Ekipą do Doliny rzeki Gąsawki, pod przewodnictwem Sebastiana
Kategoria geocaching
Niedziela, 21 kwietnia 2013
Komentarze:
3
Zgodnie z wczorajszymi ustaleniami, o 9:30 wyruszyłem w kierunku Biedronki przy ul. Poznańskiej na spotkanie z panem Jurkiem i Mateuszem. Szybki, męski uścisk dłoni i śmigamy na Wenecję, gdzie umówiliśmy się z Marcinem. Tu również wymieniliśmy uprzejmości, ja w międzyczasie narzuciłem na siebie bluzę (wyjazd na półkrótko rano to nie był zbyt dobry pomysł) i ruszyliśmy na Gołąbki. Ledwo wyjechaliśmy z miasta i już wiedzieliśmy, że wiatr w dniu dzisiejszym nie będzie naszym sprzymierzeńcem. Nie był to ten znany z ostatnich dni ciepły zefirek, lecz odczuwalne, dość chłodne wietrzysko (choć summa summarum nie było tak źle). Droga na Gołąbki w znacznej mierze wiodła przez lasy, w których po drodze zatrzymaliśmy się przy grobie żołnierza Napoleońskiego celem obfocenia obelisku, a w moim przypadku zaliczenia przy okazji kesza :)
Chwilę później dotarliśmy na umówione miejsce spotkania, tam już czekał na nas Sebastian. Na miejscu ustaliliśmy dzisiejszą trasę, choć ustaliliśmy to za dużo powiedziane - Sebek zaproponował jeden z wielu objechanych przez Niego wariantów, na który przystaliśmy i po minucie ruszyliśmy dalej. Paręset metrów jazdy i znaleźliśmy się na plaży nad jeziorem Przedwieśnia, gdzie postanowiłem wprowadzić drobne korekty w ustawieniu kąta siodła. Od samego wyjazdu z Gniezna coś mi nie grało, a moja interwencja tylko to potwierdziła - śruba była luźna, a siodło przy użyciu odpowiedniej siły można było przestawiać rękoma.
Dalej długą, częściowo asfaltową i częściowo gruntową prostą przez las śmignęlismy w kierunku źródła rzeki Gąsawki. Tam kolejny fotostop.
Dalej pokręciliśmy pagórkowatym, leśnym duktem w stronę ścieżki dydaktyczno-przyrodniczej "Dolina rzeki Gąsawki". Już po kilkuset metrach czekał nas pierwszy krótki, lecz stromy i grząski podjazd.
Tu muszę przyznać, że o ile jazda po równych drogach, czy to asfaltach, czy to leśnych duktach, czy też polnych drogach to przy obecnej formie dla mnie pestka, o tyle ostre podjazdy (bo te dłuższe i łagodniejsze łykam bez problemu) jeszcze dają mi ostro popalić. Kwestia czasu i będzie git :) Dalej pośmigaliśmy już asfaltem, gdzie po drodze zaliczyliśmy szybki zjazd. Tu też ustanowiłem swój obecny top speed - 60.1 km/h. Po zjeździe oczywiście podjazd, odbicie w prawo, chwila pedałowania i jesteśmy u celu.
Ścieżka przyrodniczo-dydaktyczna w Dolinie rzeki Gąsawki to stosunkowo krótki, lecz mega, meeeega urokliwy szlak pieszo-rowerowy! Po drodze mamy zjazdy, podjazdy, schody, mostki, wąwozy, meandrującą rzekę, rozlewiska i sto innych powodów by się na chwilę zatrzymać, popatrzeć i strzelić fotkę. Na bank tu jeszcze nie raz zawitam.
Po drodze, gdzieś tam w dolinie Sebastian założył nowego kesza. Spoilerów nie będzie :)
Chyba z tej satysfakcji z założonej nowej skrzynki wlazł na drzewo i ani raczył z niego zleźć ;)
Kilka, może kilkadziesiąt, albo i więcej obrotów korbą dalej opuściliśmy szlak, tym samym wjeżdżając do osady Gąsawka, skąd asfaltem w górę mijając punkt z którego zaczynaliśmy i do wcześniej wspominanej asfaltowej górki. Tym samym zakręciliśmy kółeczko i pośmigaliśmy nad jezioro Wieneckie.
Tu po raz kolejny widoki zaparły mi dech. Okazuje się, że wystarczy kawałek dalej od domu wyściubić nos i można poznać naprawdę ciekawe i przede wszystkim piękne fyrtle. Dalej ruszyliśmy polną drogą, gdzie po chwili naszym oczom ukazał się urokliwy, choć o tej porze jeszcze goły bukowy las. W tym miejscu część z nas śmignęła skrajem, a reszta (w tym ja) przez las, górkami i zjazdami. Przy wyjeździe Sebastiana dopadła chmara papparazzi ;)
Koniec końców offroad musiał się kiedyś zakończyć i znów chwyciliśmy asfalt. Żeby jednak nie było za różowo, podjazdy ani myślały dać za wygraną. Konkretny spotkał nas już po chwili w Palędziach Kościelnych.
Po osiągnięciu szczytu, zgodnie z prawem cyklisty - był podjazd, musi być zjazd. Był :) Tu większość ekipy po raz kolejny spróbowała swych sił w biciu rekordów prędkości, mój jednak tego dnia pozostał nie pobity. Po drodze minęliśmy kopalnię soli w Przyjmie, oraz miejsca, gdzie strony zainteresowane prowadziły odwierty w poszukiwaniu łupków. W końcu znowu czarny dywan się skończył, a my piachami pognaliśmy w stronę Wału Wydartowskiego.
Po kilku podjazdach (jakoś zjazdy mi umknęły) po raz kolejny chwyciliśmy asfalt, który doprowadził nas do czynnego sklepu, w którym uzupełniliśmy zapas płynów.
Tu też okazało się, że Mateusz złapał pierwszego w swojej rowerowej karierze laczka. Szybki pit-stop i w parę minut problem został zażegnany.
Dalej już praktycznie łagodnie z górki, raz asfaltem, raz polnym gruntem dotarliśmy w okolice Trzemeszna, gdzie na do widzenia postanowiliśmy zdobyć azbestową hałdę. Jak postanowiliśmy tak uczyniliśmy, by po chwili podziwiać panoramę okolicy mając pod nogami spore ilości niezbyt zdrowych materiałów ;) Po zejściu jeszcze ostatnie, wspólne foto...
...i tu pożegnaliśmy Sebastiana, który pokręcił do domu. My natomiast ruszyliśmy dookoła hałdy i dalej prostą (prawie) drogą do domu. Ostatnie kilometry śmigało się naprawdę przyjemnie bo z wiatrem, przez pola, szerokimi szutrowymi drogami. W końcu po raz kolejny wypadliśmy na asfalt, którym przez Jankowo Dolne i ostatni tego dnia podjazd trafiliśmy do Gniezna. Tym oto sposobem w znakomitym towarzystwie, w pięknej okolicy zostawiliśmy za sobą 80 km.
Co z tego, że czuje się to w nogach - o to właśnie chodzi. Najważniejsze by znaleźć pasję i realizować ją z ludźmi, którzy w tym samym stopniu czują bluesa :)
Grób żołnierza Napoleońskiego© kubolsky
Chwilę później dotarliśmy na umówione miejsce spotkania, tam już czekał na nas Sebastian. Na miejscu ustaliliśmy dzisiejszą trasę, choć ustaliliśmy to za dużo powiedziane - Sebek zaproponował jeden z wielu objechanych przez Niego wariantów, na który przystaliśmy i po minucie ruszyliśmy dalej. Paręset metrów jazdy i znaleźliśmy się na plaży nad jeziorem Przedwieśnia, gdzie postanowiłem wprowadzić drobne korekty w ustawieniu kąta siodła. Od samego wyjazdu z Gniezna coś mi nie grało, a moja interwencja tylko to potwierdziła - śruba była luźna, a siodło przy użyciu odpowiedniej siły można było przestawiać rękoma.
Jezioro Przedwieśnia© kubolsky
Dalej długą, częściowo asfaltową i częściowo gruntową prostą przez las śmignęlismy w kierunku źródła rzeki Gąsawki. Tam kolejny fotostop.
Źródła rzeki Gąsawki© kubolsky
Rezerwat Przyrody "Źródła Gąsawki"© kubolsky
Dalej pokręciliśmy pagórkowatym, leśnym duktem w stronę ścieżki dydaktyczno-przyrodniczej "Dolina rzeki Gąsawki". Już po kilkuset metrach czekał nas pierwszy krótki, lecz stromy i grząski podjazd.
Podjazd© kubolsky
Tu muszę przyznać, że o ile jazda po równych drogach, czy to asfaltach, czy to leśnych duktach, czy też polnych drogach to przy obecnej formie dla mnie pestka, o tyle ostre podjazdy (bo te dłuższe i łagodniejsze łykam bez problemu) jeszcze dają mi ostro popalić. Kwestia czasu i będzie git :) Dalej pośmigaliśmy już asfaltem, gdzie po drodze zaliczyliśmy szybki zjazd. Tu też ustanowiłem swój obecny top speed - 60.1 km/h. Po zjeździe oczywiście podjazd, odbicie w prawo, chwila pedałowania i jesteśmy u celu.
Dolina rzeki Gąsawki© kubolsky
Ścieżka przyrodniczo-dydaktyczna w Dolinie rzeki Gąsawki to stosunkowo krótki, lecz mega, meeeega urokliwy szlak pieszo-rowerowy! Po drodze mamy zjazdy, podjazdy, schody, mostki, wąwozy, meandrującą rzekę, rozlewiska i sto innych powodów by się na chwilę zatrzymać, popatrzeć i strzelić fotkę. Na bank tu jeszcze nie raz zawitam.
W dolinie Gąsawki© kubolsky
Rozlewisko rzeki Gąsawki© kubolsky
Uphill© kubolsky
Meandrująca Gąsawka© kubolsky
Fura© kubolsky
Po drodze, gdzieś tam w dolinie Sebastian założył nowego kesza. Spoilerów nie będzie :)
Nowy kesz w dolinie© kubolsky
Chyba z tej satysfakcji z założonej nowej skrzynki wlazł na drzewo i ani raczył z niego zleźć ;)
Leniwiec na szlaku :)© kubolsky
Kilka, może kilkadziesiąt, albo i więcej obrotów korbą dalej opuściliśmy szlak, tym samym wjeżdżając do osady Gąsawka, skąd asfaltem w górę mijając punkt z którego zaczynaliśmy i do wcześniej wspominanej asfaltowej górki. Tym samym zakręciliśmy kółeczko i pośmigaliśmy nad jezioro Wieneckie.
Panorama jeziora Wienieckiego© kubolsky
Rozkmnia© kubolsky
Tu po raz kolejny widoki zaparły mi dech. Okazuje się, że wystarczy kawałek dalej od domu wyściubić nos i można poznać naprawdę ciekawe i przede wszystkim piękne fyrtle. Dalej ruszyliśmy polną drogą, gdzie po chwili naszym oczom ukazał się urokliwy, choć o tej porze jeszcze goły bukowy las. W tym miejscu część z nas śmignęła skrajem, a reszta (w tym ja) przez las, górkami i zjazdami. Przy wyjeździe Sebastiana dopadła chmara papparazzi ;)
Fotostop© kubolsky
Koniec końców offroad musiał się kiedyś zakończyć i znów chwyciliśmy asfalt. Żeby jednak nie było za różowo, podjazdy ani myślały dać za wygraną. Konkretny spotkał nas już po chwili w Palędziach Kościelnych.
Uphill© kubolsky
Po osiągnięciu szczytu, zgodnie z prawem cyklisty - był podjazd, musi być zjazd. Był :) Tu większość ekipy po raz kolejny spróbowała swych sił w biciu rekordów prędkości, mój jednak tego dnia pozostał nie pobity. Po drodze minęliśmy kopalnię soli w Przyjmie, oraz miejsca, gdzie strony zainteresowane prowadziły odwierty w poszukiwaniu łupków. W końcu znowu czarny dywan się skończył, a my piachami pognaliśmy w stronę Wału Wydartowskiego.
Uphill 2© kubolsky
Po kilku podjazdach (jakoś zjazdy mi umknęły) po raz kolejny chwyciliśmy asfalt, który doprowadził nas do czynnego sklepu, w którym uzupełniliśmy zapas płynów.
Przerwa© kubolsky
Tu też okazało się, że Mateusz złapał pierwszego w swojej rowerowej karierze laczka. Szybki pit-stop i w parę minut problem został zażegnany.
Pit Stop© kubolsky
Dalej już praktycznie łagodnie z górki, raz asfaltem, raz polnym gruntem dotarliśmy w okolice Trzemeszna, gdzie na do widzenia postanowiliśmy zdobyć azbestową hałdę. Jak postanowiliśmy tak uczyniliśmy, by po chwili podziwiać panoramę okolicy mając pod nogami spore ilości niezbyt zdrowych materiałów ;) Po zejściu jeszcze ostatnie, wspólne foto...
Azbest hill© kubolsky
...i tu pożegnaliśmy Sebastiana, który pokręcił do domu. My natomiast ruszyliśmy dookoła hałdy i dalej prostą (prawie) drogą do domu. Ostatnie kilometry śmigało się naprawdę przyjemnie bo z wiatrem, przez pola, szerokimi szutrowymi drogami. W końcu po raz kolejny wypadliśmy na asfalt, którym przez Jankowo Dolne i ostatni tego dnia podjazd trafiliśmy do Gniezna. Tym oto sposobem w znakomitym towarzystwie, w pięknej okolicy zostawiliśmy za sobą 80 km.
Co z tego, że czuje się to w nogach - o to właśnie chodzi. Najważniejsze by znaleźć pasję i realizować ją z ludźmi, którzy w tym samym stopniu czują bluesa :)
Komentarze