Ekipowo - BS-owo, czyli okolice Trzemeszna z punktem kulminacyjnym w Dusznie.
Kategoria geocaching
Sobota, 15 czerwca 2013
Komentarze:
6
Studiując piątkowym wieczorem prognozy na dzień następny papa roześmiała mi się niesamowicie, gdyż sobota zapowiadała się stuprocentowo słonecznie, z delikatnym wiatrem bardziej umilającym jazdę, niż przeszkadzającym (vide wczorajsze solo) i oczywiście bez opadów. Bez zastanowienia, choć dość późno wystosowałem sms-a do p. Jurka z propozycją startu z rana, o 9.00. Na moje szczęście p. Jurek jeszcze nie spał i odpisał, że bardzo chętnie przystaje na moją propozycję. Postanowiłem wypróbować szczęście raz jeszcze i wystosowałem kolejną wiadomość, tym razem do Marcina. Tu również sukces - Marcin potwierdził swoją obecność.
Z łóżka zwlokłem się tuż po 8.00 rano (Junior wyjątkowo pozwolił pospac dłużej niż zwykle). Po porannej toalecie chwyciłem za telefon, patrzę...a tam nieodebrane połączenie od p. Jurka. Myślę sobie - "kurcze, na pewno coś wyskoczyło i dzwoni poinformować że nie może jechać". Z duszą na ramieniu wybrałem odpowiedni numer i oddzwaniam. Okazało się, że drobnej zmianie uległo miejsce startu, bo dołączy do nas Junior. Z rozmowy wywnioskowałem, że zamiast przy Biedrze spotkamy się na ścieżce przy Kostrzewskiego. Na tarczy za piętnaście 9, trzeba więc się było zacząć ogarniać. Izotonik w bidon, zestaw naprawczy i jakiś dłuższy rękaw w sakwę, łupina na czerep, cała ta reszta rowerowej garderoby na odpowiednie partie ciała i lecimy. Na ścieżce byłem punktualnie, a z przeciwka oczom mym ukazał się nadjeżdżający Mateusz. Sam. Dziwne... Wydawało mi się, że powinien być już z Dziadkiem. Cóż, przywitaliśmy się, a następnie chwyciłem za telefon i dzwonię. Okazało się, że p. Jurek czeka na mnie pod Biedrą. Ewidentnie się nie dogadaliśmy. Bywa i tak. Dzwonię więc do Marcina by dowiedzieć się jak u Niego sytuacja wygląda. Okazało się, że już śmiga w naszą stronę. Poczekaliśmy z minutkę i po chwili kręcimy we trójkę na spotkanie p. Jurkowi. Wpadliśmy na siebie na ul. Gajowej. Już w komplecie przywitaliśmy się każdy z każdym (dla matematyków zadanie - ile to łącznie potrząśnięć ręką ;P ), a następnie posypały się dziesiątki propozycji tras. Żartuję :P Nie było pomysłu, tak się przynajmniej początkowo wydawało.
Rozkminiamy dzisiejszą trasę.
Ja nieśmiało zaproponowałem wariant, który dzień wcześniej podrzucił mi Sebastian - nad jezioro Marcinkowskie, objazd dookoła i powrót. Z kontrą wyskoczył p. Jurek. Zaproponował wypad na punkt widokowy w Dusznie. Jako że nie wypada starszym od siebie (bez urazy panie Jurku :) ) odmawiać, przystaliśmy na propozycję (mimo, że Marcin był tam dzień wcześniej) i pokręciliśmy przez miasto w stronę Wierzbiczan. Kręcąc ul. Wierzbiczany, pobliskim torowiskiem wyminął nas pociąg. Nie zdążyłem niestety wyciągnąć aparatu, a chciałem go uwiecznić. Nie jechał za specjalnie szybko (w końcu towarowy - cysterny), to raczej ja się wykazałem refleksem szachisty ;)
Przecinając linię kolejową Gniezno - Inowrocław lub Poznań - Toruń, jak kto woli ruszyliśmy asfaltowymi, śródpolnymi drogami w stronę wsi gdzie znajduje się zjazd prowadzący w okolice jeziora. W tym też kierunku się udaliśmy.
Docierając do owego zjazdu nie mogłem wyzbyć się pokusy pobicia rekordu prędkości na tymże odcinku. Bez zbędnego zastanawiania się przyjąłem pozycję a'la Szurkowski, przełożenie 3x8, blokada skoku amortyzatora i kręcimy ile pary w nogach. U końca zjazdu licznik wskazał 57.2 km/h, czyli osiągnąłem najwyższą z naszej czwórki prędkość. Po raz kolejny również dziękowałem losowi, że na zawijasach tejże drogi nie zaskoczył mnie żaden jadący z przeciwka samochód, jak również że ja nie zaskoczyłem żadnego kierowcy pojazdu nie spodziewającego się nadjeżdżającego z taką prędkością rowerzysty. Po chwili gładki jak tafla lodu asfalt zamienił się w piaszczysty dukt, a my po prawej ręce pozostawiliśmy wylot ścieżki, którą dziś jeszcze będziemy wracali. Na chwilę piachy znów przeistoczyły się w asfalt, by mijając Kalinę z powrotem wskoczyć na polne szutrowo - piaszczyste trakty. Do samego Wymysłowa towarzyszyły nam przepiękne okoliczności przyrody :)
W Wymysłowie znów chwyciliśmy asfalt, który zawiódł nas do drogi krajowej nr 15. Tu niestety musieliśmy przejechać kawałek DK, gdyż do dnia dzisiejszego nie znaliśmy mniej ruchliwej alternatywy mającej poprowadzić nas do Trzemeszna. Z "krajówki" odbiliśmy dopiero koło Tesco, gdzie chyba Marcin zaproponował by dryndnąć do Sebastiana i wyciągnąć Go na wspólny wypad. Ja się można było spodziewać Sebek przystał na propozycję i o dziwo w ciągu niecałych 5 minut dołączył do naszej Gnieźnieńskiej ekipy. Osobiście podejrzewam, że "na rowerowo" ubrany siedział w domu od rana i spodziewał się jakiegoś telefonu z taką właśnie propozycją ;). Szczwany, nie ma to tamto :P. Dalej, już w pięcioro kręciliśmy ponownie w stronę DK15, lecz tylko z zamiarem jej przecięcia i wskoczenia na dukt mający zaprowadzić nas w okolice wsi Folusz.
Ledwo wskoczyliśmy na tą wyboistą drogę, Sebek przejął przewodnictwo nad grupą (no w końcu jedyny lokals, inaczej być nie mogło :) ) i rozpoczął swój rajd po ciekawych miejscach. Na początek króciutki podjazd i po chwili podziwiamy ze skarpy jezioro Malicz.
Chwilowy fotostop i wracamy na dół, lecz tylko na chwilę, bo dosłownie po parudziesięciu metrach znów odbijamy w prawo i długim, zarośniętym zjazdem śmigamy nad brzeg jeziora. Tu również chwilowa przerwa dla fotografów - amatorów i...niespodzianka! Nigdy w życiu bym się nie spodziewał, że tam gdzie przed chwilą patrzyłem startuje tak fajny singielek. Ekspresowy przejazd wąską na pół roweru ;), ledwo widoczną ścieżką, pełną zarośli, krzaków, drzew i pokrzyw (Oj tak...reumatyzmu nie muszę obawiać się do końca życia. Podejrzewam, że najbliższe dwa pokolenia do przodu również ;) ) i wyskakujemy przy starym młynie wodnym.
Kolejny obowiązkowy fotostop to również chwila na otrzepanie się z liści, nasion traw i kurzu. Przy okazji pojmuje, po co mi kask - śmigając singielkiem w pewnym momencie solidnie przygrzałem w jakąś gałąź, aż się zachwiałem na rowerze.
Dalej licznymi podjazdami, zjazdami, zakrętami, drogami piaszczystymi które co jakiś czas próbowały zrzucić mnie z Fury (a raz im się nawet udało : ) pomknęliśmy na Wał Wydartowski, w kierunku naszego dzisiejszego punktu docelowego - wieży widokowej w Dusznie. Szczerze muszę przyznać, że strasznie zazdroszczę Sebastianowi terenów do jazdy. Okolice Gniezna są płaskie jak naleśnik, a jak się już zjedzie z asfaltu to najczęściej w piach. Tereny dookoła Trzemeszna to niezliczona ilość jezior, skarp, dzikich ścieżek, dróg polnych, szutrów (piach też się znajdzie), asfaltów, "kocich łbów", ogólnie bardzo są bardzo urozmaicone. Tak kręcąc i podziwiając okolicę przecięliśmy nagle Wydartowo, a mijając starą kuźnię o której wspominałem we wpisie opisującym wyjazd do Torunia wpadliśmy do Duszna. Stąd jeszcze parę zawijasów, kilka podjazdów i już na horyzoncie widać nasz cel.
Do samej wieży pozostał raptem jeden zjazd, zakręt w lewo, delikatny podjazd, zakręt w prawo, parę obrotów korbą i jesteśmy.
Faktycznie, śmigając do Toronto śmiało mogłem żałować, że wszystkie ciekawsze miejsca (jak Duszno właśnie, czy Kruszwica) zostawiałem z boku. Nowa wieża, wybudowana w 2012 roku w miejscu starej, podpalonej przez jakiegoś półgówka nie prezentuje się może tak okazale jak ta w Mosinie, ale wystarczy się na nią wskrobać by móc podziwiać przepiękne widoki okolicy, jak również przy sprzyjającej pogodzie (jak na przykład dzisiaj) dojrzeć naprawdę odległe miejsca. Mi udało się dostrzec dymiące kominy elektrowni w Koninie, wyrobiska w Piechcinie, chyba Inowrocław, oraz Trzemeszno i Gniezno. Obawiam się jednak, że poniższe zdjęcia i filmik nie ukazują tego, co dane mi było zobaczyć. Powyżej macie jednak opisowy pogląd sytuacji :P
Na podziwianiu widoków zeszło nam jakieś 10 minut, do tego dodatkowe 5 na wspólne fotki (do obejrzenia we wpisach Chłopaków), czyli po 15 minutach kręcimy z powrotem. Powrotna droga wiodła tym samym szlakiem aż w okolice Wydartowa. Dało mi to okazję na sfocenie jednej z opuszczonych aren Euro 2012 ;) Murawę porosły maki, a siatki z bramek szyte jedwabną nicią ktoś chyba zajumał ;) Trybuny też jakoś tak skromniej się prezentują :P.
Przy starej kuźni zatrzymaliśmy się celem odnalezienia znajdującego się tam kesza. Wystarczyła chwila by Marcin wyciągnął zakamuflowane zawiniątko na światło słoneczne i wpisał mnie, siebie i Mateusza do logbooka.
Skrzynkę umieściliśmy ponownie na swoim miejscu, zamaskowaliśmy i spokojni o jej byt (w końcu strzeże jej widzący wszystko ze szczytu komina bocian) pomknęliśmy dalej.
Przez chwilę jeszcze śmigaliśmy objechanym dziś szlakiem, lecz nie wiem na którym rozjeździe wskoczyliśmy na kocie łby, których w tamtą stronę nie było. To znak, że kręcimy do Lubinia. Po drodze podskakiwaliśmy trochę na nieśmiertelnej, kamiennej drodze, minęliśmy dwie turbiny wiatrowe i przejechaliśmy kawałek starym śladem DK15. W końcu wiaduktem nad torami kolejowymi dotarliśmy do właściwej krajówki i mijając ją wkroczyliśmy do Lubinia. Ostry zakręt w prawo i Sebek zaproponował zjazd nad brzeg jeziora Popielewskiego. Nie zdążyliśmy się nawet odezwać, a już prowadził nas w dół. Całe szczęście okazało się, że hample u wszystkich są naprawdę w porządku - zjazd po chwili przeistoczył się w wyschnięte koryto spływającego tu niedawno z góry potoku wody, powstałego najprawdopodobniej po ulewnych deszczach. Innymi słowy głębokie dziury i długie wyrwy na całą szerokość gruntowej drogi.
Nie zrażając się zbytnio przeprowadziliśmy kawałek rowery przez wysoką trawę i okazało się, że równolegle biegnie chyba zjazd właściwy. Po kolei więc stoczyliśmy się na dół, rowery na glebę i kolejna, parominutowa przerwa. Koledzy zajęli się badaniem wytrzymałości wątpliwej konstrukcji pomostu, ja nie chcąc ryzykować zająłem się dokumentowaniem ich poczynań. Nie żebym się bał wody, ale ponieważ nie wyglądała na czystą, a ja nie miałem nic na przebranie wolałem pozostać na suchym lądzie.
Tu również zeszło nam jakieś 10 minut na odpoczynku, aż w końcu wsiedliśmy na rowery i pokręciliśmy śmiganym przed chwilą zjazdem, tym razem do góry. Jeszcze krótka wizyta w lokalnym sklepiku celem zakupu wody i energetyków, wciągnęliśmy po batoniku od p. Jurka (dzię-ku-je-my! :) ) i jedziemy dalej. Po raz nie wiem już który dzisiaj przecięliśmy "piętnastkę", następnie linię kolejową i odbijając w lewo, częściowo wzdłuż torów pojechaliśmy kolejną dziś zarośniętą polną droga w kierunku Trzemeszna.
Pod koniec tego etapu naszym oczom ukazał się ciekawy widok - dwa konie, a na każdym z nich niewiasta w liczbie sztuk jeden :)
Mijając je serdecznie się pozdrowiliśmy, p. Jurek coś tam zagadywał o zamianie konia na rower ;), lecz ostatecznie do wymiany nie doszło więc tylko strzelił im fotkę. Dalsza trasa wiodła znowu w okolice widzianego już dziś młyna, a dalej zamiast z powrotem singielkiem przez pokrzywy, śmignęliśmy długim, piaszczystym podjazdem górą. Jeszcze tylko jeden zakręt w lewo i prostą drogą wracamy do Trzemeszna. W miejscu, gdzie do ekipy dokoptowaliśmy Sebastiana postanowiliśmy się z nim pożegnać.
Ten jednak nie dawał za wygraną i po krótkiej konsultacji odnośnie naszych dalszych planów postanowił potowarzyszyć nam do granic swojego miasta. Wyszło to nam na dobre, gdyż tym sposobem poznaliśmy szlak, który zwalnia nas z jazdy krajówką wśród TIR-ów od Wymysłowa do Trzemeszna. Rozstaliśmy się przy składowisku odpadów stałych ;) i poinstruowani przez Sebastiana ruszyliśmy w kierunku Wierzbiczan.
Oczywiście bardzo fajnie jest poznawać nowe ścieżki, lecz jeszcze fajniej jest mieć ze sobą kogoś, kto posiada GPS i wgrane solidne mapy (w naszym wypadku jest to Marcin). Obstawiam, że osoba nie znająca okolicy na drugim, góra trzecim z kolei rozjeździe zwyczajnie by się pogubiła. Ja osobiście zorientowałem się gdzie jesteśmy dopiero, gdy dotarliśmy do drogi wiodącej z Kujawek do Wymysłowa. Później już było łatwo. W międzyczasie zmieniliśmy trochę plany i koncept objechania jeziora singielkiem wzdłuż brzegu zamieniliśmy na inny singielek - ten biegnący górą (również wzdłuż jeziora). Pozostawiając Kujawki za sobą wbiliśmy się w las i kręciliśmy jak nas wąska ścieżka wiodła. Ta biegła najpierw równo przed siebie, po chwili w dół, ostry zakręt w prawo, w lewo i w bród przez stróżkę pod górę.
Było stromo. Marcin na przełożeniu 1x1 nie dał rady, więc tym bardziej ja na 2x1 nie podjechałem. Dalej w lewo na skarpę skąd rozpościera się bardzo ładny widok na jezioro.
Do tego punktu koła mnie już kiedyś zawiodły, dalej jeszcze nie śmigałem. Okazało się, że oprócz Marcina nikt z nas tędy jeszcze nie jechał, więc to Marcin właśnie przejął rolę lidera.
Ciężko by mi było opisać dokładnie przebieg singletracka, więc napiszę tylko że jest super :) Takie właśnie szlaki lubię. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy mega stromej i mega wysokiej skarpie, która uświadomiła nam, że nie tylko rowerzyści takie ścieżki lubią. Najprawdopodobniej akurat tą skarpę upodobali sobie motocrossowcy. Zastanawiam się tylko w którą stronę nią śmigają.
Dalej ścieżka wiodła licznymi zawijasami by w końcu wypaść na tradycyjny, leśny dukt, niegdyś już przeze mnie śmigany. Stąd częściowo gruntem, częściowo luźnym piachem dotarliśmy z powrotem do Wierzbiczan i wyjechaliśmy na asfalt w miejscu, o którym wspominałem na początku tego przydługiego wpisu. Dalej już standardowo - przez Wierzbiczany, Szczytniki Duchowne i Osiniec do Gniezna.
Ze Szczytnik ja przejąłem role przewodnika i równiutkim tempem (28 km/h) doprowadziłem Ekipę do Gniezna. Marcina pożegnaliśmy przy ul. Wiosny Ludów, a ja wraz z p. Jurkiem i Mateuszem pokręciłem dalej z zamiarem odstawienia Ich na Artyleryjską. Tam okazało się, że Brachol siedzi u moich i Jego znajomych. Pożegnałem więc moich dwóch towarzyszy, i wpadłem Bracholowi i reszcie powiedzieć "cześć!". Chwile pogadaliśmy, wypiłem Frugo i pokręciłem do domu. Jeszcze na początku ścieżki przy Kostrzewskiego wpadłem na p. Jurka, z którym wspólnie pokręciłem na nasz fyrtel. Pan Jurek tradycyjnie dokręcając kaemy odstawił mnie praktycznie pod same drzwi i tu dzisiejszy rowerowy dzień się zakończył.
Ponieważ sam wpis wyszedł trochę długaśny, skwituję go jednym, no w sumie dwoma słowami - Było zajebiście!
Z łóżka zwlokłem się tuż po 8.00 rano (Junior wyjątkowo pozwolił pospac dłużej niż zwykle). Po porannej toalecie chwyciłem za telefon, patrzę...a tam nieodebrane połączenie od p. Jurka. Myślę sobie - "kurcze, na pewno coś wyskoczyło i dzwoni poinformować że nie może jechać". Z duszą na ramieniu wybrałem odpowiedni numer i oddzwaniam. Okazało się, że drobnej zmianie uległo miejsce startu, bo dołączy do nas Junior. Z rozmowy wywnioskowałem, że zamiast przy Biedrze spotkamy się na ścieżce przy Kostrzewskiego. Na tarczy za piętnaście 9, trzeba więc się było zacząć ogarniać. Izotonik w bidon, zestaw naprawczy i jakiś dłuższy rękaw w sakwę, łupina na czerep, cała ta reszta rowerowej garderoby na odpowiednie partie ciała i lecimy. Na ścieżce byłem punktualnie, a z przeciwka oczom mym ukazał się nadjeżdżający Mateusz. Sam. Dziwne... Wydawało mi się, że powinien być już z Dziadkiem. Cóż, przywitaliśmy się, a następnie chwyciłem za telefon i dzwonię. Okazało się, że p. Jurek czeka na mnie pod Biedrą. Ewidentnie się nie dogadaliśmy. Bywa i tak. Dzwonię więc do Marcina by dowiedzieć się jak u Niego sytuacja wygląda. Okazało się, że już śmiga w naszą stronę. Poczekaliśmy z minutkę i po chwili kręcimy we trójkę na spotkanie p. Jurkowi. Wpadliśmy na siebie na ul. Gajowej. Już w komplecie przywitaliśmy się każdy z każdym (dla matematyków zadanie - ile to łącznie potrząśnięć ręką ;P ), a następnie posypały się dziesiątki propozycji tras. Żartuję :P Nie było pomysłu, tak się przynajmniej początkowo wydawało.
Rozkminiamy dzisiejszą trasę.
Spotkanie na ul. Gajowej© kubolsky
Ja nieśmiało zaproponowałem wariant, który dzień wcześniej podrzucił mi Sebastian - nad jezioro Marcinkowskie, objazd dookoła i powrót. Z kontrą wyskoczył p. Jurek. Zaproponował wypad na punkt widokowy w Dusznie. Jako że nie wypada starszym od siebie (bez urazy panie Jurku :) ) odmawiać, przystaliśmy na propozycję (mimo, że Marcin był tam dzień wcześniej) i pokręciliśmy przez miasto w stronę Wierzbiczan. Kręcąc ul. Wierzbiczany, pobliskim torowiskiem wyminął nas pociąg. Nie zdążyłem niestety wyciągnąć aparatu, a chciałem go uwiecznić. Nie jechał za specjalnie szybko (w końcu towarowy - cysterny), to raczej ja się wykazałem refleksem szachisty ;)
Przecinając linię kolejową Gniezno - Inowrocław lub Poznań - Toruń, jak kto woli ruszyliśmy asfaltowymi, śródpolnymi drogami w stronę wsi gdzie znajduje się zjazd prowadzący w okolice jeziora. W tym też kierunku się udaliśmy.
Kierunek - Wierzbiczany© kubolsky
Docierając do owego zjazdu nie mogłem wyzbyć się pokusy pobicia rekordu prędkości na tymże odcinku. Bez zbędnego zastanawiania się przyjąłem pozycję a'la Szurkowski, przełożenie 3x8, blokada skoku amortyzatora i kręcimy ile pary w nogach. U końca zjazdu licznik wskazał 57.2 km/h, czyli osiągnąłem najwyższą z naszej czwórki prędkość. Po raz kolejny również dziękowałem losowi, że na zawijasach tejże drogi nie zaskoczył mnie żaden jadący z przeciwka samochód, jak również że ja nie zaskoczyłem żadnego kierowcy pojazdu nie spodziewającego się nadjeżdżającego z taką prędkością rowerzysty. Po chwili gładki jak tafla lodu asfalt zamienił się w piaszczysty dukt, a my po prawej ręce pozostawiliśmy wylot ścieżki, którą dziś jeszcze będziemy wracali. Na chwilę piachy znów przeistoczyły się w asfalt, by mijając Kalinę z powrotem wskoczyć na polne szutrowo - piaszczyste trakty. Do samego Wymysłowa towarzyszyły nam przepiękne okoliczności przyrody :)
Pogoda iście rowerowa© kubolsky
W Wymysłowie znów chwyciliśmy asfalt, który zawiódł nas do drogi krajowej nr 15. Tu niestety musieliśmy przejechać kawałek DK, gdyż do dnia dzisiejszego nie znaliśmy mniej ruchliwej alternatywy mającej poprowadzić nas do Trzemeszna. Z "krajówki" odbiliśmy dopiero koło Tesco, gdzie chyba Marcin zaproponował by dryndnąć do Sebastiana i wyciągnąć Go na wspólny wypad. Ja się można było spodziewać Sebek przystał na propozycję i o dziwo w ciągu niecałych 5 minut dołączył do naszej Gnieźnieńskiej ekipy. Osobiście podejrzewam, że "na rowerowo" ubrany siedział w domu od rana i spodziewał się jakiegoś telefonu z taką właśnie propozycją ;). Szczwany, nie ma to tamto :P. Dalej, już w pięcioro kręciliśmy ponownie w stronę DK15, lecz tylko z zamiarem jej przecięcia i wskoczenia na dukt mający zaprowadzić nas w okolice wsi Folusz.
Cel - Duszno© kubolsky
Ledwo wskoczyliśmy na tą wyboistą drogę, Sebek przejął przewodnictwo nad grupą (no w końcu jedyny lokals, inaczej być nie mogło :) ) i rozpoczął swój rajd po ciekawych miejscach. Na początek króciutki podjazd i po chwili podziwiamy ze skarpy jezioro Malicz.
Nad jeziorem Malicz© kubolsky
Chwilowy fotostop i wracamy na dół, lecz tylko na chwilę, bo dosłownie po parudziesięciu metrach znów odbijamy w prawo i długim, zarośniętym zjazdem śmigamy nad brzeg jeziora. Tu również chwilowa przerwa dla fotografów - amatorów i...niespodzianka! Nigdy w życiu bym się nie spodziewał, że tam gdzie przed chwilą patrzyłem startuje tak fajny singielek. Ekspresowy przejazd wąską na pół roweru ;), ledwo widoczną ścieżką, pełną zarośli, krzaków, drzew i pokrzyw (Oj tak...reumatyzmu nie muszę obawiać się do końca życia. Podejrzewam, że najbliższe dwa pokolenia do przodu również ;) ) i wyskakujemy przy starym młynie wodnym.
Młyn wodny© kubolsky
Kolejny obowiązkowy fotostop to również chwila na otrzepanie się z liści, nasion traw i kurzu. Przy okazji pojmuje, po co mi kask - śmigając singielkiem w pewnym momencie solidnie przygrzałem w jakąś gałąź, aż się zachwiałem na rowerze.
Dalej licznymi podjazdami, zjazdami, zakrętami, drogami piaszczystymi które co jakiś czas próbowały zrzucić mnie z Fury (a raz im się nawet udało : ) pomknęliśmy na Wał Wydartowski, w kierunku naszego dzisiejszego punktu docelowego - wieży widokowej w Dusznie. Szczerze muszę przyznać, że strasznie zazdroszczę Sebastianowi terenów do jazdy. Okolice Gniezna są płaskie jak naleśnik, a jak się już zjedzie z asfaltu to najczęściej w piach. Tereny dookoła Trzemeszna to niezliczona ilość jezior, skarp, dzikich ścieżek, dróg polnych, szutrów (piach też się znajdzie), asfaltów, "kocich łbów", ogólnie bardzo są bardzo urozmaicone. Tak kręcąc i podziwiając okolicę przecięliśmy nagle Wydartowo, a mijając starą kuźnię o której wspominałem we wpisie opisującym wyjazd do Torunia wpadliśmy do Duszna. Stąd jeszcze parę zawijasów, kilka podjazdów i już na horyzoncie widać nasz cel.
W oddali wieża w Duszie© kubolsky
Do samej wieży pozostał raptem jeden zjazd, zakręt w lewo, delikatny podjazd, zakręt w prawo, parę obrotów korbą i jesteśmy.
Jesteśmy na miejscu© kubolsky
Faktycznie, śmigając do Toronto śmiało mogłem żałować, że wszystkie ciekawsze miejsca (jak Duszno właśnie, czy Kruszwica) zostawiałem z boku. Nowa wieża, wybudowana w 2012 roku w miejscu starej, podpalonej przez jakiegoś półgówka nie prezentuje się może tak okazale jak ta w Mosinie, ale wystarczy się na nią wskrobać by móc podziwiać przepiękne widoki okolicy, jak również przy sprzyjającej pogodzie (jak na przykład dzisiaj) dojrzeć naprawdę odległe miejsca. Mi udało się dostrzec dymiące kominy elektrowni w Koninie, wyrobiska w Piechcinie, chyba Inowrocław, oraz Trzemeszno i Gniezno. Obawiam się jednak, że poniższe zdjęcia i filmik nie ukazują tego, co dane mi było zobaczyć. Powyżej macie jednak opisowy pogląd sytuacji :P
Widok z wieży 1© kubolsky
Widok z wieży 2© kubolsky
Widok z wieży 3© kubolsky
Widok z wieży 4© kubolsky
Na podziwianiu widoków zeszło nam jakieś 10 minut, do tego dodatkowe 5 na wspólne fotki (do obejrzenia we wpisach Chłopaków), czyli po 15 minutach kręcimy z powrotem. Powrotna droga wiodła tym samym szlakiem aż w okolice Wydartowa. Dało mi to okazję na sfocenie jednej z opuszczonych aren Euro 2012 ;) Murawę porosły maki, a siatki z bramek szyte jedwabną nicią ktoś chyba zajumał ;) Trybuny też jakoś tak skromniej się prezentują :P.
Boisko trochę zarosło© kubolsky
Przy starej kuźni zatrzymaliśmy się celem odnalezienia znajdującego się tam kesza. Wystarczyła chwila by Marcin wyciągnął zakamuflowane zawiniątko na światło słoneczne i wpisał mnie, siebie i Mateusza do logbooka.
Kolejny kesz do kolekcji© kubolsky
Skrzynkę umieściliśmy ponownie na swoim miejscu, zamaskowaliśmy i spokojni o jej byt (w końcu strzeże jej widzący wszystko ze szczytu komina bocian) pomknęliśmy dalej.
Strażnik kesza© kubolsky
Przez chwilę jeszcze śmigaliśmy objechanym dziś szlakiem, lecz nie wiem na którym rozjeździe wskoczyliśmy na kocie łby, których w tamtą stronę nie było. To znak, że kręcimy do Lubinia. Po drodze podskakiwaliśmy trochę na nieśmiertelnej, kamiennej drodze, minęliśmy dwie turbiny wiatrowe i przejechaliśmy kawałek starym śladem DK15. W końcu wiaduktem nad torami kolejowymi dotarliśmy do właściwej krajówki i mijając ją wkroczyliśmy do Lubinia. Ostry zakręt w prawo i Sebek zaproponował zjazd nad brzeg jeziora Popielewskiego. Nie zdążyliśmy się nawet odezwać, a już prowadził nas w dół. Całe szczęście okazało się, że hample u wszystkich są naprawdę w porządku - zjazd po chwili przeistoczył się w wyschnięte koryto spływającego tu niedawno z góry potoku wody, powstałego najprawdopodobniej po ulewnych deszczach. Innymi słowy głębokie dziury i długie wyrwy na całą szerokość gruntowej drogi.
Zjazd nad jezioro Popielewskie odpłynął© kubolsky
Nie zrażając się zbytnio przeprowadziliśmy kawałek rowery przez wysoką trawę i okazało się, że równolegle biegnie chyba zjazd właściwy. Po kolei więc stoczyliśmy się na dół, rowery na glebę i kolejna, parominutowa przerwa. Koledzy zajęli się badaniem wytrzymałości wątpliwej konstrukcji pomostu, ja nie chcąc ryzykować zająłem się dokumentowaniem ich poczynań. Nie żebym się bał wody, ale ponieważ nie wyglądała na czystą, a ja nie miałem nic na przebranie wolałem pozostać na suchym lądzie.
Testowanie pomostu© kubolsky
Tu również zeszło nam jakieś 10 minut na odpoczynku, aż w końcu wsiedliśmy na rowery i pokręciliśmy śmiganym przed chwilą zjazdem, tym razem do góry. Jeszcze krótka wizyta w lokalnym sklepiku celem zakupu wody i energetyków, wciągnęliśmy po batoniku od p. Jurka (dzię-ku-je-my! :) ) i jedziemy dalej. Po raz nie wiem już który dzisiaj przecięliśmy "piętnastkę", następnie linię kolejową i odbijając w lewo, częściowo wzdłuż torów pojechaliśmy kolejną dziś zarośniętą polną droga w kierunku Trzemeszna.
Powrót do Trzemeszna© kubolsky
Jechało się bardzo kolorowo© kubolsky
Pod koniec tego etapu naszym oczom ukazał się ciekawy widok - dwa konie, a na każdym z nich niewiasta w liczbie sztuk jeden :)
Jeśli nie rower to koń :)© kubolsky
Mijając je serdecznie się pozdrowiliśmy, p. Jurek coś tam zagadywał o zamianie konia na rower ;), lecz ostatecznie do wymiany nie doszło więc tylko strzelił im fotkę. Dalsza trasa wiodła znowu w okolice widzianego już dziś młyna, a dalej zamiast z powrotem singielkiem przez pokrzywy, śmignęliśmy długim, piaszczystym podjazdem górą. Jeszcze tylko jeden zakręt w lewo i prostą drogą wracamy do Trzemeszna. W miejscu, gdzie do ekipy dokoptowaliśmy Sebastiana postanowiliśmy się z nim pożegnać.
Z powrotem w Trzemesznie© kubolsky
Ten jednak nie dawał za wygraną i po krótkiej konsultacji odnośnie naszych dalszych planów postanowił potowarzyszyć nam do granic swojego miasta. Wyszło to nam na dobre, gdyż tym sposobem poznaliśmy szlak, który zwalnia nas z jazdy krajówką wśród TIR-ów od Wymysłowa do Trzemeszna. Rozstaliśmy się przy składowisku odpadów stałych ;) i poinstruowani przez Sebastiana ruszyliśmy w kierunku Wierzbiczan.
Jedziemy nad Wierzbiczany© kubolsky
Oczywiście bardzo fajnie jest poznawać nowe ścieżki, lecz jeszcze fajniej jest mieć ze sobą kogoś, kto posiada GPS i wgrane solidne mapy (w naszym wypadku jest to Marcin). Obstawiam, że osoba nie znająca okolicy na drugim, góra trzecim z kolei rozjeździe zwyczajnie by się pogubiła. Ja osobiście zorientowałem się gdzie jesteśmy dopiero, gdy dotarliśmy do drogi wiodącej z Kujawek do Wymysłowa. Później już było łatwo. W międzyczasie zmieniliśmy trochę plany i koncept objechania jeziora singielkiem wzdłuż brzegu zamieniliśmy na inny singielek - ten biegnący górą (również wzdłuż jeziora). Pozostawiając Kujawki za sobą wbiliśmy się w las i kręciliśmy jak nas wąska ścieżka wiodła. Ta biegła najpierw równo przed siebie, po chwili w dół, ostry zakręt w prawo, w lewo i w bród przez stróżkę pod górę.
Singielek nad Wierzbiczanami© kubolsky
Było stromo. Marcin na przełożeniu 1x1 nie dał rady, więc tym bardziej ja na 2x1 nie podjechałem. Dalej w lewo na skarpę skąd rozpościera się bardzo ładny widok na jezioro.
Widok ze skarpy na j. Wierzbiczańskie© kubolsky
Do tego punktu koła mnie już kiedyś zawiodły, dalej jeszcze nie śmigałem. Okazało się, że oprócz Marcina nikt z nas tędy jeszcze nie jechał, więc to Marcin właśnie przejął rolę lidera.
Tu mnie jeszcze nie było© kubolsky
Ciężko by mi było opisać dokładnie przebieg singletracka, więc napiszę tylko że jest super :) Takie właśnie szlaki lubię. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy mega stromej i mega wysokiej skarpie, która uświadomiła nam, że nie tylko rowerzyści takie ścieżki lubią. Najprawdopodobniej akurat tą skarpę upodobali sobie motocrossowcy. Zastanawiam się tylko w którą stronę nią śmigają.
Zjazd/podjazd - wersja hardkor© kubolsky
Dalej ścieżka wiodła licznymi zawijasami by w końcu wypaść na tradycyjny, leśny dukt, niegdyś już przeze mnie śmigany. Stąd częściowo gruntem, częściowo luźnym piachem dotarliśmy z powrotem do Wierzbiczan i wyjechaliśmy na asfalt w miejscu, o którym wspominałem na początku tego przydługiego wpisu. Dalej już standardowo - przez Wierzbiczany, Szczytniki Duchowne i Osiniec do Gniezna.
Kręcimy asfaltami do domów© kubolsky
Ze Szczytnik ja przejąłem role przewodnika i równiutkim tempem (28 km/h) doprowadziłem Ekipę do Gniezna. Marcina pożegnaliśmy przy ul. Wiosny Ludów, a ja wraz z p. Jurkiem i Mateuszem pokręciłem dalej z zamiarem odstawienia Ich na Artyleryjską. Tam okazało się, że Brachol siedzi u moich i Jego znajomych. Pożegnałem więc moich dwóch towarzyszy, i wpadłem Bracholowi i reszcie powiedzieć "cześć!". Chwile pogadaliśmy, wypiłem Frugo i pokręciłem do domu. Jeszcze na początku ścieżki przy Kostrzewskiego wpadłem na p. Jurka, z którym wspólnie pokręciłem na nasz fyrtel. Pan Jurek tradycyjnie dokręcając kaemy odstawił mnie praktycznie pod same drzwi i tu dzisiejszy rowerowy dzień się zakończył.
Ponieważ sam wpis wyszedł trochę długaśny, skwituję go jednym, no w sumie dwoma słowami - Było zajebiście!
Komentarze
Btw Szacun za przebrnięcie przez wpis! Sam się sobie dziwie jak bardzo popłynąłem z weną ;)
Do teraz też zżera mnie zazdrość o wypad do Piechcina :P
Alternatywa ominięcia krajowej 15 koło Wymysłowa też jest - na wyjeździe z Wymysłowa jedzie się prosto - trasa wydłuża się o jakieś 400 metrów.