Poznań Bike Challenge 2015
Kategoria 100 i więcej, ciekawe
Niedziela, 13 września 2015
Komentarze:
3
Minęło mniej więcej pół roku od dnia, kiedy to złożyłem swoją deklarację uczestnictwa i uiściłem stosowną opłatę wpisową wybierając koronny dystans 120 km. W końcu nadeszła owa wyczekiwana niedziela, 13.09 - dzień w którym odbywała się II edycja Solid Logistics ŠKODA Poznań Bike Challenge, czyli największe w Polsce święto rowerzystów.
Za transport do stolicy Wielkopolski odpowiadał Maniek, który zgarnął mnie wraz z rowerem tuż po 8 rano spod Biedronki. Pogoda o poranku nie napawała optymizmem - było chłodno, mgliście, dżdżyście i mało przyjemnie. Spod dyskontu ruszyliśmy po Bobiko i mniej więcej koło 8:30 pomknęliśmy w komplecie nad poznańską Maltę. Po dotarciu na miejsce zrzuciliśmy z siebie gustowne dresy i tylko w tym i z tym co niezbędne ruszyliśmy w kierunku biura zawodów. Niestety, z uwagi na fakt że agrafki do przymocowania numerów startowych szybko okazały się towarem deficytowym musieliśmy udać się pod trybunę, gdzie stacjonowali wolontariusze ze zszywaczem ;). W sumie dobrze się stało, gdyż właśnie tam trafiłem na kilku znajomych - Bociana (wraz z Mamą i Siostrą), kuzyna Bociana, oraz Bartka.
W tym przemiłym gronie wymieniliśmy kilka...kilanaście...no, może nawet kilkadziesiąt zdań, przy okazji z niekrytym uśmiechem obserwując zmieniającą się aurę. Zmieniającą się oczywiście na lepsze :). Zmierzając koło godziny 11:30 do sektorów startowych po chmurach i mgle nie było nawet śladu - na niebie świeciło piękne, wrześniowe słońce, a temperatura powietrza była po prostu ideana!
Start pierwszych sektorów zaplanowany został na godzinę 12:00. My ustawiliśmy się w ostatnim, zadeklarowanym wcześniej sektorze "I", mając przed sobą jakieś 1600 pozostałych miłośników dwóch kółek napędzanych siłą mięśni. To robiło wrażenie!
Sektory wypuszczano co 3 minuty, więc na trasę ruszyliśmy około 12:30. Plan był prosty - jedziemy w naszej grupie, bez szaleństw. Jeśli uda nam się osiągnąć średnią 25 km/h i wrócić w czasie poniżej 5 godzin to będzie naprawde dobrze. W tejże grupie przemknęliśmy przez Poznań. W sumie nie do końca w "tej" grupie, bowiem Bobiko startował z sektora "H", więc ruszył 3 minuty przed nami, a Bartek startujący razem z nami bardzo szybko zniknął z pola widzenia.
Nie mniej z pozostałymi Chłopakami trzymaliśmy się razem...aż do wylotu z Kobylnicy. Adrenalina zrobiła swoje i mimo solidnego wiatru wiejącego prosto w twarz postanowiliśmy wraz z Mańkiem przydepnąć po naszemu. Wpadliśmy tym samym w pewnego rodzaju błędne koło, gdyż im większą ilość osób z wcześniej wypuszczanych sektorów mijaliśmy, tym bardziej chcieliśmy mijać kolejnych. Co istotne - zdecydowana większość startujących rowerzystów to ludzie na szosówkach. Ciężko mi opisać to wspaniałe uczucie, gdy "łyka się" szoszonów jednego po drugim mknąc rowerem MTB na 2.2 calowych gumach :). Pocisnęliśmy solidnie aż do nawrotki w Łubowie, ciągnąc przy okazji kilkuosobową grupę kolarzy. Po drodze minęliśmy wracających Bobiko i Bartka, oraz zgarnęliśmy w biegu po butelce wody ze strefy żywieniowej. Nawrotka to istne wybawienie - w ciągu sekundy wiatr który uprzykrzał ostatnie 40 km zaczął pchać nas do przodu. Momentalnie zgubiliśmy podczepioną pod nas grupę i pomknęliśmy przed siebie do Dziekanowic. Przejazd z Dziekanowic do trasy Gniezno-Kiszkowo to co prawda jazda z bocznymi podmuchami, ale nadal z dość wysoką prędkością przelotową. Wypadając w Komorowie na DW197 ponownie otrzymaliśmy wiatr w żagle. Nie pozostało nam nic innego jak na blacie śmigać przed siebie. Do samego Kiszkowa jechało się, a właściwie było pchanym rewelacyjnie. Schody zaczęły się za Kiszkowem. Kolejny obrót trasy o 180 stopni i dość stromy podjazd dały ludziom ostro w kość. Stwierdziłem że co jak co - ma się trochę tych kilometrów w nogach, więc gdzie jak nie na podjeździe można poprawić czas. Ruszyłem więc ciągnąc Mańka za sobą, mijając kolejne grupy zmęczonych cyklistów. Trasa się wypłaszczyła, ale aż do odbicia na Wierzyce trzeba było walczyć z wmordewindem. Z Wierzyc gładkim asfaltem pomknęliśmy do Wronczyna, gdzie ulokowana była kolejna (a zarazem ostatnia) strefa żywieniowa. Ponownie w locie zgarneliśmy po butelce wody i izotoniku i pod osłoną drzew pokręciliśmy przez Puszczę Zielonkę wyboistymi asfaltami w stronę Wierzonki. Tu moje szacowne cztery litery wyraźnie dały o sobie znać. W końcu jednak asfalt się wyrównał, las się skończył, a nas prawie przetrącił mijający nas zza pleców radiowóz... W samej Wierzonce z daleka dało się poznać (po krystalicznie białych kasku i rowerze) Grigora. Wspólnie z Mariuszem się na Niego wydarliśmy, a ten w ostatniej chwili zdążył chwycić aparat i strzelić nam foto.
Pozdrowiliśmy się wzajemnie i śmignęliśmy dalej w stronę Kobylnicy. Z Kobylnicy aż do Ronda Śródka trasa praktycznie pokrywała się z pierwszymi kilometrami wyścigu. Zmiana nastąpiła po odbiciu w ul. Warszawską. Dla wielu była to istna udręka na ostatnich kilometrach - łagodny, choć długi podjazd aż do skrzyżowania z ul. Mogileńską, ponownie wiatr prosto w twarz, no i przede wszystkim zmęczenie... Ja jakimś cudem tego wszystkiego nie czułem i w sumie nie wiem kiedy zgubiłem za sobą Mańka. Żwawo deptając, mijając kolejnych kolarzy i tym samym jeszcze bardziej się nakręcając dotarłem do Węzła Antoninek. Tam zlokalizowana była chorągiew informująca, że do mety pozostało 5 km. Nie wiem skąd we mnie brały się jeszcze siły, a tym bardziej optymizm, ale dalej ostro cisnąć przed siebie postanowiłem (tak dla żartu) podpytywać mijanych rowerzystów czy piszą się na jeszcze jedno okrążenie. Chyba nie muszę mówić z jakimi epitetami się spotkałem... ;). Zawijając rogala na Browarnej wiedziałem, że do mety pozostał żabi skok. Nie pozostało mi nic innego jak przemknąć ul. Dymka, a następnie ul. Baraniaka drąc się tylko non stop "lewa wolna!". Bramę mety ujrzałem szybciej niż się spodziewałem. Kilka ostatnich obrotów korbą, już na stojąco, z mega naporem na pedały i...po wyścigu :)
Na metę wpadłem z czasem 4:14:50, ze średnią prędkością 27,65 km/h. Powiem szczerze - takiego wyniku się nie spodziewałem :). Liczyłem po cichu, że może uda się przejechać trasę w 4:30, ale zarówno czas na mecie, jak i średnia prędkość były dla mnie totalnym zaskoczeniem. I to wszystko na MTB i grubych kichach! Tuż po mnie na metę wpadł Mariusz, z którym wspólnie już na spokojnie pokręciliśmy na dół do miasteczka zawodów.
Tam otrzymaliśmy pamiątkowe medale.
Z medalami na szyjach udaliśmy się na parking rowerowy (gdzie z kolei ilość rowerów robiła mega wrażenie), a stamtąd już na nogach udaliśmy się do Strefy Finiszera na zasłużony posiłek.
Jakimś cudem udało nam się zebrać całą naszą ekipę do kupy. Wspólnie w siódemkę usiedliśmy przy stole i zajadając się hamburgerami popijanymi zimnym piwem z Browaru Fortuna oddaliśmy się powyścigowym komentarzom. Komentarzom jak najbardziej pozytywnym. Po mniej więcej godzinie odpoczynku przyszedł czas na pożegnanie z Chłopakami, gdyż robiło się późno, a trzeba było wrócić jeszcze do domu. Zapakowaliśmy rowery na auto i bez większych problemów komunikacyjnych ruszyliśmy do Gniezna.
W domu zameldowałem się po 20:00. Oczywiście z gigantycznym uśmiechem na ustach :).
Imprezę zaliczam do mega udanych. Kilka niedociągnięć by się znalazło, ale patrząc na skalę całego przedsięwzięcia nie mam nawet najmniejszego zamiaru ich wytykać. Jedno jest pewne - za rok startuje ponownie. Kto wie - może na szosie?
Tymczasem Organizatorom serdecznie dziękuję! Jesteście Wielcy!!!
P.S. Z dokładną klasyfikacją i szczegółowymi wynikami można zapoznać się tutaj.
Za transport do stolicy Wielkopolski odpowiadał Maniek, który zgarnął mnie wraz z rowerem tuż po 8 rano spod Biedronki. Pogoda o poranku nie napawała optymizmem - było chłodno, mgliście, dżdżyście i mało przyjemnie. Spod dyskontu ruszyliśmy po Bobiko i mniej więcej koło 8:30 pomknęliśmy w komplecie nad poznańską Maltę. Po dotarciu na miejsce zrzuciliśmy z siebie gustowne dresy i tylko w tym i z tym co niezbędne ruszyliśmy w kierunku biura zawodów. Niestety, z uwagi na fakt że agrafki do przymocowania numerów startowych szybko okazały się towarem deficytowym musieliśmy udać się pod trybunę, gdzie stacjonowali wolontariusze ze zszywaczem ;). W sumie dobrze się stało, gdyż właśnie tam trafiłem na kilku znajomych - Bociana (wraz z Mamą i Siostrą), kuzyna Bociana, oraz Bartka.
W tym przemiłym gronie wymieniliśmy kilka...kilanaście...no, może nawet kilkadziesiąt zdań, przy okazji z niekrytym uśmiechem obserwując zmieniającą się aurę. Zmieniającą się oczywiście na lepsze :). Zmierzając koło godziny 11:30 do sektorów startowych po chmurach i mgle nie było nawet śladu - na niebie świeciło piękne, wrześniowe słońce, a temperatura powietrza była po prostu ideana!
Start pierwszych sektorów zaplanowany został na godzinę 12:00. My ustawiliśmy się w ostatnim, zadeklarowanym wcześniej sektorze "I", mając przed sobą jakieś 1600 pozostałych miłośników dwóch kółek napędzanych siłą mięśni. To robiło wrażenie!
Sektory wypuszczano co 3 minuty, więc na trasę ruszyliśmy około 12:30. Plan był prosty - jedziemy w naszej grupie, bez szaleństw. Jeśli uda nam się osiągnąć średnią 25 km/h i wrócić w czasie poniżej 5 godzin to będzie naprawde dobrze. W tejże grupie przemknęliśmy przez Poznań. W sumie nie do końca w "tej" grupie, bowiem Bobiko startował z sektora "H", więc ruszył 3 minuty przed nami, a Bartek startujący razem z nami bardzo szybko zniknął z pola widzenia.
Nie mniej z pozostałymi Chłopakami trzymaliśmy się razem...aż do wylotu z Kobylnicy. Adrenalina zrobiła swoje i mimo solidnego wiatru wiejącego prosto w twarz postanowiliśmy wraz z Mańkiem przydepnąć po naszemu. Wpadliśmy tym samym w pewnego rodzaju błędne koło, gdyż im większą ilość osób z wcześniej wypuszczanych sektorów mijaliśmy, tym bardziej chcieliśmy mijać kolejnych. Co istotne - zdecydowana większość startujących rowerzystów to ludzie na szosówkach. Ciężko mi opisać to wspaniałe uczucie, gdy "łyka się" szoszonów jednego po drugim mknąc rowerem MTB na 2.2 calowych gumach :). Pocisnęliśmy solidnie aż do nawrotki w Łubowie, ciągnąc przy okazji kilkuosobową grupę kolarzy. Po drodze minęliśmy wracających Bobiko i Bartka, oraz zgarnęliśmy w biegu po butelce wody ze strefy żywieniowej. Nawrotka to istne wybawienie - w ciągu sekundy wiatr który uprzykrzał ostatnie 40 km zaczął pchać nas do przodu. Momentalnie zgubiliśmy podczepioną pod nas grupę i pomknęliśmy przed siebie do Dziekanowic. Przejazd z Dziekanowic do trasy Gniezno-Kiszkowo to co prawda jazda z bocznymi podmuchami, ale nadal z dość wysoką prędkością przelotową. Wypadając w Komorowie na DW197 ponownie otrzymaliśmy wiatr w żagle. Nie pozostało nam nic innego jak na blacie śmigać przed siebie. Do samego Kiszkowa jechało się, a właściwie było pchanym rewelacyjnie. Schody zaczęły się za Kiszkowem. Kolejny obrót trasy o 180 stopni i dość stromy podjazd dały ludziom ostro w kość. Stwierdziłem że co jak co - ma się trochę tych kilometrów w nogach, więc gdzie jak nie na podjeździe można poprawić czas. Ruszyłem więc ciągnąc Mańka za sobą, mijając kolejne grupy zmęczonych cyklistów. Trasa się wypłaszczyła, ale aż do odbicia na Wierzyce trzeba było walczyć z wmordewindem. Z Wierzyc gładkim asfaltem pomknęliśmy do Wronczyna, gdzie ulokowana była kolejna (a zarazem ostatnia) strefa żywieniowa. Ponownie w locie zgarneliśmy po butelce wody i izotoniku i pod osłoną drzew pokręciliśmy przez Puszczę Zielonkę wyboistymi asfaltami w stronę Wierzonki. Tu moje szacowne cztery litery wyraźnie dały o sobie znać. W końcu jednak asfalt się wyrównał, las się skończył, a nas prawie przetrącił mijający nas zza pleców radiowóz... W samej Wierzonce z daleka dało się poznać (po krystalicznie białych kasku i rowerze) Grigora. Wspólnie z Mariuszem się na Niego wydarliśmy, a ten w ostatniej chwili zdążył chwycić aparat i strzelić nam foto.
Pozdrowiliśmy się wzajemnie i śmignęliśmy dalej w stronę Kobylnicy. Z Kobylnicy aż do Ronda Śródka trasa praktycznie pokrywała się z pierwszymi kilometrami wyścigu. Zmiana nastąpiła po odbiciu w ul. Warszawską. Dla wielu była to istna udręka na ostatnich kilometrach - łagodny, choć długi podjazd aż do skrzyżowania z ul. Mogileńską, ponownie wiatr prosto w twarz, no i przede wszystkim zmęczenie... Ja jakimś cudem tego wszystkiego nie czułem i w sumie nie wiem kiedy zgubiłem za sobą Mańka. Żwawo deptając, mijając kolejnych kolarzy i tym samym jeszcze bardziej się nakręcając dotarłem do Węzła Antoninek. Tam zlokalizowana była chorągiew informująca, że do mety pozostało 5 km. Nie wiem skąd we mnie brały się jeszcze siły, a tym bardziej optymizm, ale dalej ostro cisnąć przed siebie postanowiłem (tak dla żartu) podpytywać mijanych rowerzystów czy piszą się na jeszcze jedno okrążenie. Chyba nie muszę mówić z jakimi epitetami się spotkałem... ;). Zawijając rogala na Browarnej wiedziałem, że do mety pozostał żabi skok. Nie pozostało mi nic innego jak przemknąć ul. Dymka, a następnie ul. Baraniaka drąc się tylko non stop "lewa wolna!". Bramę mety ujrzałem szybciej niż się spodziewałem. Kilka ostatnich obrotów korbą, już na stojąco, z mega naporem na pedały i...po wyścigu :)
Na metę wpadłem z czasem 4:14:50, ze średnią prędkością 27,65 km/h. Powiem szczerze - takiego wyniku się nie spodziewałem :). Liczyłem po cichu, że może uda się przejechać trasę w 4:30, ale zarówno czas na mecie, jak i średnia prędkość były dla mnie totalnym zaskoczeniem. I to wszystko na MTB i grubych kichach! Tuż po mnie na metę wpadł Mariusz, z którym wspólnie już na spokojnie pokręciliśmy na dół do miasteczka zawodów.
Tam otrzymaliśmy pamiątkowe medale.
Z medalami na szyjach udaliśmy się na parking rowerowy (gdzie z kolei ilość rowerów robiła mega wrażenie), a stamtąd już na nogach udaliśmy się do Strefy Finiszera na zasłużony posiłek.
Jakimś cudem udało nam się zebrać całą naszą ekipę do kupy. Wspólnie w siódemkę usiedliśmy przy stole i zajadając się hamburgerami popijanymi zimnym piwem z Browaru Fortuna oddaliśmy się powyścigowym komentarzom. Komentarzom jak najbardziej pozytywnym. Po mniej więcej godzinie odpoczynku przyszedł czas na pożegnanie z Chłopakami, gdyż robiło się późno, a trzeba było wrócić jeszcze do domu. Zapakowaliśmy rowery na auto i bez większych problemów komunikacyjnych ruszyliśmy do Gniezna.
W domu zameldowałem się po 20:00. Oczywiście z gigantycznym uśmiechem na ustach :).
Imprezę zaliczam do mega udanych. Kilka niedociągnięć by się znalazło, ale patrząc na skalę całego przedsięwzięcia nie mam nawet najmniejszego zamiaru ich wytykać. Jedno jest pewne - za rok startuje ponownie. Kto wie - może na szosie?
Tymczasem Organizatorom serdecznie dziękuję! Jesteście Wielcy!!!
P.S. Z dokładną klasyfikacją i szczegółowymi wynikami można zapoznać się tutaj.
Komentarze