowiem wysadzony most kolejowy. Muszę przyznać, że pod osłoną nocy robił mega wrażenie. Zdjęcia możecie podejrzeć we wpisie Dawida, choć nawet one nie oddają tego co widzieliśmy na żywo. Tuż za Jastrowiem zdjęliśmy bonusowe okrycie wierzchnie i w towarzystwie wschodzącego słońca ruszyliśmy do Kłomina i Bornego Sulinowa zaliczając przy okazji kilka mniejszych atrakcji. W Bornem stuknęło nam 200 km co było idealną okazją na dłuższą przerwę i posiłek. Po circa 30 - 40 minutach przerwy pokręciliśmy dalej mając przed sobą ostatnie 100 km i zero atrakcji na horyzoncie, za to coraz mocniej grzejące słońce. Kolejna pauza to sklep w Połczynie Zdroju, następna w Białogardzie i tak coraz częściej - słabsza niż we wcześniejszych latach kondycja zaczęła dawać o sobie znać. Szerze mówiąc ostatnie 50 km to nierówna walka z samym sobą, ale również cudowny zastrzyk energii i sił na ostatnich 20 km. Co najważniejsze - widok plaży i morza pozwolił zapomnieć o zmęczeniu. Co celu dotarliśmy po 18 godzinach jazdy netto. Na miejscu wiadomo - fotki, fb, social media i te sprawy ;). Uprzedzając kolejne pytanie - nie zamoczyliśmy nawet stóp.
Pozostało nam jedynie dotrzeć do Kołobrzegu nadmorskim DDR-em, pokręcić się po mieście, zrobić zakupy na podróż powrotną i wrócić do Poznania. Właśnie - podróż powrotna to osobna historia, ale nie mam zamiaru znowu do tego wracać. PKP ponownie zaskoczyło. Negatywnie...































Nad morze w jeden dzień 2018: Poznań - Sianożęty | Ride | Strava
Sobota, 1 lipca 2017 Komentarze: 5
Dystans 120.90 km
Czas 05:53
Vśrednia 20.55 km/h
Uczestnicy
Vmax 40.30 km/h
Kalorie 4124 kcal
Temp. 21.0 °C
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Tak się jakoś złożyło, że trafił mi się kolejny w przeciągu dwóch tygodni wypad do Piechcina. Pierwotnie byłem średnio chętny jazdy z uwagi na poprzedzającą planowany wyjazd imprezę, ale ostatecznie dałem się namówić samemu sobie - w końcu wyrypa w takim składzie zdarza się nad wyraz rzadko. A szkoda...
Prowodyrem całego zamieszania stał się Grzechu, który waląc prosto z mostu zebrał łącznie 12-osobowy skład. Po 3 godzinach snu, czując się wybitnie dobrze (zważywszy na fakt, że Jelonek tradycyjnie udał się jak nigdy) stawiłem się niezawodnie pod Bolkiem, gdzie czekał już Pan Jurek. Po chwili dobili Mateusz, wspomniany wyżej Grigor wraz z AniąRolnik (który całą trasę, łącznie z dojazdem do Gniezna i powrotem zaliczył na dwóch kołach, ale my tu nie o tym - sam się wyspowiada), SebekAneta i jak zwykle lekko zatarty Marcin (nie bij! ;) ). W dziewiątkę ruszyliśmy do Kruchowa na spotkanie z pozostałą, trzemeszeńską trójką, czyli Świdrem, Grzegorzem i Kacprem. Zebrani w pełny apostolski skład rozpoczęliśmy mega przyjemną, bo z wiatrem pielgrzymkę do Wielkiej Dziury. Trasy jakoś szczególnie (a konkretnie wcale) nie będę opisywał, gdyż każdy zainteresowany znajdzie poniżej jej ślad. Nadmienię tylko że po drodze zaliczyliśmy raptem jedną pauzę w Dąbrowie, połączoną zupełnym przypadkiem z wymianą kichy u Mateusza. Po dotarciu do Piechcina uzupełniliśmy na szybko prowiant i udaliśmy się do głównego celu podróży - zalanego kamieniołomu, a następnie wielkiego, dawnego wyrobiska. Po niecałej godzinie, już w dziesięciu gdyż Grzegorz i Kacper urwali się wcześniej ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem już pod wiatr. Summa summarum nie było tak źle. Rzekłbym nawet, że jechało się całkiem przyjemnie - trochę asfaltu, trochę przełaju i jazdy po polu, trochę ku*widołków, trochę leśnych i polnych duktów. W Szerokim Kamieniu, czyli tuż za Piechcinem udało nam się załapać pod dach chroniąc się tym samym przed krótkim opadem. Przy okazji przeserwisowaliśmy kolejne koło - tym razem panę zaliczył Mr. Jerry. Tnąc prosto przed siebie dotarliśmy do Chomiąży Szlacheckiej, a następnie do Gąsawki skąd nudną leśnostradą, pod osłoną drzew trafiliśmy na Gołąbki. Tu większość ekipy zatrzymała się celem uzupełnienia spalonych kalorii, natomiast ja wraz z Rolnikiem poganiani przez niemiłosiernie upływający czas, w strugach deszczu śmignęliśmy dalej. Po drodze szczęśliwym zrządzeniem losu trafiliśmy na przystanek autobusowy, gdzie przeczekaliśmy solidną ulewę. Po około 15 minutach, już w towarzystwie promieni słonecznych ruszyliśmy do Gniezna, gdzie ostatecznie (a przynajmniej ja) zakończyliśmy sobotni, BS-owy wypad. Było godnie. Dzięki Wam wszystkim za wspólnie spędzony czas. Do następnego!

Poniżej zbiór fotek dzięki uprzejmości Sebastiana i Grzecha, oraz kilka moich. Przy okazji zachęcam do zapoznania się i relacjami pozostałych uczestników "pielgrzymki" :)
































Sobota, 27 maja 2017 Komentarze: 5
Dystans 219.70 km
Czas 08:54
Vśrednia 24.69 km/h
Vmax 39.20 km/h
Kalorie 7651 kcal
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
A więc tak (polonistka by mnie zabiła za taki start)... Z jednej strony nie chcę się jakoś szczególnie rozpisywać, z drugiej wypadałoby cokolwiek naskrobać. Będzie więc zwięźle, konkretnie i ze sporą ilością zdjęć. Smacznego! :)

Nie da się ukryć, że w kategorii moich ulubionych polskich miast Wrocław stoi praktycznie ex aequo z Poznaniem na pierwszym miejscu, z tym że do tego drugiego jest zwyczajnie bliżej każdym możliwym środkiem transportu. Nie zmienia to jednak faktu że pomysł puszczenia się rowerem do stolicy Dolnego Śląska chodził mi po głowie już od zeszłego roku. Tak się jakoś złożyło, że na minioną już sobotę zapowiadały się idealne warunki i aż żal było nie skorzystać. Uparłem się (a sam ze sobą nie miałem zamiaru się kłócić - to nie miałoby sensu), spakowałem sakwy i punkt 6 rano ruszyłem w swoje pierwsze, ponad 200-kilometrowe solo. Szczegółów trasy opisywał nie będę - poniżej znajduje się mapka. Moim obowiązkiem jest jeszcze zaznaczyć, że nieoceniona okazała się tu pomoc Sebastiana, który jakiś czas temu "rozdziewiczył" ślad w przeciwnym kierunku. Dzięki Sebek!
Pod tablicą "Wrocław" zameldowałem się koło 15:30 z całkiem przyzwoitą średnią przelotową, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że targałem dwie nie takie znowu lekkie sakwy. Podjazdy wchodziły gładko, żaden kryzys po drodze nie chwycił, normalnie pomyślałbym że młody Bóg...gdyby nie te 33 wiosny na karku ;)
Spod tablicy ruszyłem bezpośrednio do Kumpeli, z którą umówiłem się na wrocławskie wojaże. To co działo się po zimnym prysznicu, przebraniu w normalne ciuchy i dotarciu bimbą do centrum zostawię dla siebie ;). 
Powrót do Gniezna na pokładzie TLK Sudety i w iście królewskich warunkach.















































Festung Breslau | Ride | Strava
Poniedziałek, 1 maja 2017 Komentarze: 2
Dystans 167.20 km
Czas 07:20
Vśrednia 22.80 km/h
Uczestnicy
Vmax 45.00 km/h
Kalorie 6394 kcal
Więcej danych
Kolejny, tradycyjny pierwszomajowy trip. Tym razem wybraliśmy się tam gdzie nas na pewno jeszcze nie widzieli - skoro dymało ze wschodu, to ruszyliśmy na zachód. Logiczne :) Za cel obraliśmy Zbąszynek, zaliczając po drodze Poznań, Mosinę, Grodzisk Wielkopolski - ojczyznę Piwa Grodziskiego, oraz parowozownię (choć w porównaniu do naszego kompleksu raczej zwykłą szopkę) w Wolsztynie. Powrót składem KW do Poznania i kolejnym do Gniezna. Wyjazd zaliczony do jak najbardziej udanych :)



























Sobota, 16 lipca 2016 Komentarze: 3
Dystans 302.90 km
Czas 13:48
Vśrednia 21.95 km/h
Uczestnicy
Vmax 43.60 km/h
Kalorie 10592 kcal
Więcej danych
Po kilku podejściach zakończonych niepowodzeniem w końcu udało się nam zebrać do kupy i ruszyć nad Bałtyk. Za ślad obraliśmy trasę do Gdańska zaliczoną 4 lata temu przez Sebastiana, Pana Jurka i Marcina z naniesionymi kilkoma drobnymi zmianami. Zmiany spowodowane były chęcią ominięcia dróg gruntowych, o których stan obawialiśmy się biorąc pod uwagę czwartkowe opady. Ostatecznie okazało się że w terenie tragedii nie było :). Ruszamy punkt 21:00 z Wenecji obierając kierunek na Żnin. Pod osłoną nocy trafiamy do Szubina gdzie organizujemy pierwszą pauzę na posiłek. Zgodnie z prognozami warunki pogodowe okazały się nad wyraz sprzyjające - było praktycznie bezwietrznie (delikatnie wiało z zachodu), a temperatura oscylująca w granicach 12 stopni przynajmniej w moim przypadku pozwoliła kręcić na półkrótko ;). W towarzystwie raz po raz pojawiającego się księżyca, a następnie coraz jaśniejszego nieba dotarliśmy na rynek w Tucholi. Tu zorganizowaliśmy kolejną przerwę na jedzonko. Chwilę później, wraz ze wschodem słońca ruszyliśmy przez przepiękny Tucholski Park Krajobrazowy w stronę Czerska. Spragnieni kofeiny odwiedziliśmy stację benzynową, przy okazji uzupełniając po raz kolejny spalone kalorie. Opuszczając Czersk obraliśmy kierunek na Wdzydzki Park Krajobrazowy, by ostatecznie w Lubaniu wskoczyć na ruchliwą drogę wojewódzką nr 221 prowadzącą do Trójmiasta. Od tego momentu czekała nas jazda gęsiego wśród pędzących aut. Raz po raz mieliśmy okazję korzystać z ciągów pieszo-rowerowych, ale dopiero w Gdańsku mogliśmy odsapnąć od ruchu samochodów dzięki świetnie rozwiniętej infrastrukturze rowerowej. Na miejscu pokręciliśmy od razu na starówkę, by w ekspresowym tempie się z niej zawinąć - wiary od groma! Kolejny regeneracyjny posiłek zaliczyliśmy pod stadionem, skąd już rzut beretem nad morze. Pierwsza wizyta na plaży trwała tyle co nic, a to dlatego że priorytetem okazał się solidny obiad :). Dopiero solidnie najedzeni mogliśmy oddać się odpoczynkowi na rozgrzanym piasku. Po krótkiej, godzinnej drzemce ponownie wsiedliśmy na koń i pokręciliśmy na dworzec kolejowy. Na miejscu zjawiliśmy się niecałą godzinę przed odjazdem, spędzając tam łącznie półtorej godziny (pociąg miał 30 minut zatarcia startując z Gdyni). W Gnieźnie zawitaliśmy w sobotę o 21:30 po niewiele ponad 24 godzinnej przygodzie :).

























 



Nad morze w jeden dzień 2016 | Ride | Strava

TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 86421.40 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.87 km/h


86421.40

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.87 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

164d 16h 07m

CZAS W SIODLE