Pierwsza kąpiel w sezonie. W jeziorze, tak dla uściślenia ;)
Środa, 19 czerwca 2013
Komentarze:
2
Jeszcze będąc w pracy wysłałem sms-a do Marcina z propozycją wspólnego kręcenia w godzinach popołudniowych. Po chwili otrzymałem odpowiedź twierdzącą ze wstępnym planem spotkania się o 15.00 na Kujawkach. Z Poznania do domu wróciłem koło 14.30, tak więc do umówionej godziny zostało niewiele czasu. Zbytnio się nie rozsiadając narzuciłem rowerowy outfit, spakowałem w sakwę to co z reguły pakuję w sakwę, plus ręcznik oraz szorty kąpielowe i heja przed siebie! Opuszczając domostwo raz jeszcze wysłałem "esa" Marcinowi z zapytaniem, czy spotykamy się na głównej plaży. Nie dalej jak 10 minut później zadzwonił telefon - Marcin z informacją, że jeszcze nie wystartował i czeka na Wolności za Piotrem. Supcio! Śmigniemy w trójkę :) Z chłopakami spotkałem się pod spożywczakiem, więc korzystając z okazji wskoczyłem jeszcze po wodę (w tym całym pośpiechu zapomniałem o bidonie) i możemy kręcić. Na Lubochnię jechało się tak, jak to zwykle jedzie się na Lubochnię, tyle że tym razem pod delikatny wiaterek. Nie ma sensu się rozpisywać ;) Na miejscu Marcin zaproponował, aby na główną plażę na Kujawkach śmignąć singielkiem wiodącym z Lubochni. Muszę przyznać, że ów singielek okazał się przegenialny! Takie ścieżki uwielbiam! Wiedzie on brzegiem jeziora Wierzbiczańskiego, jest w odpowiednim stopniu zarośnięty, wymagający technicznie i chwilami niebezpieczny. Sam osobiście w pewnym momencie prawie zaliczyłem "Grigora", czytaj zachwiałem się omijając słupek graniczny na środku ścieżki i prawie wpadłem do jeziora. W końcu jednak te tony przyjemności się skończyły i wylądowaliśmy na trawce przy jeziorku.
Najwidoczniej grzejące słoneczko nie tylko nas zachęciło do zażycia kąpieli. Jak widać chętnych było więcej. Z drugiej strony nie ma co narzekać na tłumy - ludzi można było policzyć na palcach obu rąk, pod warunkiem że się nie jest nierozważnym drwalem ;) W wodzie wylądowaliśmy szybciej, niż by się mogło wydawać (w końcu rowerowe ciuchy trzeba było zamienić na kąpielówki/szorty). We dwójkę oczywiście, trzeci pilnował rowerów. Coś pożądliwie na nie patrzyli :P. Po chwili zmiana, wszyscy wykąpani, można śmigać dalej. Za kolejny cel obraliśmy sobie drugi singielek, ten objechany ostatnio w drodze powrotnej z Duszna.
Jak się po chwili okazało, singletrack nie dość że wymagający, to jeszcze postanowił nam bonusowo bardziej uprzykrzyć życie. Na dzień dobry na ostrym podjeździe przez strumyczek Marcinowi puściła spinka od łańcucha. Można pomyśleć - zdarza się. Założyć nową i można śmigać dalej. Konia z rzędem temu, kto założy i zepnie łańcuch gdy atakują go chmary komarów - krwiopijców.
To był istny koszmar - Piotrek był w ciągłym ruchu żeby Go nie pożarły żywcem, ja pomagałem Marcinowi pląsając jak epileptyk, a Marcin miał solidnie przesrane - naprawiał napęd atakowany przez niezliczone ilości tych skurduplonych wampirów. Na Jego jednej ręce naliczyłem ich 12, a atakowały również pozostałe kończyny. Gdy tylko nowa spinka zaskoczyła ruszyliśmy aż się za nami kurzyło. Nie przejechaliśmy nawet stu metrów gdy Piotrowi spadł łańcuch. Całe szczęście założenie łańcucha to operacja znacznie szybsza niż jego skuwanie. Kilkanaście sekund i śmigamy dalej w komplecie. Niestety wydarzenia sprzed kilku minut skutecznie wygasiły w nas frajdę z jazdy tym odcinkiem. U wylotu szlaku Marcin skierował się na dół celem umycia rąk, my bojąc się ponownego ataku komarów ruszyliśmy w górę przez Kalinę do Jankowa. Marcin dołączył do nas po chwili i oddalając się od jeziora byliśmy o swoją krew coraz bardziej spokojni. W końcu przecięliśmy wiaduktem linię kolejową i skierowaliśmy się do OW Jankowo Dolne. Ostatni raz byłem tam tysiąc lat przed dinozaurami. Po dzisiejszej wizycie stwierdzam, że nic przez ten czas się nie zmieniło - ośrodek pamięta głęboki PRL, z tym że jest bardziej zaniedbany niż go pamiętam. Na domiar złego trafiliśmy w istne mrowisko gimbazy. Patrząc na średnią wieku obecnych tu dzieciaków (bo dorosłymi ciężko ich nazwać) pocieszyłem się, że do wieku emerytalnego mi chyba bliżej niż dalej i już niedługo przestanę tyrać, a zacznę się cieszyć wesołym życiem staruszka ;)
Tutaj z kąpieli skorzystali tylko Marcin z Piotrem, ja sobie odpuściłem. Dobrze zrobiłem, bo jak się okazało w wodzie poza drobnoustrojami pływały olejki do opalania i kto wie co jeszcze. Podjeżdżając z powrotem na szlak zatrzymaliśmy się na chwilę w lokalnym spożywczaku na lodzika (mmmmmm, pycha!) i śmigamy dalej. Trasę powrotną ustaliliśmy przez przystanek kolejowy Jankowo Dolne, Wierzbiczany, Szczytniki Duchowne i Osiniec. W międzyczasie, w najwyższym lokalnym punkcie jedna fotka na dowód tego, że faktycznie tam byliśmy (ja jak się można domyślić, byłem po drugiej stronie obiektywu)...
...potem druga focia panoramy na lokalne pola, łąki, akweny i torowiska (w realu wyglądało to ładniej :P) i wskakujemy ponownie na asfalt.
Ledwo chwyciliśmy czarny dywan, Marcinowi zadzwonił telefon - pan Jurek nas szuka. Umówiliśmy się gdzieś po drodze, gdyż dzwoniący dopiero startował, a my musieliśmy wracać do domów. Wpadliśmy na siebie przed Osińcem.
Chwila pogawędki, panu Jurkowi nie udało się naciągnąć mnie i Piotra na wspólne kręcenie (Marcin miał jeszcze chwilę wolnego czasu więc zdecydował się na wspólną jazdę) i udaliśmy się dalej w stronę Gniezna. Piotra zostawiliśmy u zbiegu Hożej i Wolności, a Chłopaki potowarzyszyli mi tradycyjnie praktycznie pod sam dom. Tu się pożegnaliśmy wstępnie ustalając plan na sobotę, ja zakończyłem dzisiejszą przygodę z rowerem, a Oni ruszyli dokręcić jeszcze kilka kaemów.
Plaża na Kujawkach© kubolsky
Najwidoczniej grzejące słoneczko nie tylko nas zachęciło do zażycia kąpieli. Jak widać chętnych było więcej. Z drugiej strony nie ma co narzekać na tłumy - ludzi można było policzyć na palcach obu rąk, pod warunkiem że się nie jest nierozważnym drwalem ;) W wodzie wylądowaliśmy szybciej, niż by się mogło wydawać (w końcu rowerowe ciuchy trzeba było zamienić na kąpielówki/szorty). We dwójkę oczywiście, trzeci pilnował rowerów. Coś pożądliwie na nie patrzyli :P. Po chwili zmiana, wszyscy wykąpani, można śmigać dalej. Za kolejny cel obraliśmy sobie drugi singielek, ten objechany ostatnio w drodze powrotnej z Duszna.
W drodze na kolejny singielek© kubolsky
Jak się po chwili okazało, singletrack nie dość że wymagający, to jeszcze postanowił nam bonusowo bardziej uprzykrzyć życie. Na dzień dobry na ostrym podjeździe przez strumyczek Marcinowi puściła spinka od łańcucha. Można pomyśleć - zdarza się. Założyć nową i można śmigać dalej. Konia z rzędem temu, kto założy i zepnie łańcuch gdy atakują go chmary komarów - krwiopijców.
Szybki serwis w lesie© kubolsky
To był istny koszmar - Piotrek był w ciągłym ruchu żeby Go nie pożarły żywcem, ja pomagałem Marcinowi pląsając jak epileptyk, a Marcin miał solidnie przesrane - naprawiał napęd atakowany przez niezliczone ilości tych skurduplonych wampirów. Na Jego jednej ręce naliczyłem ich 12, a atakowały również pozostałe kończyny. Gdy tylko nowa spinka zaskoczyła ruszyliśmy aż się za nami kurzyło. Nie przejechaliśmy nawet stu metrów gdy Piotrowi spadł łańcuch. Całe szczęście założenie łańcucha to operacja znacznie szybsza niż jego skuwanie. Kilkanaście sekund i śmigamy dalej w komplecie. Niestety wydarzenia sprzed kilku minut skutecznie wygasiły w nas frajdę z jazdy tym odcinkiem. U wylotu szlaku Marcin skierował się na dół celem umycia rąk, my bojąc się ponownego ataku komarów ruszyliśmy w górę przez Kalinę do Jankowa. Marcin dołączył do nas po chwili i oddalając się od jeziora byliśmy o swoją krew coraz bardziej spokojni. W końcu przecięliśmy wiaduktem linię kolejową i skierowaliśmy się do OW Jankowo Dolne. Ostatni raz byłem tam tysiąc lat przed dinozaurami. Po dzisiejszej wizycie stwierdzam, że nic przez ten czas się nie zmieniło - ośrodek pamięta głęboki PRL, z tym że jest bardziej zaniedbany niż go pamiętam. Na domiar złego trafiliśmy w istne mrowisko gimbazy. Patrząc na średnią wieku obecnych tu dzieciaków (bo dorosłymi ciężko ich nazwać) pocieszyłem się, że do wieku emerytalnego mi chyba bliżej niż dalej i już niedługo przestanę tyrać, a zacznę się cieszyć wesołym życiem staruszka ;)
Mrowisko gimbazy, czyli w na plaży w Jankowie© kubolsky
Tutaj z kąpieli skorzystali tylko Marcin z Piotrem, ja sobie odpuściłem. Dobrze zrobiłem, bo jak się okazało w wodzie poza drobnoustrojami pływały olejki do opalania i kto wie co jeszcze. Podjeżdżając z powrotem na szlak zatrzymaliśmy się na chwilę w lokalnym spożywczaku na lodzika (mmmmmm, pycha!) i śmigamy dalej. Trasę powrotną ustaliliśmy przez przystanek kolejowy Jankowo Dolne, Wierzbiczany, Szczytniki Duchowne i Osiniec. W międzyczasie, w najwyższym lokalnym punkcie jedna fotka na dowód tego, że faktycznie tam byliśmy (ja jak się można domyślić, byłem po drugiej stronie obiektywu)...
Marcin z Piotrem w drodze na Wierzbiczany© kubolsky
...potem druga focia panoramy na lokalne pola, łąki, akweny i torowiska (w realu wyglądało to ładniej :P) i wskakujemy ponownie na asfalt.
Ot taki widoczek :)© kubolsky
Ledwo chwyciliśmy czarny dywan, Marcinowi zadzwonił telefon - pan Jurek nas szuka. Umówiliśmy się gdzieś po drodze, gdyż dzwoniący dopiero startował, a my musieliśmy wracać do domów. Wpadliśmy na siebie przed Osińcem.
Spotkanie z panem Jurkiem© kubolsky
Chwila pogawędki, panu Jurkowi nie udało się naciągnąć mnie i Piotra na wspólne kręcenie (Marcin miał jeszcze chwilę wolnego czasu więc zdecydował się na wspólną jazdę) i udaliśmy się dalej w stronę Gniezna. Piotra zostawiliśmy u zbiegu Hożej i Wolności, a Chłopaki potowarzyszyli mi tradycyjnie praktycznie pod sam dom. Tu się pożegnaliśmy wstępnie ustalając plan na sobotę, ja zakończyłem dzisiejszą przygodę z rowerem, a Oni ruszyli dokręcić jeszcze kilka kaemów.
Komentarze