Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w kategorii

100 i więcej

Dystans całkowity:11469.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:529:43
Średnia prędkość:21.65 km/h
Maksymalna prędkość:60.10 km/h
Suma podjazdów:23029 m
Maks. tętno maksymalne:197 (107 %)
Maks. tętno średnie:143 (78 %)
Suma kalorii:395675 kcal
Liczba aktywności:97
Średnio na aktywność:118.24 km i 5h 27m
Więcej statystyk
Sobota, 24 sierpnia 2013 Komentarze: 0
Dystans 156.38 km
Czas 06:54
Vśrednia 22.66 km/h
Uczestnicy
Vmax 52.10 km/h
Tętnośr. 142
Tętnomax 175
Kalorie 6613 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Kilka dni temu, w naszej zakonspirowanej grupie funkcjonującej na pewnym popularnym portalu społecznościowym pojawiła się propozycja jazdy do Kruszwicy, rzucona przez niejakiego Uziela :). Tym jednozdaniowym wpisem Artur wywołał niemałą burzę. Momentalnie wywiązała się sporych rozmiarów dyskusja na temat tego kto jedzie, kiedy jedziemy, kto już wie, a kto jeszcze nie wie że jedziemy, którędy jedziemy, o której startujemy itd :). Generalnie stanęło na tym, że uzbierało się kilku chłopa i umówiliśmy się na jazdę w najbliższą sobotę. W międzyczasie swą obecność zadeklarował również Sebek (z którym dawno już nie mieliśmy okazji jeździć), pod warunkiem, że wrócimy do Gniezna na 19.30. Co nie jak tak! Wyjedziemy wcześniej, to na siódmą będziemy bez problemu! :) Jeszcze tego samego dnia otrzymaliśmy od Sebka ślad trasy, jak również ustaliliśmy ostatecznie, że startujemy wspólnie w sobotę, o 8.30 z Krzyżówki. Prognozy zapowiadały się wyśmienicie. Pogodowe portale internetowe z których z reguły korzystam przewidywały temperaturę oscylującą wokół 23 stopni, piękne słońce oraz...wiatr w twarz przez pierwszą połowę trasy (to tak żeby za łatwo nam się nie jechało ;) ).
Budzik nastawiłem na 6.30. Tym oto sposobem po wygramoleniu się z wyra miałem odpowiedni zapas czasu na poranny, pobudzający prysznic i jeszcze bardziej pobudzającą kawę. Wczoraj wieczorem wyszykowałem rower i spakowałem sakwę, więc można rzec - byłem przygotowany jak zawsze :P. Jako punkt zbiórki z pierwszymi tego dnia kompanami wybraliśmy wyjątkowo Biedronkę przy ul. Poznańskiej. Ruszyłem więc w jej kierunku zadowolony z posiadania na sobie bluzy z długim rękawem. Kurcze, ale rano jest zimno. A gdzie słońce? I co to za mgła w ogóle jest?! Na miejscu, gdzie już czekali na mnie Pan Jurek i Mateusz stawiłem się punktualnie o 7.30. Ponieważ tuż przed wyjazdem z domu otrzymałem sms-a od Micora (który miał przy Biedrze do nas dołączyć) z informacją o opóźnieniu, postanowiłem skorzystać z zapasu czasu, wskoczyć do sklepu i zaopatrzyć się w zapas energetyków na drogę. Morda mi się uśmiechnęła gdy wyczaiłem Blacki za 1.99, oczywiście w biedronkowym (tym razem większym niż tradycyjne) opakowaniu aluminiowym zwanym potocznie puszką ;). Zgarnąłem cztery, a pierwszego wytrąbiłem jeszcze na miejscu ;). Mimo upływu 10 minut Micora nadal nie było widać. Postanowiliśmy więc poinformować Chłopaków o opóźnieniu. Pan Jurek dryndnął do Sebastiana, ja do Marcina, który miał na nas czekać na ul. Wolności, czyli po drodze. Okazało się, że Marcin kwitnie na dworze od pięciu minut, więc aby nie zmarznąć zaproponował, że ruszy w naszą stronę i spotkamy się po drodze. Pięć minut po telefonie dojechał w końcu Dawid, z którym po ekspresowym powitaniu ruszyliśmy przez Kostrzewskiego, Dalki i ponownie Kostrzewskiego w stronę ul. Wolności. Zdziwiło mnie, że na ścieżce pieszo-rowerowej nie widać Marcina, ale postanowiłem że pojedziemy dalej i gdzieś na siebie wpadniemy. Nie było Go również na Wolności, a na skrzyżowaniu z Leśną zacząłem się porządnie martwić. Postanowiłem po raz kolejny wyciągnąć telefon. Okazało się, że Marcin był święcie przekonany że startujemy z Wenecji, i tam też pokręcił. Tym sposobem wpakowaliśmy się w kolejne opóźnienie. Marcin natomiast dość mocno nas zaskoczył, gdy niecałe pięć minut później zapieprzał w naszą stronę. Musiał zdrowo zasuwać, ponieważ przyjechał konkretnie czerwony :). Sam zresztą przyznał się do średniej na poziomie 35 km/h ;). W końcu w pełnym gnieźnieńskim składzie, z dwudziestominutowym zatarciem ruszyliśmy na spotkanie z resztą ekipy. Trasa wiodła tradycyjnie przez Szczytniki Duchowne, Wolę Skorzęcką i Lubochnię, a dalej już prosto lasem do Krzyżówki. Chcąc, nie chcąc znowu wylądowałem na szpicy. Chyba ruszyło mnie sumienie i żal mi się zrobiło czekających na nas i marznących chłopaków, bo postanowiłem ostro przydepnąć. Przydepnąłem do tego stopnia, że zdrowo upierdzielony błotem i z pulsem nie schodzącym poniżej 160 zniwelowałem opóźnienie do raptem trzech minut. Na miejscu czekała na nas reszta dzisiejszej grupy wypadowej w składzie: Sebastian, Artur, Kuba, nowo poznany Błażej, oraz "pozabeesowiec" - Dominik (zarzekł się, że na BS się pojawi ;). Uścisnęliśmy dłoń każdy z każdym (a chwilę to zajęło - w końcu było nas łącznie dziesięciu!), strzeliliśmy pierwsze dziś grupfoto i ruszyliśmy ku przygodzie pod przewodnictwem Sebastiana.

Spotkanie na Krzyżówce, grupfoto i lecimy! © kubolsky


Jeszcze zimno, jeszcze na długo © kubolsky


Początkowe kilometry wiodły dobrze mi znanymi drogami przez Gaj i lasy około skorzęcińskie, lecz jeszcze kręcąc wśród drzew odbiliśmy w lewo na Skubarczewo, tym samym pozostawiając za sobą moją standardową trasę do Ostrowa. Wyjeżdżając z lasu zdaliśmy sobie sprawę, że mgłą właściwie całkowicie opadła, na niebie pojawiło się słońce i zaczęło się robić coraz cieplej. Szybko zrobiło się na tyle ciepło, że w okolicy Myślątkowa zorganizowaliśmy pierwszy "sikstop", a przy okazji wykorzystaliśmy tę przerwę na pozbycie się bluz i przyozdobienie twarzy ciemnymi, lanserskimi okularami ;).

Pierwszy sikstop i szansa na zdjęcie górnej warstwy odzieży © kubolsky


Dalej ponownie terenem, raz lasem wzdłuż wąwozu, innym razem długą, wijącą się drogą polną Sebastian zaprowadził nas w okolice Procynia. Tu zaliczyliśmy dość długi, asfaltowy zjazd (czyli wszyscy próbowali wycisnąć maxa), zakończony (a jakże!) podjazdem. Troszeczkę się zagalopowaliśmy, gdyż ledwo przejechaliśmy pod wiaduktem kolejowym i już słyszeliśmy, że musimy zawrócić. Na szczęście nie daleko, bo do torów. Od tego momentu czekał nas etap jazdy...torowiskiem. Zanim jednak mogliśmy ruszyć trasą pomiędzy dwiema stalowymi szynami trzeba było wspiąć się na nasyp, a nie było to łatwe zadanie.

Wbijamy się na nasyp © kubolsky


W końcu jednak w komplecie znaleźliśmy się na torach w ciągu nieczynnej od 1994 roku linii kolejowej nr 239, łączącej Mogilno z Orchowem. Po chwili odetchnięcia po podjeździe i wspinaczce z rowerami ruszyliśmy ku pierwszej atrakcji dzisiejszego wypadu, którą był most kolejowy nad Małą Notecią. Tu muszę przyznać, że dojazd niby prosty (no bo w końcu torowiskiem), lecz piekielnie upierdliwy. Najpierw rower cały skakał po podkładach, później gdy zrobiło się trochę równiej wbiliśmy się w długi odcinek chaszczy, którymi zarosła linia i które zdrowo pokiereszowały mi nogi.

Przecinamy chaszcze na nieczynnym torowisku © kubolsky


Dopiero ostatnich parędziesiąt metrów to w miarę wygodna jazda po tłuczniu. W końcu jednak pojawił się On!

Most kolejowy nad Małą Notecią © kubolsky


Zdjęcia tego tak nie zobrazują, ale ta stalowa konstrukcja wzniesiona ponad 10 metrów nad dolinką Małej Noteci robi spore wrażenie. Wrażenie to jeszcze bardziej potęgują prześwity, które znajdują się między każdym kolejnym podkładem kolejowym. Innymi słowy - jest moc! :) U progu mostu zorganizowaliśmy sobie chwilową pauzę na focenie, a ja przy okazji wraz z pozostałymi obecnymi tu keszerami zaliczyłem Sebkową skrzyneczkę :).

Jest keszyk! :) © kubolsky


W końcu jednak trzeba było przedostać się na drugą stroną rzeczki, co dla osób z zaburzeniami równowagi na pewnych wysokościach było nie lada wyzwaniem. W końcu jednak ostrożnie i powoli, gęsiego pokonaliśmy przeszkodę. No risk - no fun!

Przeprawa mostem kolejowym nad Małą Notecią © kubolsky


Po drugiej stronie mostu zorganizowaliśmy dłuższą przerwę na uzupełnienie spalonych kalorii, jak również na kolejne fotki. Po jakichś 20 minutach się zebraliśmy, wsiedliśmy na rowery pokonując najpierw ostatnie kilkaset metrów torowiskiem, a następnie kawałek zaoranym polem by dotrzeć z powrotem do asfaltowej drogi.

Ostatnie metry jazdy po torach © kubolsky


Polem do asfaltu. Mam nadzieję, że nie było nawożone czy coś... :P © kubolsky


Tym oto sposobem znaleźliśmy się w Gębicach. Stąd dalej przez Zbytowo i Łąkie, jadąc głównie pod wiatr dotarliśmy do Strzelna robiąc małe zamieszanie na rynku.

Strzelno © kubolsky


Najwidoczniej niezbyt często widują tu zorganizowane grupy rowerzystów. Tak to przynajmniej wyglądało ;). Z rynku udaliśmy się pod Kościół Świętej Trójcy i Najświętszej Marii Panny, lecz ostra woń farby którą pokrywany był płot zniechęciły nas od zwiedzania tego miejsca.

Kościół Świętej Trójcy i Najświętszej Marii Panny w Strzelnie © kubolsky


Zawinęliśmy się więc w dalszą drogę i pokręciliśmy do Kruszwicy, będącej głównym punktem naszej dzisiejszej wyprawy. Do miasta Króla Popiela Sebastian poprowadził nas bocznymi drogami przez Kraszyce, Polanowice i Łagiewniki, najpierw czarnym dywanem, później polnymi piachami, znowu kawałek asfaltem i na koniec, aż do samej Kruszwicy betonowymi jumami. Na miejscu bardzo sprawnie przedostaliśmy się przez miasto na parking u stóp Mysiej Wieży, skąd rowerami wdrapaliśmy się na górkę, na której owa wieża stoi.

Mysia Wieża w Kruszwicy © kubolsky


Tu też mogliśmy oddać się kolejnemu wypoczynkowi. Spora część z nas (w tym ja) udała się na wieżę, celem podziwiania widoków. Kilku jednak zostało na dole. Szanowny Pan kasjer widząc zorganizowaną (no powiedzmy :P ) grupę zaproponował nam bilety ulgowe dla wszystkich. Niby różnica między ulgowym a normalnym to raptem złotówka, ale ile frajdy! No bo kiedy ja ostatnio bilet ulgowy dla siebie kupowałem... :D. Wdrapaliśmy się drewnianymi schodami na sam szczyt, gdzie jak się okazało byliśmy jedynymi osobami podziwiającymi widoki. Oczywiście zaczęło się focenie wszystkiego co wokoło było widać. Popstrykaliśmy trochę zdjęć, pstryknęliśmy też foto wspólne, a także (jak się później okazało) pstryknięto nam fotkę z dołu :).

Jezioro Gopło © kubolsky


Większościowe grupfoto na Mysiej WIeży © kubolsky


Pozostali na dole "ustrzelili" tych na górze © kubolsky


W końcu z powrotem, ponownie drewnianymi schodami zeszliśmy na dół, do reszty naszych Kolegów. Chwilę później dobiło do nas dwóch kolejnych kolarzy, z tym że jak wynikało z prostego rachunku matematycznego - to nie był nikt z nas ;). Okazało się, że do Kruszwicy przybyła dziś również grupa CIKLO Konin, czyli innymi słowy mówiąc rowerowa sekcja PTTK z Konina. Chwilę razem podyskutowaliśmy, następnie pstryknęliśmy pamiątkowe zdjęcie u stóp wieży i rozjechaliśmy się w swoje strony.

Spotkanie z Koninskimi cyklistami © kubolsky


Jak się po chwili okazało - nie na długo, ponieważ spotkaliśmy się ponownie pod Polo Marketem, jakieś 100 metrów od miejsca ostatniego spotkania :). Tu część z nas udała się na drobne zakupy, natomiast pozostałą część zainwestowała drobne w lody z pobliskiej budki. W końcu jednak konińscy cykliści odjechali, a jakiś czas po nich również i my ruszyliśmy w dalszą drogę. Ta wiodła na około miasta do wsi Kobylniki, gdzie na terenie dawnego PGR-u znajduje się pałacyk zbudowany z czerwonej cegły, obecnie zaadoptowany na hotel.

Pałac w Kobylnikach © kubolsky


Z Kobylnik ruszyliśmy drogą na Poznań do Sławska Wielkiego, w którym zjechaliśmy z tej uczęszczanej przez TIR-y trasy. Dalej przez Bożejewice i Żegotki, przecinając DK15, a następnie przez Ciechrz dotarliśmy w okolice jeziora Pakoskiego. Tu przemknęliśmy asfaltowym przesmykiem pomiędzy dwoma jeziorami - Bronisławskiem i Pakoskim właśnie.

Asfaltowy przesmyk między jeziorami Pakoskim i Bronisławskim © kubolsky


Po chwili wykręciliśmy rogala i przez Krzyżannę i Górę, tym razem wzdłuż jeziora Bronisławskiego dotarliśmy do kolejnej dziś stalowej atrakcji.

Widok na jezioro Bronisławskie © kubolsky


Most kolejowy nad jeziorem Bronisławskim © kubolsky


Aby się tam dostać należało najpierw zjechać kawałek polną drogą, a następnie przemknąć zarośniętym singielkiem wzdłuż torów aż do samego mostu. Udało się nam wszystkim bezpiecznie dotrzeć do celu i mogliśmy w spokoju napawać się pięknem inżynierii kolejowej ;). Kilku z nas udało się eksplorować konstrukcję (która nie była już tak adrenalinopędna jak ta nad Małą Notecią), reszta postanowiła ten czas przeznaczyć na regenerację sił.

Jezioro Bronisławskie © kubolsky


Przerwa na moście © kubolsky


Bielik zwyczajny © kubolsky


Po około dwudziestominutowej przerwie ruszyliśmy z powrotem tym samym singielkiem do drogi asfaltowej. Dalej pokręciliśmy przez Kunowo, Goryszewo i Bystrzycę do Żabna, gdzie czekał na nas ostatni z dzisiejszych mostów kolejowych. By do niego dotrzeć należało zejść z nasypu drogi, następnie przejechać jakieś 50 m polem i przebić się przez krzaki. Gdy mym oczom ukazała się stalowa konstrukcja mostu na jej szczycie stał już Marcin :).

Rowerowy Spiderman ;) © kubolsky


Nie wiem jak On to zrobił, ale musi mieć w sobie coś ze Spidermana. W końcu przed chwilą był tuż przede mną :). Kolejny most to oczywiście kolejna pauza, kolejne eksploracje i kolejne foty.

Most kolejowy w Żabnie © kubolsky


Takie tam na przęśle ;) © kubolsky


Tu też, jako że była to ostatnia dziś atrakcja, postanowiliśmy strzelić sobie również ostatnie foto grupowe.

Grupfoto na moście w Żabnie © kubolsky


Jadąc dalej z Żabna dotarliśmy do Wylatowa, gdzie jeszcze na chwilę zatrzymaliśmy się przy sklepie. Ponieważ dzień okazał się znacznie cieplejszy niż prognozy przewidywały, to i wodę trzeba było dość często uzupełniać. Z Wylatowa przez Krzyżownicę i Popielewo, wzdłuż jeziora Popielewskiego, a dalej przez Zieleń i Bieślin dotarliśmy do Gaju, skąd śmiganym już dzisiaj odcinkiem przedostaliśmy się z powrotem na Krzyżówkę, niejako zamykając dzisiejszą pętlę. Podziękowaliśmy sobie wzajemnie za rewelacyjny wypad w tak doborowym towarzystwie i tu nasze drogi się rozdzieliły. Bobiko i Uziel w towarzystwie Błażeja pomknęli w swoją stronę, a my z powrotem przez las, mijając po drodze konkurencję na koniach ;) dotarliśmy na Lubochnię i tym razem przez Wierzbiczany śmignęliśmy do Gniezna. Na Reymonta pożegnaliśmy się z Domelem, który po raz kolejny dzisiaj zarzekł się, że dołączy do społeczności BS i ruszyliśmy do Piotra i Pawła po jak najbardziej zasłużone piwko na wieczór. Z ponownie pełnymi sakwami odprowadziliśmy Sebka do pracy, skąd ruszyliśmy już do domów. Z Marcinem rozjechaliśmy się na skrzyżowaniu z Warszawską, a p. Jurek z Mateuszem już tradycyjnie odprowadzili mnie praktycznie pd sam dom. Przyznam, że wróciłem lekko styrany, ale za to niewspółmiernie bardziej zadowolony. Naprawdę warto było, zwłaszcza w tak dużej grupie. Dzięki Chłopaki! Oby jak najszybciej udało się nam coś podobnego powtórzyć. Tymczasem Wasze zdrówko! Sokiem z buraków oczywiście ;)

P.S. Zawarte w opisie foty są autorstwa wszystkich uczestników wypadu. Wybaczcie,że nie zaznaczyłem które jest czyje, ale sporo było tego do ogarnięcia ;).

Mapka:
Niedziela, 18 sierpnia 2013 Komentarze: 4
Dystans 131.08 km
Czas 05:51
Vśrednia 22.41 km/h
Uczestnicy
Vmax 49.10 km/h
Tętnośr. 136
Tętnomax 174
Kalorie 5160 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Piechcin chodził mi po głowie już od dość dawna, lecz aż do dziś nie udało mi się tam dotrzeć. Raz co prawda nadarzyła się okazja wyjazdu z ekipą, lecz ostatecznie musiałem z wypadu zrezygnować. Cóż, siła wyższa. Temat na moje szczęście powrócił na parę dni przed startem rajdu, podczas którego ustaliliśmy, że kopalnie wapienia odwiedzimy już kolejnego dnia po imprezie. Przewodnikami zostali Marcin oraz p. Jurek - rzec można weterani wyjazdów do Piechcina ;). Ja jeszcze podczas rajdu zaproponowałem wspólną jazdę Uzielowi i Bobiko. Ten pierwszy pojechał z nami, Kubę niestety rozłożyło choróbsko i tym razem On musiał sobie odpuścić. Cóż, znowu siła wyższa :P. Z Arturem umówiliśmy się na spotkanie w Kruchowie, a z p. Jurkiem i Marcinem tradycyjnie na Wenecji. Na miejscu, gdzie już czekał p. Jurek stawiłem się punktualnie, natomiast Marcin poinformował nas smsem o lekkim zatarciu. W trasę ruszyliśmy z jakimś piętnastominutowym opóźnieniem, więc by dotrzeć do Uziela na czas musieliśmy zdrowo depnąć. Do Kruchowa dotarliśmy przez Jankowo Dolne, Strzyżewo Paczkowe i Jastrzębowo, praktycznie na czas co do minuty, gnając z wiatrem i pod wiatr, lecz nie schodząc poniżej 25 km/h. Na miejscu przywitał nas nasz dzisiejszy, Wrzesiński kompan.

Spotkanie w Kruchowie i można jechać dalej © kubolsky


Tradycyjne uściśnięcie dłoni i ruszamy ku przygodzie :). Aby za bardzo na dzień dobry się nie rozpędzić umówiliśmy się, że jeszcze w Kruchowie zrobimy postój w sklepie i zakupimy niezbędne w tak gorący dzień płyny. Niestety okazało się, że w niedzielę lokalny "skład" czynny jest od 12.00, więc musielibyśmy godzinę czekać. Bez sensu. Jedziemy dalej. Dalsza trasa wiodła przez Ławki, gdzie delikatnie odbiliśmy cyknąć fotkę przy domu w którym na świat przyszedł Hipolit Cegielski.

Miejsce narodzin Hipolita Cegielskiego © kubolsky


Z powrotem naszym dzisiejszym szlakiem pomknęliśmy przez Palędzie Dolne (tu zastaliśmy kolejny zamknięty sklep), pozostawiając po prawej ręce nieczynną już kopalnię soli w Przyjmie.

Kombajn w akcji :) © kubolsky


Pałuckie klimaty © kubolsky


Na zjeździe do Palędzia Kościelnego Marcin o mało nie rozjechał swojego Garmina Dakotę, który wypiął się z mocowania na kierownicy i poleciał na ziemię brutalnie ciągnięty w dół przez grawitację :P. Na szczęście lekko się tylko poobijał, ale dla pewności resztę trasy przejechał mocowany dodatkowo gumkami recepturkami ;). W Palędziu Kościelnym zastaliśmy też w końcu otwarty sklep, a w nim lokalsów świętujących niedzielę (if ya know what I mean;) ). Co za klimaty :D!

Przerwa w sklepie © kubolsky


Dalej prostą, ponownie płaską asfaltową drogą przez Dąbrowę, Mierucin, Krzekotowo dotarliśmy w okolice Radłowa, gdzie na horyzoncie majaczyły już Piechcińskie hałdy i budynki kompleksu kopalni.

Widać Piechcin! ;) © kubolsky


Wagoniki transportujące urobek © kubolsky


Chwilę później dotarliśmy do samego Piechcina, w którym zaliczyliśmy pauzę na zakupy w Polo. Ze sklepu wyszedłem z bułkami, kabanosami, nektarynkami i energetykiem - szykował się wyborny lunch nad zalanym kamieniołomem :).

Zakupy w Polo © kubolsky


Zgodnie z planem dotarliśmy po chwili nad ów zalany kamieniołom i rozpoczęliśmy zasłużony chillout. Aparaty poszły w ruch, Instagram się zagotował, a p. Jurek rozpoczął skrupulatną obserwację okolicy przez niezawodną, ruską lornetkę :).

Chorwacja w Polsce - zalany kamieniołom w Piechcinie © kubolsky


Ekipa w odbiciu ;) © kubolsky


Pan Jurek obserwuje skoczków do wody © kubolsky


Krystalicznie czysta woda i jej delikatne zmętnienie © kubolsky


Nad wodą zeszło nam dobre pół godziny - akurat aby lunch dobrze ułożył się w żołądkach. Chcąc nie chcąc trzeba było ruszać dalej. Przemknęliśmy singielkiem wzdłuż jeziorka i udaliśmy się do nieczynnego wyrobiska wapienia. Wrażenie na miejscu jest niesamowite - jedna WIELKA dziura. Mega odjazd, mega klimat!

Dziuuura - nieczynne wyrobisko wapienia © kubolsky


Znowu dziura © kubolsky


I jeszcze raz dziura ;) © kubolsky


Tu również spędziliśmy chwilę czasu na fotografowaniu i filmowaniu, by ostatecznie wsiąść na rowery i z powrotem przez Piechcin pokręcić w okolice kolejnego, tym razem czynnego wyrobiska. Na miejscu zastaliśmy jeszcze większą dziurę i dosłownie tony pyłu wapiennego.

Czynna kopalnia wapienia niedaleko Barcina © kubolsky


Naszym celem nie była jednak dziura w ziemi, a hałda którą zaplanowaliśmy zdobyć. Śmigając w jej kierunku natknęliśmy się na patrolujących teren kopalni ochroniarzy. Istniała szansa że nas zawrócą, lecz wystarczyło trochę dyplomacji z mojej strony, czyli dobra gadka, łagodne podejście i przyjacielski uśmiech by pozwolili nam jechać dalej z zastrzeżeniem, że wrócimy tą samą drogą którą tu przybyliśmy. Spoko, innej o tak nie ma ;). Tu nadmienię, że w dzień powszedni nie było by nawet szansy zbliżyć się w okolice wyrobiska, gdyż wapień wydobywa się tam metodą siłową, czyli ładunkami wybuchowymi. Na szczyt hałdy dotarliśmy bardzo sprawnie mimo stromego podjazdu - wystarczyło odpowiednie przełożenie i naprawdę nie było tak źle jakby się wydawało.

Podjazd na hałdę © kubolsky


Najważniejsze, że widok ze szczytu wart był całej tej jazdy - re-wel-ka! Do tego jeszcze ten wiejący, chłodny wiatr będący istnym zbawieniem i cudowną odmianą od gorączki panującej na dole. Chwilę czasu tam przesiedzieliśmy, w ruch oczywiście poszły aparaty.

Widok z hałdy - wagony z urobkiem © kubolsky


Widok z hałdy - Barcin © kubolsky


W końcu i stąd trzeba się było zawijać, tym razem już w kierunku Gniezna. Droga do domu była o tyle upierdliwa, że praktycznie cały czas jechaliśmy pod bardzo silny wiatr. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep w Słaboszewie, w którym zakupiłem chyba czwartą dziś butelkę wody. Stąd pomknęliśmy już bezpośrednio z powrotem. Marcin wyczaił krótszą drogę którą postanowiliśmy śmignąć, jako że silne wietrzysko mocno osłabiało nasz zapał do jazdy. Droga wiodła przez Obudno i Chomiążę Szlachecką, w której w końcu po kilometrach asfaltów udało nam się wbić w las i posmakować znowu trochę terenu. Ledwo las się skończył - wylądowaliśmy w znanej nam okolicy, czyli w Gąsawce.

Pamiątkowe foto w drodze powrotnej - Gąsawka © kubolsky


W przystani "Aura Piastowska" zorganizowaliśmy ostatnią dziś pauzę i po piętnastu minutach objechanym już niejednokrotnie świeżym, asfaltowym dywanem dotarliśmu na Gołąbki. Tu na rozjeździe pożegnaliśmy Uziela, któremu z tego miejsca najbliżej było do domu. Już w trójkę, dalej przez Dębówiec i Orchół dotarliśmy do Gniezna. Szaleńcza jazda na Gołąbki z prędkością średnią koło 30 km/h się opłaciła - w Gnieźnie byliśmy po 18.00, więc mieliśmy jeszcze sporo czasu w zapasie by odwiedzić Piotra i Pawła i zakupić zasłużone piwko na wieczór. Pod "PiP" pożegnaliśmy Marcina, a wraz z p. Jurkiem i chmielowym zapasem w sakwie pomknąłem do domu. Mimo, że tripa zakończyłem ostro zdylany stwierdzam, że Piechcin to miejsce do którego trzeba się obowiązkowo przejechać, a jazda w upale, wietrze, pod górę i w piachu jest jak najbardziej tego warta. Kolejne marzenie zaliczone :).

Mapka:
Piątek, 2 sierpnia 2013 Komentarze: 1
Dystans 101.85 km
Czas 04:46
Vśrednia 21.37 km/h
Uczestnicy
Tętnośr. 122
Tętnomax 172
Kalorie 3772 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Pomysł na nocną jazdę powstał dzień wcześniej. Wstępnie umówiłem się tylko z Marcinem, ale ten poinformował mnie że na śmiganie po zmierzchu pisze się również Micor. Spoko :). Po południu otrzymałem sms-a z informacją, że spotykamy się punkt 23.00 na Wenecji. Tuż przed 11.00 wieczorem gotowy wyruszyłem na miejsce zbiórki. Nie dalej jak 500 m od domu musiałem zaliczyć rogala - wziąłem w sakwę wszystko oprócz bluzy. Po szybkiej cofce w końcu ostatecznie pokręciłem na Wenecję, gdzie już czekał Micor. Chwilę pogadaliśmy gdy na horyzoncie, wśród czerni nocy zaczęły wyłaniać się dwa światełka. Dziwne... Okazało się, że wraz z Marcinem, dość niespodziewanie przybył Marcina kumpel - Piotrek. W końcu w komplecie ruszyliśmy przez opustoszałe miasto w kierunku Dębówca. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Lotos, gdzie zakupiłem zapasowe baterie do lampki, gdyż ta sygnalizowała niski poziom mocy w zainstalowanych ogniwach. Na Orchół śmigało się elegancko - temperatura była optymalna, wiatr powiewał delikatnie, a na drodze panowały pustki (minął nas raptem jeden samochód). Dalej już lasem, przez Dębówiec i Ganinę dotarliśmu na Gołąbki.

We wsi Gołąbki © kubolsky


Jazda w nocy ma swój niepowtarzalny klimat - trasy doskonale znane wydają się obce, a jedyny widoczny punkt to ten, który oświetla lampka zainstalowana na kierownicy. No i ta cisza... :). Ze wsi Gołąbki śmignęliśmy objeżdżanym już wcześniej, nowiutkim, asfaltowym dywanem w okolice Gąsawki. Na krzyżówce odbiliśmy w kierunku Drewna, a następnie przez Niestronno, Wieniec i Czaganiec dotarliśmy do Padniewka. Drogi koło 1.00 w nocy były oczywiście opustoszałe, więc mogliśmy elegancko kręcić całą ich szerokością ;). Tuż przed Mogilnem zatrzymaliśmy się na BP gdzie zakupiliśmy i szybko skonsumowaliśmy energetyki (padło na 0,5 L Monsterka - Poweeeer! ;) ), a Micor w końcu wymienił baterie w lampkach, bo te ledwo żyły.

Przerwa na energetyka © kubolsky


Z Padniewka do Mogilna mieliśmy żabi skok, więc po niecałych 15 minutach znajdowaliśmy się już na półmetku naszej nocnej wyprawy, czyli przy fontannie.

Półmetek zaliczony - fontanna w Mogilnie © kubolsky


Trochę czasu tu spędziliśmy, gdyż kręcąc naszym tradycyjnym, niekoniecznie niskim tempem po pustych drogach wypracowaliśmy spory zapas czasu, który trzeba było zgubić ;). Po mniej więcej pół godzinie ruszyliśmy dalej, zaliczając po drodze sklep całodobowy serwujący Radlery ;). Z Mogilna na Wał Wydartowski wspięliśmy się terenem przez Wyrobki i Izdby, a u stóp wieży znaleźliśmy się na dwie godziny przed wschodem słońca :).

Cel osiągnięty - wieża w Dusznie © kubolsky


Dostępny czas wykorzystaliśmy na uzupełnienie płynów, zapełnienie żołądków prowiantem i krótką drzemkę.

Kolacja/śniadanie (?) © kubolsky


Drzemka na wierzy © kubolsky


Im widniej się robiło, tym bardziej stawało się jasne, że szanse na obserwowanie wzejścia słońca z najwyższego punktu pojezierza Gnieźnieńskiego są nikłe - ze wschodu nadchodziła wielka chmura przysłaniająca to, na co tyle czasu czekaliśmy. Jako że z naturą trudno wygrać zadecydowaliśmy, że się ewakuujemy. Z Wału zjechaliśmy asfaltami przez Wydartowo, Kierzkowo i Niewolno tym samym trafiając do Trzemeszna. Zmęczenie ostro dawało się we znaki, więc ustaliliśmy, że odbijamy na stację na kawkę. Tam niemiła niespodzianka - przerwa, a więc stacja nieczynna. Nosz God dammit! Trudno się mówi - jedziemy do domów. Do Gniezna dotarliśmy okołowierzbiczańskimi terenami, czyli przez Wymysłowo, Kujawki i Lubochnię.

Grupfoto na Wierzbiczanach © kubolsky


Na przejeździe kolejowym na Dalkach okazało się, że do domknięcia "setki" brakuje jeszcze kilku kaemów, więc wraz Marcinem postanowiliśmy potowarzyszyć Micorowi w drodze do domu, przy okazji żegnając się z Piotrem. W Mnichowie nasza trójka się rozjechała, a ja śmignąłem do domu polami i wpadłem przez Skiereszewo bezpośrednio na swój fyrtel. Dopiero tutaj, po raz pierwszy tego dnia ujrzałem wyglądające zza chmur słońce. Lepiej późno niż wcale ;). Wyjazd zakończyłem dokładnie o 6.30 mijając się praktycznie z Żoną i Juniorem w drzwiach. Teraz czas odespać wojaże :P.

Mapka trasy:
Środa, 24 lipca 2013 Komentarze: 2
Dystans 109.38 km
Czas 05:47
Vśrednia 18.91 km/h
Tętnośr. 132
Tętnomax 155
Kalorie 4326 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Pierwszy dzień właściwego pobytu nad morzem, pierwsza (i jak się później okaże - ostatnia) okazja do pośmigania rowerem po nowych, nieznanych mi szlakach. Padło na Łebę, przez Słowiński Park Narodowy, oczywiście szlakiem R10. Udało mi się już na samym starcie - przemiła dziewczyna kasująca za wjazd do parku nie miała wydać i stwierdziła, że mam jechać - Ona jakby co była w toalecie :). No to pojechałem. W parku ludzi trochę się kręciło, więc początkowa jazda to właściwie slalom. Im bardziej wgłąb, tym łazików mniej. W końcu opuściłem zadrzewioną część parku i wypadłem na pierwsze, piaszczyste drogi wśród łąk. Te na początku akurat sąsiadowały z jez. Gardno.

SPN - piaszczysty dukt w okolicy jez. Gardno © kubolsky


SPN - Łąki jak okiem sięgnąć ;) © kubolsky


SPN - Ciekawe drzewo © kubolsky


Chwilę popodziwiałem okolicę i ruszyłem dalej. Od początku prowadziły mnie drogowskazy, wskazujące miejscowości które czekają mnie po drodze. Na drogowskazach widniał również magiczny symbol R10 - znaczy, że dobrze jadę.

Nieoficjalne oznaczenie szlaku R10 © kubolsky


Tak zamiennie - raz lasem, raz łąką dotarłem do Smołdzina. Stąd również obrałem kierunek wskazywany przez owe drogowskazy, co okazało się błędem. Dwa drogowskazy później jakoś podejrzanie przestały one występować, a na drzewach ewidentnie brakowało towarzyszących mi dotychczas oznaczeń szlaku. Ten to w ogóle jest strasznie zamazany i gdyby nie pojawiające się co jakiś czas tabliczki to bez mapy ani rusz. W końcu zabrakło również tabliczek, więc trzeba było skorzystać z załadowanej do Locusa mapy. Okazało się, że w Smłodzinie obrałem zły kierunek i zamiast udać się szlakiem na północny-wschód, ruszyłem na wschód. Tym sposobem w Rówienku musiałem nanieść korektę, by w końcu dotrzeć do Skórzyna i wrócić na znakowaną trasę.

Szopa/stodoła? Cokolwiek to jest - jest klimat :) © kubolsky


Polny dukt przede mną © kubolsky


Stąd już poszło gładko - przez Zgierz ;), Izbicę i Gać dotarłem z powrotem do SPN, w okolice jeziora Łebsko. Tu już bezlitośnie grząskimi piaszczystymi duktami prowadzącymi aż do samej Łeby ruszyłem do mojego punktu docelowego.

Symbioza trzech gatunków drzew © kubolsky


Oznaczenie szlaków © kubolsky


Ruchome wydmy nad jez. Łebsko © kubolsky


W końcu udało się chwycić miejski asfalt i lekko klucząc dotarłem na koniec Polski ;).

Na końcu Polski ;) © kubolsky


Łeba - Plaża Marina © kubolsky


Ilość znajdujących się w mieścinie ludzi, oraz wszędobylski ścisk i zgiełk spowodowały, że chęć objechania Łeby pękła niczym bańka mydlana. Zawróciłem, przystanąłem jeszcze w sklepie by uzupełnić zapas wody i strzelić na miejscu izotonika i ruszyłem w drogę powrotną. Do Skórzyna śmigałem dokładnie tymi samymi drogami, by w końcu we wsi wskoczyć na właściwy, znakowany szlak R10. Wcześniej nie widziany odcinek wiódł przez mokradła, rzadkie lasy oraz łąki aż do miejscowości Kluki.

Rzeczka gdzieś na szlaku © kubolsky


Okazało się, że w Klukach (o czym wcześniej nie wiedziałem) znajduje się skansen - Muzeum Wsi Słowiańskiej.

Skansen w Klukach © kubolsky


Przystanąłem na chwilę, popatrzyłem, pooglądałem i ruszyłem dalej asfaltem do Łokciowych. Tu szlak zakręcał w stronę Smołdzina, a wiódł betonowymi "jumami" przy których co jakiś czas napotykałem gipsowe rzeźby.

Znowu łąki i wzgórze w oddali © kubolsky


Rzeźba nr 1 © kubolsky


Rzeźba nr 2 © kubolsky


Ciekawe to to, choć nigdzie nie opisane, więc nie bardzo wiem o co z tymi rzeźbami chodzi. Ze Smłodzina ponownie śmiganą już trasą przez Słowiński Park Narodowy dotarłem do Rowów. Zatrzymałem się jeszcze przy budce na wejściu do parku, zakupiłem zaległy bilet czym wprowadziłem sprzedającą je dziewczynę w zdziwienie i ze spokojnym sumieniem ruszyłem do kwatery pod prysznic. Ty sposobem jedyny właściwie wypad rowerowy po wybrzeżu zakończył się dystansem 110 km w czasie niecałych 6 godzin. Piachy i temperatura ostro dały popalić, a był to dopiero początek męczących upałów...

Mapka:
Sobota, 20 lipca 2013 Komentarze: 10
Dystans 105.97 km
Czas 05:01
Vśrednia 21.12 km/h
Uczestnicy
Vmax 55.60 km/h
Tętnośr. 132
Tętnomax 174
Kalorie 5899 kcal
Sprzęt [RIP] Kross
Więcej danych
Właściwie zupełnie przypadkowo (dzięki fejsbuniu, dzięki Bobiko!) wczoraj, w godzinach wieczornych dowiedziałem się, że Grigor wraz z Piotrasem szykują się do wypadu na Wał Wydartowski. Jako że chcąc, nie chcąc musieli przebić się przez Gniezno, razem ustaliliśmy wspólny wypad. Za punkt zborny obraliśmy plac przykaterdralny, sąsiedztwo Bolka Chrobrego. W umówionym miejscu stawiłem się koło 9.30 rano, gdzie już czekali: Pan Jurek, Mateusz, oraz Micor.

W oczekiwaniu na przyjezdnych © kubolsky


Po chwili pojawili się Oni - Goście z zachodu ;).

Jadą! :) © kubolsky


Chłopakom w drodze do Gniezna towarzyszyła na swojej szosie Asia. Nie zdążyliśmy nawet się dobrze wszyscy przywitać, gdy dobił do nas Marcin i trzeba było zaczynać od nowa ;). W końcu zebraliśmy się do dalszej jazdy, przy okazji żegnając powracającą do domu Joannę, gdy okazało się że Marcin złapał panę. To się nazywa pesio - nie dość, że nie mógł nam towarzyszyć podczas całej wyprawy, to jeszcze w miejscu zbiórki gałązka akacji przeprowadziła udany zamach na Jego koło ;).

Marcina dopadła pana jeszcze przed startem © kubolsky


Serwis poszedł szybko i wreszcie mogliśmy ruszać. Obraliśmy kierunek nad jez. Wierzbiczańskie, nad które dotarliśmy maksymalnie terenowym wariantem. Na miejscu chwila zadumy, oraz czas na focenie i można śmigać dalej.

Nad jez. Wierzbiczany © kubolsky


Skoro zjechaliśmy jużna dół, to dalsza droga mogła wieść jedynym słusznym wariantem - rozpoczęliśmy przeprawę zarośniętym, nadbrzeżnym singielkiem. Tradycyjnie było ekstra, tradycyjnie też odradzam jazdę nim bez kasku. Mnie po drodze solidnie łupnęły w łupinę dwie gałęzie. Wypadając na plaży na Kujawkach pokręciliśmy w górę do asfaltu, a następnie udaliśmy się w kierunku skarpy podziwiać panoramę jeziora.

Na skarpie © kubolsky


Stąd już bez dodatkowego kluczenia ruszyliśmy do naszego pierwszego dziś celu - wieży widokowej w Dusznie. Na Kalinie pożegnaliśmy Marcina, który musiał wracać do domu.

Marcin opuszcza towarzystwo © kubolsky


Dalej przez Wymysłowo, Pasiekę, Hutę Trzemeszeńską, Kruchowo, najpierw gruntem później asfaltem dotarliśmy do Wydartowa gdzie zaczęły się lokalne górki i zjazdy. Na pierwszy - niezbyt ostry lecz dość długi jak na płaskie, Wielkopolskie warunki natknęliśmy się już w Wydartowie.

Wydartowo - pierwsze podjazdy © kubolsky


W końcu z powrotem chwyciliśmy grunty oraz piachy i po paru zjazdach i wspinaczkach osiągnęliśmy najwyższe w okolicy wzniesienie, a na nim wieżę widokową.

Duszno zdobyte! :) © kubolsky


Na górze tradycyjnie zdjęcia...

Kominy elektrowni w Koninie © kubolsky


Gnieźnieński Manhattan (os. Winiary) © kubolsky


W oddali Piechcin © kubolsky


Kierunki świata wróciły na wieżę © kubolsky


Grupfoto na wieży © kubolsky


...na dole tradycyjnie uzupełnianie spalonych kalorii ;)

Zasłużony posiłek w toku © kubolsky


Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę, alternatywnym szlakiem. Po drodze przystanęliśmy podziwiać widoki, a Micor przy okazji objaśnił nam prawidłową technikę zjazdu drogą, którą za chwilę mieliśmy pokonać.

Micor objaśnia zjazd przed nami © kubolsky


Miał Chłopak rację. Warto było się jeszcze bardziej rozpędzić, to by się nie zaryło w piachach na dole ;). Na kolejnym rozjeździe ustaliliśmy, że o tak wczesnej porze nie wypada kierować się do domów, więc ruszyliśmy ku Przyjmie. Mijając nieczynną już chyba kopalnię soli dotarliśmy do Palędzia Dolnego. Na horyzoncie majaczył sklep - to znak, że przystajemy na chwilę uzupełnić zapas płynów i wtrząchnąć po lodziku :).

Przerwa w sklepie © kubolsky


Zenony Jaskuły ;) © kubolsky


Korzystając z okazji Grzechu postanowił zagadnąć siedzących w przysklepowej altance lokalsów. Jeden z Nich był chyba blisko spokrewniony z Grzegorzem Markowskim z Perfectu ;).

Grigor nawiązuje nowe znajomości z lokalsami ;) © kubolsky


Po dziesięciominutowej nawijce Grzechu może z czystym sumieniem dodać dwóch nowych znajomych na fejsbuniu :P. Nasza dalsza droga to długi podjazd do kolejnego Palędzia, tym razem Kościelnego. Skoro pokonaliśmy podjazd to przed nami musiał być zjazd. Był. A za nim kolejny, jeszcze dłuższy podjazd. Taka to już pofałdowana okolica... W końcu jednak dotarliśmy do Niestronna, gdzie czekała nas rozkmina. Wspólnie szybko ustaliliśmy, że odbijamy w kierunku Gąsawy przyjmując ewentualność odwiedzenia Wenecji. Obrany wariant dalszej trasy był nam znany, więc wiedzieliśmy że przed nami będzie najpierw zjazd na którym można pokusić się o dzienny rekord prędkości, a następnie ostra wspinaczka. Wspinaczkę zakończyliśmy przy odbiciu wiodącym do Doliny rzeki Gąsawki. Jako że Piotrek nie miał jeszcze okazji odwiedzić tego przeurokliwego miejsca, decyzja o naszym kolejnym celu była czystą formalnością.

Grupfoto w Dolinie rzeki Gąsawki © kubolsky


Przejazd przez dolinkę przebiegł bardzo sprawnie, co nie znaczy że bez zawieszenia oka na dostępnych tam widokach (rym nie zamierzony ;) ).

Gąsawka © kubolsky


Drogą którą tam dotarliśmy wróciliśmy z powrotem do krzyżówki, a tam czekał nas kolejny dylemat. Ponieważ wskazówki na tarczy wskazywały mocno zaawansowane popołudnie postanowiliśmy, że czas ruszyć w drogę powrotną. Na szczęście przed nami wiła się długa, nowa a więc jeszcze równiutka droga asfaltowa w samym środku lasu. Tu też mogliśmy ostro przydepnąć :). W konkretnym tempie pozostawialiśmy za sobą kolejne kilometry aż dotarliśmy na Gołąbki, na plaże przy jez. Przedwieśnia. Na miejscu z kąpieli słonecznej oraz tej właściwiej - wodnej korzystała spora grupa ludzi.

Rekonesans na plaży w Gołąbkach © kubolsky


Przeprowadziliśmy rekonesans, wciągnęliśmy po ciastku i ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów dalej przyszedł czas pożegnać naszych dzisiejszych, przyjezdnych kompanów. Nie mogło obyć się bez ostatniej fotki w grupie.

Grupfoto na do widzenia © kubolsky


Podziękowaliśmy Grigorowi i Piotrasowi za fantastyczny, wspólny wypad, przybiliśmy sobie po piątce i rozjechaliśmy się w swoje strony.

Chłopaki wracają do domów © kubolsky


Nas czekała przeprawa przez Lasy Królewskie, a dalej jazda do Gniezna przez Dębówiec, Orchół i Wełnicę. Chcąc dodatkowo urozmaicić sobie ostatnie chwile na rowerach odbiliśmy jeszcze nad Łazienki, a stamtąd przez miasto i brzegiem Wenecji dotarliśmy na przejazd kolejowy przy Dalkoskiej. Pożegnaliśmy p. Jurka i Mateusza, a następnie wspólnie z Micorem ruszyłem do Mnichowa odprowadzić Go do domu. Decyzja ta podyktowana była kilkoma brakującymi do stówy kilometrami. Nie można było tego tak zostawić :). W Mnichowie pożegnałem ostatniego uczestnika dzisiejszego wypadu rowerowego i pokręciłem do domu. Na sam koniec, jak na złość wzmógł się wiatr, który sporą część drogi wiał mi prosto w ryja :/. W domu zjawiłem się z po przejechaniu ponad 105 km, mega zadowolony! Wypad zaliczam do tych naprawdę udanych. Grzegorz, Piotr - miło było poznać osobiście! Oby tak częściej!

Mapka:
Sobota, 18 maja 2013 Komentarze: 5
Dystans 147.33 km
Czas 06:06
Vśrednia 24.15 km/h
Wypad do Torunia chodził za mną jak cień już od dłuższego czasu. Niestety, mimo najszczerszych chęci zawsze jakieś zrządzenie losu kazało odłożyć tę trasę na inny termin. Wczoraj jednak na tyle się na nią nakręciłem, że postanowiłem choćby nawet solo ją zrealizować. Pro forma zaproponowałem wspólną jazdę Marcinowi, ale Ten poinformował mnie, że nie będzie w stanie całej soboty przeznaczyć na śmiganie i tym razem musi spasować. Pan Jurek już jakiś czas temu informował, że w niedzielę 19.05 czeka Go impreza i sobotę musi przeznaczyć dla wyższych celów. Mówi się trudno, żyje się dalej. Postanowiłem, że śmignę znalezioną na gpsies.com trasą Ola, który śmigał ją kiedyś w odwrotnym kierunku. Szybki upload gpx-a do Locusa i przewodnik gotowy. Na moje własne, prywatne i głupie szczęście przytomnie przypomniałem sobie historię z wypadu do WPN. Wtedy dosłownie na koniec trasy bateria w telefonie wskazywała równiutkie 2% naładowania, więc postanowiłem dla własnego bezpieczeństwa wydrukować sobie zaplanowany na dziś szlak. Jak się później okaże, była to dobra decyzja. Spakowałem też plecak, przygotowałem mój przedpotopowy aparat (telefon trzeba było oszczędzić dla Locusa), skromny prowiant, wodę w bidonach i poszedłem spać by startować wypoczętym.
Budzik nastawiłem na 8.00, ale już o 6 z groszami oczy miałem jak dwuzłotówki. Zastanawiam się czy to efekt nakręcenia z powodu wyjazdu, czy też pięknie świecącego słońca mimo zapowiadanych burz. Tak czy inaczej już nie zasnąłem, więc przed kompem z kawą w ręku przeczekałem do 8.30. Później szybka kąpiel i przed 9 kurs do umówionego dzień wcześniej strzyżenia. Poszło szybko i o równej 9.30 wystartowałem w trasę do Toronto :) Początkowo z wiatrem do Strzyżewa Kościelnego i dalej przez kolejne dwa Strzyżewa do Jastrzębowa. Rano jechało się bardzo przyjemnie, ponieważ temperatura była znośna, słoneczko przyjemnie rozgrzewało, a wiatr wiał głównie w plecy. Dalej z Jastrzębowa udałem się w kierunku Wydartowa. Tu na jakieś 2 km Locus przestał rejestrować ślad, ewidentnie z mojej winy - pauza nie wcisnęła się przecież sama. Dobrze, że zorientowałem się po tylko 2 kilometrach. W Wydartowie przystanąłem na chwilę by strzelić fotkę starej kuźni.

Stara kuźnia w Wydartowie © kubolsky


Z tego co wiem (a wiem dobrze, bo widziałem na mapie :P ) gdzieś tu ukryty jest kesz. Niestety nie miałem czasu na poszukiwanie skrzynek po drodze, czego teraz trochę żałuję. Z drugiej strony jest to solidny motywator by pyknąć sobie tripa raz jeszcze :) Dalej przez dosłownie chwilkę DK15 by za moment odbić na Mogilno. Tu również przystanąłem na rozjeździe przy pomniku, na temat którego rozmawialiśmy intensywnie z Bobiko. Wtedy jeszcze nie do końca wiedzieliśmy o co z tym pomnikiem chodzi, lecz teraz gdy miałem okazję cyknąć z bliska fotę tablicy pamiątkowej, sprawa się wyjaśniła :)

1000 km w czynie społecznym! © kubolsky


Do Mogilna zeszło ekspresem, chwila przez miasto i już znowu jestem na szlaku. Miałem udać się w kierunku Strzelec, lecz minąłem odpowiednie skrzyżowanie na którym chwilę wcześniej cykałem kolejną dziś fotkę.

Opuszczona wieża cisnień © kubolsky


Szybkie zerknięcie na mapkę i cofka do zakrętu. Stąd już prosto do samych Strzelec z jednym tylko odbiciem w Czarnotulu. Ze Strzelec do Ołdrzychowa kręciłem wzdłuż brzegu jeziora Pakoskiego wykręcając bardzo ładne "U" ;) W Ołdrzychowie musiałem zostawić akwen za sobą by pokręcić dalej w kierunku Inowrocławia (do którego ostatecznie i tak nie miałem trafić). Przez Markowice, Bożejewice i Sławsk Wielki trafiłem na obrzeża Kruszwicy. Miasto z pewniej odległości daje się poznać nie tylko przemysłowymi zabudowaniami zakładów tłuszczowych oraz cukrowni, lecz również intensywnym zapachem margaryny :) Według mapy wychodziło, że Kruszwicę również zostawię z boku, więc strzeliłem fotkę tego co dane mi było w tym mieście widzieć.

Przemysłowa Kruszwica © kubolsky


Zostawiając Kruszwicę po prawej ręce zatrzymałem się po raz pierwszy w dniu dzisiejszym na dłuższą chwilę w Sklepie Spożywczym nr 7 w Kobylnikach. Tu uzupełniłem zapasy wody, strzeliłem szybkiego energetyka, wtrząchnąłem batona i pokręciłem dalej. Wzdłuż Kanału Noteckiego przez Szarlej i Łojewo trafiłem do Sikorowa. Odbijając w prawo trafił mnie pierwszy w dniu dzisiejszym solidny wmordewind. Dodatkowo pozostawione za sobą 80 km i odczuwalnie mniej sił niż na początku sprawiło, że dopadł mnie kryzys. Logicznie jednak rozumując doszedłem do wniosku, że nie ma sensu zawracać (tak, gdzieś taki przebłysk się pojawił), bo do domu dalej niż do ustalonego na dziś celu. Lekko zdemotywowany pokręciłem ciut wolniej dalej. Kolejną pauzę zaliczyłem na przystanku w Marcinkowie. Tu wciągnąłem wiezionego z domu banana i jakimś cudem odzyskałem brakujące siły. Najwidoczniej żołądek domagał się zapchania. Dodatkowo dystans pozostały do Gniewkowa to tylko około 20 km, a z Gniewkowa rzut beretem do Toronta sprawiły, że moje morale zostało podbudowane i z uśmiechem oraz nową porcją sił śmigałem dalej. Tuż przed Gniewkowem pękło 100 km.

Pękła dziś stówa © kubolsky


W samym już Gniewkowie telefon raczył mnie poinformować, że za chwilę nie pozostanie mu żaden zapas energii i z całą pewnością się wyłączy. Ja jednak go potrzebowałem do wykonania tylko jednej rozmowy już na miejscu, więc postanowiłem go przechytrzyć i wyłączyć w momencie gdy jeszcze posiadał jakieś 5% baterii. Tym samym przez lasy do Wielkiej i Małej Nieszawki, a dalej do Torunia przyszło mi śmigać z pomocą nawigacji analogowej, drukowanej dzień wcześniej. Do Wielkiej Nieszawki wiodła prosta droga asfaltowa przez las i nie szło się zgubić, ale w momencie kiedy ów las opuściłem musiałem skorzystać z pomocy wydruków. Coś mi nie pasowało - nie powinienem chyba kierować się w stronę S10... Wyszło na to, że zagalopowałem się dziś po raz kolejny i musiałem zaliczyć kolejną cofkę. Stąd na szczęście bezproblemowo dotarłem najpierw do Wielkiej Nieszawki by odbić w prawo w kierunku Małej Nieszawki i ostatecznie do Torunia. Po parunastu kilometrach po remontowanej drodze i dwóch wahadłach minąłem tablicę "Toruń". Co ciekawe - mimo burzowych prognoz właściwie całą drogę towarzyszyło mi piękne słonko, by ostatecznie u celu mej wyprawy dopadł mnie deszczyk. Skromny bo skromny, ale zawsze :) Postanowiłem, że skoro wyjechałem na rondzie znajdującym się paręset metrów od dworca PKP, to od razu udam się tam i kupię bilet na pociąg powrotny. Tak też uczyniłem i już z biletem w kieszeni śmigałem na Toruńską starówkę. Po drodze jeszcze fotostop na moście...

Panorama Torunia © kubolsky


...i kolejny już przy Koperniku na rynku.

Ratusz i Kopernik © kubolsky


Tutaj też postanowiłem wskrzesić mój telefon licząc, że odpali i pozwoli mi wykonać jedną, krótką rozmowę. Udało się i po chwili zaanonsowany kręciłem do Szwagrostwa, gdzie na weekend przyjechała reszta mojej rodzinki :) Na miejscu skorzystałem ze zbawiennego prysznica, później kawka, ciacho, gaducha i 2,5 godziny zleciało jak z bicza strzelił. Do odjazdu pociągu pozstało pół godziny, więc trzeba było się zbierać. Wiedziony obawą że nie zdążę i bana mi spieprzy, niczym błyskawica z bólem kolkowym w boku w ciągu 15 minut znalazłem się na peronie. Tu już z górki - do pociągu i można wracać do domciu. Tym razem śmigałem piętrusem, który nie posiada na swoich końcach większego przedziału na rowery. Trzeba więc było opracować jakiś patent :)

Fura w pociągu © kubolsky


O 20.30 wysypałem się na dworcu w Gnieźnie i z zapasem 30 minut pokręciłem do Piotra i Pawła po jak najbardziej zasłużone piwko na wieczór. Dociążony niskoprocentowym alkoholem w plecaku o 21.00 dotarłem do domu. Dopiero tu zwróciłem uwagę na pieczenie obu rąk. Jak się okazało, ponad 6 godzin na słońcu odcisnęło swe piętno na obu moich kończynach górnych...

Rąsia po trasie © kubolsky


Tym oto sposobem minął kolejny udany rowerowy dzień, a ja kładę się spać obmyślając plan na dzień jutrzejszy. Tym razem chyba bez szaleństw - kopsnę się na działkę.
Póki co - Dobranoc Państwu!

P.S. Dorzuciłem mały bonus w postaci filmiku z pociągu. Tu opuszczam Inowrocław.

<object width="100%" height="450"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/bMbIrbyr0oA"> <embed src="http://www.youtube.com/v/bMbIrbyr0oA" type="application/x-shockwave-flash" wmode="transparent" width="100%" height="450"></embed></object><br>
Aha, jeszcze mapka. Ta zawiera jedynie trasę do Torunia, pozostałe kaemy uwzględniłem tylko w statystykach BS.

Sobota, 4 maja 2013 Komentarze: 5
Dystans 125.44 km
Czas 06:45
Vśrednia 18.58 km/h
Uczestnicy
Sprzęt [RIP] Kross
Takim lakonicznym tytułem można opisać nasz dzisiejszy wypad. Zaczęło się od wczorajszego telefonu p. Jurka, z propozycją zaliczenia WPN i powrotu do domu baną. Z informacji jakie mi przekazał wychodziło, że Marcin zabrał się za planowanie trasy, mającej swój główny cel w Wielkopolskim Parku Narodowym, a ostateczny na dworcu głównym w Poznaniu. Zbytnio się nie zastanawiając zgłosiłem swą chęć do jazdy i dziś o 10:30 stawiłem się niezawodnie przy Biedronce, przy ul. Poznańskiej. Tu niektórzy mogą chwycić się za głowy - "Jak to? Nie na Wenecji?!" ;) Otóż śpieszę z wyjaśnieniem - nie było sensu jechać na Wenecję, a następnie i tak się cofać, gdyż musielibyśmy robić to pod górkę :) Tak więc chwilę po ustalonej godzinie spotkania dołączył do nas nasz dzisiejszy nawigator - Marcin i spod Biedry wyruszyliśmy na podbój WPN w składzie: Pan Jurek, Mateusz, Marcin, oraz ja. Początkowe kilometry wiodły droga serwisową wzdłuż S5 do Wierzyc. Szło szybko i gładko - w końcu to nówka funkiel dywan asfaltowy :)

Startujemy.Cel - WPN © kubolsky


We Wierzycach odbiliśmy na Pobiedziska przejeżdżając tym samym nad ekspresówką. Jeszcze chwilę śmigaliśmy asfaltem, choć już bardziej zmęczonym niż ten wzdłuż S5 by ostatecznie chwycić polne/leśne dukty.

Gdzieś między Pobiedziskami a Promnem © kubolsky


Tak mknąc wśród otaczającej nas zieleni (w końcu!) zaliczyliśmy ciekawy zjazd mini wąwozem we wsi Nowa Górka, by w końcu na rozjeździe skierować się na Park Krajobrazowy Promno. Po drodze zaliczyliśmy kesza. Ten poczatkowo dał nam trochę popalić swoim zakonspirowaniem, lecz ostatecznie sokoli wzrok p. Jurka zwyciężył i po chwili odnotowywaliśmy swoje znalezisko w logbooku.

Poszukiwanie kesza © kubolsky


Opuszczając Park Krajobrazowy na drodze stanęła nam dzika bestia, wyspecjalizowana w udawaniu trupa ;)

Uwaga, Bestia! ;) © kubolsky


Gdy w końcu opuściliśmy teren i wróciliśmy na czarne drogi podkręciliśmy tempo i sprawnie, przecinając w międzyczasie górą autostradę A2 dotarliśmy do Gądek. Stąd drogami o znikomym natężeniu ruchu, trochę na okrętkę trafiliśmy do Kórnika gdzie zaliczyliśmy obowiązkowy na wyprawach rowerowych waypoint - Biedronkę :)

Biedra time © kubolsky


Przy Biedrze zaliczyliśmy pierwszy przystanek regeneracyjny na bułki, jogurty, batony i wodę. Po jakichś 15 minutach z powrotem dosiedliśmy nasze rumaki i pokręciliśmy obfocić Kórnicki zamek. Ilość ludzi wokół zabytku była wprost proporcjonalna do aury pogodowej, tak więc szybki pstryk i się stąd zwijamy.

Zamek w Kórniku © kubolsky


Z Kórnika żółtą 431 udaliśmy się w kierunku Rogalina a dalej Mosiny. Przy okazji "pozdrawiam" idiotę ze srebrnego Galaxy, nr rejestracyjny zaczynający się od PZ, który omal nie zgarnął całej naszej czwórki lusterkiem. Oby Ci jaja uschły i odpadły! W Rogalinie zatrzymaliśmy się przy kościele gdzie połowa z nas zdjęła część odzieży wierzchniej, ponieważ zaczęło się robić bardzo ciepło. Następnie udaliśmy się cyknąć fotkę pałacu, na której dzięki pewnej miłej pani znajdujemy się wszyscy czterej, każdy ze swoją "kozą" :)

Pałac w Rogalinie © kubolsky


Spod pałacu pokręciliśmy jeszcze zobaczyć Rogalińskie dęby - Lecha, Czecha i Rusa. Lech i Rus trzymają się nieźle, Czechowi niestety albo się uschło, albo piorun w niego strzelił, nie mam pewności.

Roglińskie dęby © kubolsky


Tu też Marcin zaproponował, aby część trasy śmignąć wzdłuż starorzecza Warty, śmiganego ostatnio przez Bobiko. Zgodnie z tym, co Kuba napisał na swoim blogu również nas dopadły bagna. My jednak postanowiliśmy tę przeszkodę pokonać i po chwili, po kolei przemykaliśmy po zwalonym pniu nad grzęzawiskiem.

Przeprawa przez bagna © kubolsky


Rozochoceni przełajowym klimatem postanowiliśmy dalej śmigać tym dzikim i względnie nieprzyjaznym szlakiem. Niestety nasze zamiary szybko zostały ukrócone - trafiliśmy na wysoki poziom wód na terenach zalewowych, których w żaden sposób nie dało się pokonać.

Grząskie rozlewisko Warty © kubolsky


Tym oto sposobem do Mosiny jechaliśmy dalej żółtą 431. U celu rolę lidera znów przejął Marcin, który chcąc urozmaicić przejazd zafundował nam konkretny uphill w kierunku Wielkopolskiego Parku Narodowego. Najpierw podjazd na możliwie najbardziej lekkim przełożeniu...

Uphill w Mosinie © kubolsky


...by po chwili uspakajając oddech delektować się widokiem ze szczytu.

Widok ze szczytu podjazdu © kubolsky


Zostawiając po prawej stronie odbicie na wieżę widokową (jeszcze tu wrócimy) udaliśmy się już do naszego głównego celu rowerowego wypadu - WPN. Wjazd do Parku to długi, wyboisty zjazd, który zwiastował kręcenie pod górę w drodze powrotnej. Kto by się jednak przejmował czymś takim, gdy na około dzika przyroda, nieziemskie widoki i cisza. Zatrzymaliśmy się przy jeziorze Góreckim aby się posilić, napoić, odetchnąć, a przede wszystkim nacieszyć oczy.

W środku WPN © kubolsky


Po parunastu minutach znów siedzieliśmy na siodłach i spodziewanym podjazdem domykaliśmy małe kółko po Parku Narodowym wyjeżdżając znów na szczycie podjazdu w Mosinie. Stąd udaliśmy się do wieży widokowej, którą wcześniej ominęliśmy.
Widok z góry był całkiem ładny, choć nie jakoś specjalnie urozmaicony - ot z jednej strony panorama Mosiny, z trzech pozostałych lasy. W oddali dało się zauważyć zabudowania Poznania.

Na wieży widokowej w Mosinie © kubolsky


Po około 10 minutach opuściliśmy punkt widokowy i pokręciliśmy w stronę Poznania. Najpierw piachem, później dziurawym asfaltem, następnie betonowymi płytami i w końcu leśnym duktem trafiliśmy do wsi Wiry. Tu zaliczyliśmy ostatni dziś konsumpcyjny pit-stop, gdzie uzupełniliśmy bidony, a ja chlupnąłem na raz Tigera. Trochę mną potelepał ;)

Stacja - regeneracja w Wirach © kubolsky


Z Wir, tym razem gładkim jak tafla lodu asfaltem udaliśmy się praktycznie równolegle do krajowej 5 w kierunku Lubonia, a opuszczając Luboń znaleźliśmy się na Dębcu, czytaj w Poznaniu.

Poznań! © kubolsky


Stąd bodajże najstarszą drogą pieszo-rowerową w mieście, ułożoną w znacznej mierze z płyt chodnikowych ruszyliśmy Dolną Wildą w kierunku dworca PKP. Po drodze na ul. Królowej Jadwigi czekał nas jeszcze mały labirynt obejść i objazdów spowodowany modernizacją układu komunikacyjnego w związku z budową Poznań City Center (Dworzec PKP/PKS oraz ogromne C.H.). W końcu jakoś na ten dworzec dotarliśmy i po chwili staliśmy w kolejce do kas. Okazało się, że najbliższy pociąg nie jest nam pisany, gdyż jako skład spółki PKP IC bez wagonu rowerowego nie przewozi rowerów O_x. Tym samym musieliśmy pogodzić się z faktem, że do domu wrócimy dopiero za 3 godziny pociągiem Regio, który za dopłatą 5 zł przewóz rowerów umożliwia. Moją uwagę w międzyczasie przykuła parka młodych obcokrajowców, którzy jako nie pierwsi i nie ostatni goście wizytujący Poskę zetknęli się z "utalentowanymi językowo" paniami w okienkach kasowych. Okazało się, że owi Szwedzi spędzają wakacje w Europie Centralnej korzystając z połączeń kolejowych - posiadają międzynarodowy bilet i chcieli by tylko wykupić miejscówki na jutrzejszy pociąg do Krakowa. Brzmi banalnie, lecz takie nie było. Ja postanowiłem Im pomóc, a Marcin zabrał Pana Jurka i Mateusza na Stary Rynek. Najpierw kasa, która okazała się nie być kasą międzynarodową (to Kraków leży po drugiej stronie kontynentu?!), później kolejka w punkcie obsługi IC, by w końcu dowiedzieć się, że tak pożądanych przez Nich miejsc sypialnych już nie ma. Cóż, wybrali wolny jeszcze przedział z miejscami siedzącymi - przynajmniej nie musieli nic dopłacać. Przy okazji odświeżyłem angielski, z którego dawno nie miałem okazji korzystać w takiej sytuacji (na szczęście tego się nie zapomina) i zarekomendowałem parę wartych odwiedzenia w Polsce miejsc, oraz kilka naszych specjałów kulinarnych ;)
Na 40 minut przed odjazdem nasz skład stał już podstawiony na peronie. Udaliśmy się więc zająć miejsca w wyspecjalizowanym przedziale ;) Tu okazało się, że drzwi do niego prowadzące otwierają się tylko w połowie i nie ma mowy o przeciśnięciu się z rowerami. Wskoczyliśmy więc do środka drzwiami wcześniejszymi, następnie przez cały przedział osobowy udaliśmy się do naszej rowerowej kanciapy ;)

Powrót do domu © kubolsky


Pociąg ruszył punktualnie, a my po niespełna godzinie wysypywaliśmy się na dworcu w Gnieźnie, tym razem przez działające drzwi z drugiej strony pociągu. Pogratulowaliśmy sobie wspaniałego wypadu i rozstaliśmy się na skrzyżowaniu Kościuszki/Warszawska. Marcin pokręcił w swoją stronę, my w swoją. Jeszcze tylko piąteczka z p. Jurkiem oraz Mateuszem i jestem w domu :)
Przy okazji pochwalę się - wierzcie lub nie, ale była to moja pierwsza rowerowa "ponad stówa" w życiu. Kręciłem się już w granicach tego dystansu, ale jakoś magiczna jedynka z dwoma zerami nigdy nie pękła. Cóż, trzeba teraz ten wynik poprawiać.

Aha, z uwagi na spory dystans oszczędzałem telefon dla Locusa (rwał bym włosy z głowy, gdyby w połowie drogi padł tel i przerwał mi rejestrację śladu), więc wszystkie foty we wpisie oglądacie dzięki uprzejmości moich dzisiejszych towarzyszy podróży| :)

Na deser mapka:

TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 87942.98 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.87 km/h


87942.98

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.87 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

167d 12h 50m

CZAS W SIODLE