Karkonosze 2019, dzień pierwszy - Przełęcz Karkonoska, Pec pod Sněžkou
Kategoria 100 i więcej, ciekawe, góry
Piątek, 20 września 2019
Komentarze:
1
Dystans
109.44 km
Czas
05:42
Vśrednia
19.20 km/h
Krótkiego i nieco spontanicznego wypadu do Karpacza dzień pierwszy, a w zasadzie drugi jeśli liczyć dojazd ciuchcią do Jeleniej Góry dzień wcześniej. Sama podróż z Poznania do Wrocławia przebiegła w komfortowych warunkach składem IC, gdyby nie brak dedykowanych miejsc na rowery, natomiast z Wrocławia do Jeleniej dostaliśmy się Impulsem KD w standardzie sardynkowym (usiedliśmy dopiero w drugiej godzinie jazdy). Z Jeleniej do Karpacza dotarliśmy na kołach, ale jakimś dziwnym trafem Garminy postanowiły nie zapisać śladu obojgu z nas. Wieczór zleciał na relaksie w postaci niejednego piwa w towarzystwie Kumpla u którego się ulokowaliśmy (w zasadzie w pensjonacie Jego Mamy). Po północy należałoby udać się spać - jutro startujemy z wysokiego "C".
Krótkiego i nieco spontanicznego wypadu do Karpacza dzień pierwszy, teraz już ten właściwy. Na zewnątrz zimno, choć słonecznie i co najważniejsze - bezdeszczowo. Wskakujemy w kilka warstw odzieży, zalewamy bidony, pakujemy żele, odpalamy Garminy i jedziemy umierać. Pierwszy cel ambitny, bardzo ambitny - Przełęcz Karkonoska. Aby nie przedłużać - w teorii wiedziałem czego się spodziewać, widziałem jeden czy dwa filmy na yt, ludzie mówili że to droga przez piekło, ale za chiny ludowe nie spodziewałem się tego co zastałem. W miarę sprawny podjazd pod pierwszą ściankę to chyba tylko i wyłącznie zasługa endorfin i adrenaliny buszujących po organizmie. Znawcy tematu wiedzą, że dalej kolarza czeka wypłaszczenie, co oznacza jakieś +/- 10% nachylenia - można trochę odetchnąć. Problem pojawił się na drugiej ściance, ponieważ wbiłem sobie do głowy, że w jej połowie czeka nas kolejna "półka", a tym samym możliwość odetchnięcia w drodze na szczyt. Za zakrętem okazało się, że takowej jednak nie ma i na zluzowanie giry i oddechu w zasadzie nie ma szans. Tym sposobem, mimo że organizm ze wszystkich sił których w dramatycznym tempie ubywało domagał się odpoczynku parłem przed siebie do samego końca. Udało się! Jak? Nie mam pojęcia... :) Skoro udało się jakimś cudem wdrapać na górę, trzeba zjechać w dół. Zjazd do Szpindlerowego Młyna to luksus pełnym ryjem - szeroko, gładko, a przede wszystkim szybko. Jedyny mankament popieprzania na złamanie karku to fakt, że nieziemsko mnie przewiało. Na dole narzuciłem na siebie wiatrówkę, z którą nie rozstałem się do końca trasy. Z pierwszej na naszej drodze czeskiej mieściny poleciliśmy dalej na południe do Vrchlabí z którego obraliśmy kierunek na Černý Důl celem pokonania następnego wzniesienia. Tym oto sposobem droga prowadząca raz w górę raz w dół (jak to w górach) zaprowadziła nas do osady Velká Úpa. Tu czekała nas kolejna wspinaczka na Pec pod Sněžkou. Zanim jednak na dobre ponownie rozpoczęliśmy rytuał polegający na sapaniu gorzej niż okoliczna zwierzyna podczas godów i wypluwaniu płuc przed siebie należało się pożywić. U stóp podjazdu wyhaczyliśmy mały pensjonat, a w nim małą gospodę prowadzoną przez kobietę, która początkowo w ogóle nie kryła swojej niechęci do sąsiadów zza północnej granicy. Ostatecznie udało nam się zamówić karkówkę z knedlami i szpinakiem (fuuu, tego nie doczytałem) i w moim przypadku piwo. Strawa weszła przednio, więc nie pozostało nic innego jak na koń i pod górę. Początkowe zakosy weszły gładko, schody zaczęły się później. Ostatecznie wspinaczkę zakończyliśmy w okolicy Horskiej chaty Portášky (czy jak to się odmienia) skąd postanowiliśmy zjechać z powrotem przebytą już drogą i wrócić na szeroką szosę prowadzącą do Ojczyzny. Ostatni w Czechach, dłuższy, ale zarazem łagodniejszy podjazd prowadził do dawnego przejścia granicznego Malá Úpa na szczycie Przełęczy Okraj. Tutaj też dokonałem jednego z lepszych zakupów w postaci beczułki piwa z browaru Trautenberk, warzonego na wysokści 1065 n.p.m. Ostatni tego dnia zjazd to powrót do rodzimych realiów w postaci drogi o charakterze księżycowym - człowiek chciałby się rozpędzić, ale nie ma jak bo dziura goni łatę, która to goni dziurę, a ta goni łatę i tak w kółko :/. Pętlę zakończyliśmy przejazdem przez Kowary i w towarzystwie górującej na nie tak dalekim horyzoncie Śnieżki dotarliśmy z powrotem do Karpacza. Jeszcze tylko podjazd do pensjonatu i po wszystkim...tego dnia :)
Przełęcz Karkonoska, Pec pod Sněžkou⛅ | Ride | Strava
Krótkiego i nieco spontanicznego wypadu do Karpacza dzień pierwszy, teraz już ten właściwy. Na zewnątrz zimno, choć słonecznie i co najważniejsze - bezdeszczowo. Wskakujemy w kilka warstw odzieży, zalewamy bidony, pakujemy żele, odpalamy Garminy i jedziemy umierać. Pierwszy cel ambitny, bardzo ambitny - Przełęcz Karkonoska. Aby nie przedłużać - w teorii wiedziałem czego się spodziewać, widziałem jeden czy dwa filmy na yt, ludzie mówili że to droga przez piekło, ale za chiny ludowe nie spodziewałem się tego co zastałem. W miarę sprawny podjazd pod pierwszą ściankę to chyba tylko i wyłącznie zasługa endorfin i adrenaliny buszujących po organizmie. Znawcy tematu wiedzą, że dalej kolarza czeka wypłaszczenie, co oznacza jakieś +/- 10% nachylenia - można trochę odetchnąć. Problem pojawił się na drugiej ściance, ponieważ wbiłem sobie do głowy, że w jej połowie czeka nas kolejna "półka", a tym samym możliwość odetchnięcia w drodze na szczyt. Za zakrętem okazało się, że takowej jednak nie ma i na zluzowanie giry i oddechu w zasadzie nie ma szans. Tym sposobem, mimo że organizm ze wszystkich sił których w dramatycznym tempie ubywało domagał się odpoczynku parłem przed siebie do samego końca. Udało się! Jak? Nie mam pojęcia... :) Skoro udało się jakimś cudem wdrapać na górę, trzeba zjechać w dół. Zjazd do Szpindlerowego Młyna to luksus pełnym ryjem - szeroko, gładko, a przede wszystkim szybko. Jedyny mankament popieprzania na złamanie karku to fakt, że nieziemsko mnie przewiało. Na dole narzuciłem na siebie wiatrówkę, z którą nie rozstałem się do końca trasy. Z pierwszej na naszej drodze czeskiej mieściny poleciliśmy dalej na południe do Vrchlabí z którego obraliśmy kierunek na Černý Důl celem pokonania następnego wzniesienia. Tym oto sposobem droga prowadząca raz w górę raz w dół (jak to w górach) zaprowadziła nas do osady Velká Úpa. Tu czekała nas kolejna wspinaczka na Pec pod Sněžkou. Zanim jednak na dobre ponownie rozpoczęliśmy rytuał polegający na sapaniu gorzej niż okoliczna zwierzyna podczas godów i wypluwaniu płuc przed siebie należało się pożywić. U stóp podjazdu wyhaczyliśmy mały pensjonat, a w nim małą gospodę prowadzoną przez kobietę, która początkowo w ogóle nie kryła swojej niechęci do sąsiadów zza północnej granicy. Ostatecznie udało nam się zamówić karkówkę z knedlami i szpinakiem (fuuu, tego nie doczytałem) i w moim przypadku piwo. Strawa weszła przednio, więc nie pozostało nic innego jak na koń i pod górę. Początkowe zakosy weszły gładko, schody zaczęły się później. Ostatecznie wspinaczkę zakończyliśmy w okolicy Horskiej chaty Portášky (czy jak to się odmienia) skąd postanowiliśmy zjechać z powrotem przebytą już drogą i wrócić na szeroką szosę prowadzącą do Ojczyzny. Ostatni w Czechach, dłuższy, ale zarazem łagodniejszy podjazd prowadził do dawnego przejścia granicznego Malá Úpa na szczycie Przełęczy Okraj. Tutaj też dokonałem jednego z lepszych zakupów w postaci beczułki piwa z browaru Trautenberk, warzonego na wysokści 1065 n.p.m. Ostatni tego dnia zjazd to powrót do rodzimych realiów w postaci drogi o charakterze księżycowym - człowiek chciałby się rozpędzić, ale nie ma jak bo dziura goni łatę, która to goni dziurę, a ta goni łatę i tak w kółko :/. Pętlę zakończyliśmy przejazdem przez Kowary i w towarzystwie górującej na nie tak dalekim horyzoncie Śnieżki dotarliśmy z powrotem do Karpacza. Jeszcze tylko podjazd do pensjonatu i po wszystkim...tego dnia :)
Komentarze