Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w kategorii

ciekawe

Dystans całkowity:8617.93 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:409:09
Średnia prędkość:21.06 km/h
Maksymalna prędkość:76.41 km/h
Suma podjazdów:23064 m
Maks. tętno maksymalne:197 (107 %)
Maks. tętno średnie:143 (74 %)
Suma kalorii:282821 kcal
Liczba aktywności:62
Średnio na aktywność:139.00 km i 6h 35m
Więcej statystyk
Sobota, 30 kwietnia 2022 Komentarze: 2
Dystans 71.28 km
Czas 03:44
Vśrednia 19.09 km/h
Vmax 46.71 km/h
Tętnośr. 128
Tętnomax 154
Kalorie 2822 kcal
Podjazdy 461 m
Temp. 17.0 °C
Więcej danych
Sobota, 9 kwietnia 2022 Komentarze: 6
Dystans 265.48 km
Czas 12:38
Vśrednia 21.01 km/h
Vmax 41.56 km/h
Tętnośr. 130
Tętnomax 172
Kalorie 9703 kcal
Podjazdy 1315 m
Temp. 7.0 °C
Więcej danych
Sezon ultramaratonów (tak tak, wiem - nazywanie 260 km ogórka ultramaratonem to kwestia dyskusyjna) uważam za otwarty! Muszę przyznać, że jak na debiutanta w kalendarzu imprez 100 Jezior #GRVL wypadł całkiem nieźle. Subiektywnie mocno na plus zadziałały lokalizacja startu/mety, oraz fakt, że trasa przebiegała terenami które w większości znam i lubię (to w ogóle paradoks, bo nieszczególnie przepadam za powtarzaniem szlaków). Na minus niestety (niezależnie od Organizatora) zadziałała pogoda. Niby nie padało (prawie, choć prognozy zwiastowały 100% mokry weekend), a i słońce wychodziło częściej niż byśmy się tego spodziewali, ale wiatr nie odpuścił, oj nie. Duło srogo z zachodu, myślę, że średnio dobre 30 km/h, a że trasa zorientowana była w relacji północ-południe to albo spychało w jedną, albo w drugą stronę. Zdarzało się także dmuchać centralnie w ryj. No lekko nie było, co to to nie. Nie pomagały również susza objawiająca się kopnym piachem na otwartych połaciach terenu (a tych w tej części woj. kujawsko-pomorskiego nie brakuje), oraz grad, który dopadł nas pomiędzy 210 a 220 km.

Do startu udało mi się przekonać Sąsiada znanego tym wszystkim nielicznym czytelnikom z wypadów z kategorii Mat i Pat oraz wyjazdów w góry. W telegraficznym skrócie - narzekał na wiatr, czasami zostawał z tyłu (ale nigdy sam), znowu narzekał na wiatr, pytał czy daleko jeszcze po czym po raz kolejny, tak aby mieć absolutną pewność że Go słyszę narzekał na wiatr. Dał jednak radę - ukończył trasę, mimo że na mecie zameldował się solidnie przetyrany. Cóż, debiuty bywają trudne ;).

Trasę samą w sobie oceniam na mocne 7/10. Gdybym jednak miał wskazać fragment, który nieszczególnie przypadł mi do gustu (choć pewnie odbiór byłby zgoła inny gdyby tak nie wiało) wskazałbym pętlę wokół jezior Bronisławskiego i Pakoskiego - dużo asfaltu (niekoniecznie gładkiego jak stół), sporo industrialnego syfu (Janioksoda), mało, a w zasadzie w ogóle lasu, nuda. Końcówka też nie wywoływała przesadnego entuzjazmu, aczkolwiek w tym wypadku winne takiego stanu rzeczy były przede wszystkim zmęczenie, chęć zameldowania się na mecie i świadomość, że ostatnie 20 km to sztuczne dobijanie kilometrów do założonych 260.

Na mecie przywitały nas tradycyjne brawa od dotychczasowych finiszerów i Organizator wręczający pamiątkowe medale. Wciągnęliśmy podwójną porcję żurku, zabraliśmy piwo na wynos i każdy udał się w swoim kierunku - Seba do Poznania, ja z powrotem na Ostrowo.
Nie udało mi się odespać...

Kolejne ultra w czerwcu i sierpniu - oby pogoda (czytaj - wiatr) dopisała, bo dystans już prawilny ;)

































100Jezior#GRVL ⛅ | Ride | Strava
Sobota, 16 października 2021 Komentarze: 1
Dystans 32.33 km
Czas 01:32
Vśrednia 21.08 km/h
Vmax 38.50 km/h
Tętnośr. 132
Tętnomax 161
Kalorie 1225 kcal
Podjazdy 115 m
Temp. 10.0 °C
Więcej danych
Sobota, 9 października 2021 Komentarze: 2
Dystans 153.17 km
Czas 07:05
Vśrednia 21.62 km/h
Vmax 54.36 km/h
Tętnośr. 134
Tętnomax 167
Kalorie 5696 kcal
Podjazdy 1564 m
Temp. 11.0 °C
Więcej danych
Kolejny z kilku narzuconych na własną, skromną osobę celów na 2021 r. (R10, ultra, nad morze na strzała, Wrocław, Kaszuby i góry) do odhaczenia. Pozostało mi jedynie odwiedzić wraz z Płotką góry - mam nadzieję, że pogoda w tym roku jeszcze dopisze.
A propos pogody - nieskromnie muszę przyznać, że ta trafiła mi się idealnie. Co prawda poranek przywitał mnie przymrozkiem, no ale ciężko było oczekiwać jazdy na krótko skoro w kalendarzu piździernik, a mi zachciało się odwiedzić pofałdowaną krainę hopek i jezior. Na szczęście oprócz rękawków i kamizelki przeciwwiatrowej (tak, zapomniałem o bluzie) miałem ze sobą wożony w aucie trekkingowy softshell, więc jeździło się całkiem komfortowo, a bywało, że na podjazdach których nie brakowało zamek wędrował na sam dół.
Kaszuby to miejsce idealne by cieszyć oczy złotą, polską jesienią i to udało się w 120%.
Sama trasa to nic innego jak ślad kaszubskiej edycji wyścigu Szuter Master skrócona o Bytów, gdyż nie byłem pewny czy mając na uwadze rzeźbę terenu i spodziewane przewyższenia wyrobię się przed zmierzchem. Teraz wiem, że wyrobiłbym się raczej bez problemu.
Po drodze udało mi się trafić do Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego, zahaczyć o sosnowe bory, zaliczyć Muzeum Kolejnictwa w Kościerzynie, a trasę zakończyć lokalną atrakcją w postaci samowoli budowlanej jaką jest gargamel w Łapalicach. Szkoda tylko, że czas naglił i w niedzielę nie udało się zaliczyć kolejnej, krótszej pętli. Z drugiej strony mam kolejny powód by wrócić w te urokliwe strony.

































































Kaszëbë - kraina hopek, jezior, życzliwych ludzi i płyt betonowych typu "Jomb" ⛅ | Ride | Strava
Piątek, 27 sierpnia 2021 Komentarze: 2
Dystans 420.17 km
Czas 22:01
Vśrednia 19.08 km/h
Vmax 44.28 km/h
Tętnośr. 123
Tętnomax 164
Kalorie 15339 kcal
Podjazdy 1448 m
Temp. 14.0 °C
Więcej danych
No i nadszedł sądny dzień ;).
Zanim jednak przejdę do mięska jeden istotny szczegół. Pierwotnie zapisałem się na dwa ultra w sezonie 2021 - Kórnicki Maraton Turystyczny, oraz debiutujący w kalendarzu maratonów Warta Gravel. Pech chciał, że oba miały się odbyć w sierpniu - pierwszy na początku miesiąca, drugi na jego końcu. Z obawy przed niedostateczną regeneracją po KMT, a tym samym brakiem sił i przede wszystkim chęci na Wartę zrezygnowałem z tego pierwszego, głównie dlatego że chciałem się sprawdzić na szutrach, a asfaltowe 500km+ mam już za sobą.
Jedyna niewiadoma z jaką musiałem się zmierzyć to pytanie postawione samemu sobie - czy dam radę przejechać 400km+ "na strzała", czy jak to się przyjęło w ultra slangu "longiem". Jakby nie było 500+ po gładkiej szosie ma się nijak do 400+ po wszystkim co gładką szosą nie jest (choć ogólnie ta również była). W związku z powyższym przyszło mi uzupełnić mój setup o dodatkową torbę, która miała służyć do transportu śpiwora i dodatkowych ciuchów. Wybór padł na FrontLoadera od Topeaka. Ta co prawda była trafnym wyborem, choć zbędnym jak się później okaże ;).
W Laba.Land stanowiącym bazę wyścigu zameldowałem się jakieś 30 minut przed startem. Nie musiałem bawić się w transport samochodem, gdyż wspomniana baza mieściła się jakiś kilometr od miejsca zamieszkania. Z numerem startowym 155 trafiłem do 10 z 11 grup, co oznaczało start o 8:50 (pierwsza grupa startowała o 8:00). Na miejscu wciągnąłem dwa banany, ustawiłem się na linii startu, pamiątkowe zdjęcia i punktualnie za dziesięć 9:00 startujemy.
Każdy, nie tylko ja obawiał się pogody na trasie, gdyż wszelkie prognozy zwiastowały opady. Na nasze szczęście jedyny opad jaki nas dopadł (#nieczujeżeryjmuje) trafił się na Dębinie i trzymał raptem do Lubonia, czyli na pierwszych kilometrach trasy. Później towarzyszyły nam już tylko chmury na zmianę ze słońcem, oraz całkiem znośna temperatura.
Już na początku zawiązała się spora grupa, która trzymała się razem, by ostatecznie za Rogalinem wyklarować się do trzech osób - mnie, oraz nowo poznanych Bartka i Mariusza. W takiej też konfiguracji mknęliśmy wspólnie przez nadwarciańskie single, Puszczę Zielonkę z jedynym na trasie pit stopem Organizatora w Łopuchówku (118,5km) i dalej ku Obornikom. Dodam także (zanim potoczymy się dalej), że pierwsze kilometry, czyli NSR do Rogalina, powrót drugim brzegiem rzeki do miasta, oraz w/w nadwarciańskie single do Promnic to w mojej opinii najtrudniejszy i najbardziej wymagający technicznie odcinek całej trasy. Oczywiście - zdarzały się później piachy, korzenie itp. ale pierwsze na oko 80 km dało mi na dzień dobry w kość. Z drugiej strony dobrze że na początku a nie na końcu ;).
Zbliżając się do Obornik jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas najwyższy przerwę obiadową. Szukaliśmy czegoś na trasie i padło na pizzę, w moim przypadku z ananasem (nie dałem rady wciągnąć całej i to nie z powodu ananasa). Tutaj też zaczęły się Mariusza problemy z żołądkiem (uprzedzając pytania - nie z powodu jedzenia). Najedzeni w 2/3 ruszyliśmy dalej ku Stobnicy i Puszczy Noteckiej dawnym torowiskiem zaadaptowanym do roli DDR. Gdzieś w połowie drogi między Obornikami a zamkiem Mariusz zaczął zostawać z tyłu, a chwilę później podjął decyzję o wycofaniu się z wyścigu. Szkoda, ale szanuję za racjonalne podejście. Od tego momentu już do końca kręciliśmy w duecie.
We wspomnianej przed chwilą Stobnicy ślad pokierował nas w głąb Puszczy Noteckiej, by po paru kilometrach mniej lub bardziej wyboistych ścieżek wjechać na Białą Drogę - kwintesencję kolarstwa szutrowego. Polecam każdemu! Dalej track poprowadził na asfalt, którym pomknęliśmy w stronę Obrzycka. Gdzieś za Nowym Krakowem dopadł nas zmierzch, więc postanowiliśmy zrobić chwilową pauzę na przyodzianie dodatkowych warstw ubrania. Od nastania całkowitego zmierzchu ciężko mi cokolwiek opisać - było ciemno, pole widzenia ograniczało się do plam światła przed nami, za to towarzyszyło nam gwiaździste niebo, gęste lasy i szerokie spektrum nawierzchni. Nieziemskim zawodem był fakt, że nie wjeżdżamy do Sierakowa, w którym zaplanowaliśmy kolejną przerwę na jedzenie i chwilową regenerację. Trasa omijała miasto kierując nas na północ. Trudno, lecimy dalej do Międzychodu. To "lecimy" to akurat mocno na wyrost, gdyż czekał nas odcinek jedynej w Polsce gruntowej drogi wojewódzkiej nr 133, pokrytej znienawidzoną przeze mnie tarką. Ów odcinek ciągnął się przez 14 km, następnie czekało nas kilka km asfaltu i z powrotem na południe leśnymi duktami do wsi Zatom Nowy. Tym razem wiedziałem gdzie jestem (byliśmy tu z Marcinem rok temu), więc z automatu wiedziałem również ile jeszcze czeka nas drogi do wymarzonego Orlenu. Taa, jasne - takiego wała! Organizatorzy pozwolili sobie na przetyranie nas jeszcze przed oczywistym przystankiem na trasie - ot takie życie zawodnika ¯\_(ツ)_/¯.
W końcu trafiliśmy do Międzychodu i przekraczając Wartę (górą ;) ) udaliśmy się na oddaloną o 1,5 km od trasy stację zjeść w końcu coś ciepłego. Jasnym jest, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł - spotkaliśmy tam grupę kolegów i koleżanek, jedni odjeżdżali inni dobijali, jeszcze inni zasypiali nad jedzeniem. Tutaj też korzystając z tego, że nie muszę kurczowo trzymać baranka zerknąłem w końcu na telefon celem obczajenia klasyfikacji. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mamy już Zwycięzcę. Jako pierwszy na mecie zameldował się oczywiście Radek Gołębiewski, który pokonał trasę w kosmicznym czasie 14:15h o__O. No cóż - pucharu nie zdobędę, to właśnie stało się jasne...
Posileni hot-dogami i mocno średnimi pierogami ruszyliśmy z powrotem w kierunku Poznania. To z czym musieliśmy się borykać do wschodu słońca to wertepy, piachy (sporo pchania rowerów), bardzo wysoka wilgotność powietrza (w końcu jechaliśmy wzdłuż rzeki) objawiająca się gęstymi mgłami i minimalną widocznością, oraz postępująca senność. Zadecydowaliśmy więc, że w najbliższej napotkanej wiacie zaliczymy przerwę na ucięcie komara. Ta trafiła nam się w którejś z mijanych wsi. Na sen poświęciliśmy godzinę. Ile faktycznie spaliśmy - nie wiem. Bardziej istotnym stał się fakt, że wystarczyła nam folia NRC co oznacza, że targanie śpiworka okazało się totalnie zbędne. Ot nauka na przyszłość ;). Wschód dopadł nas gdzieś w Sierakowskim Parku Krajobrazowym. Również mniej więcej w tym czasie dało o sobie znać kolano Bartka, co skutkowało spowolnieniem jazdy i częstszymi przystankami. Tych po drodze zaliczyliśmy jeszcze (jeśli dobrze pamiętam) 3, może 4, a im bliżej Poznania byliśmy tym wolniej się toczyliśmy. Na szczycie 11-procentowej sztajfy na wylocie z Obornik w końcu pozbyłem się odzieży wierzchniej pozostawiając na sobie jedynie bibsy i koszulkę - tak, sobota także pokazała prognozom faka :D. Odcinek z Obornik do Poznania to kulanie się ze średnią między 12 a 15 km/h, a i sam Poznań szedł ciężko. Kompana jednak nie zostawiłem, mimo że kilkukrotnie mi to proponował. W końcu koło 13:00 przekroczyliśmy linię mety powitani gromkimi brawami (jak każdego pojawiającego się z powrotem w Laba.Land), medalem, chilli con carne i piwem. Aha, na metę wpadła Agnieszka z Kapslem :). Pogratulowałem Bartkowi debiutu, podziękowaliśmy sobie za wspólne spuszczenie sobie fizycznego wpie*dolu, rozwaleni na leżakach powspominaliśmy minione 22h i w końcu po pół godzinie wróciliśmy z Agnieszką i Kudłatym do domu. Jedyne co zdążyłem ogarnąć przed snem to ciuchy do pralki i samego siebie. Reszty dnia nie pamiętam.
Podsumowując - debiut w gravelowym ultra uważam za udany. Czas netto zarejestrowany przez Wahoo to 22h, choć gdyby nie kontuzja Bartka udałoby się pewnie zamknąć pętlę w 20.
Wiem również, że gravelowe 400 km na strzała jest wykonalne, co w przyszłości oznacza jedną torbę mniej i lżejszy rower.
A co w 2022? Chciałbym zaliczyć co najmniej 3 maratony, ale na Wisłę 1200 chyba nie jestem jeszcze gotowy. Chyba... ;)





























Warta Gravel ⛅ | Ride | Strava
Niedziela, 30 sierpnia 2020 Komentarze: 2
Dystans 72.45 km
Czas 03:44
Vśrednia 19.41 km/h
Vmax 57.60 km/h
Kalorie 3550 kcal
Podjazdy 1456 m
Temp. 14.0 °C
Więcej danych
Rowerowego weekendu dzień drugi, choć trzeci, ale jednak drugi. Dnia poprzedniego wylądowaliśmy w agroturystyce w Michałkowej. Meldunek, prysznic, szama i przypadek. Ów przypadek jest w tym całym poprzednim zdaniu najistotniejszy, bowiem gdyby nie zejście do auta celem przesmarowania napędów nie dowiedzielibyśmy się, że kolejnego dnia w okolicy odbywa się rajd samochodowy i część naszej trasy zostaje tymczasowo wyłączona z użytku. Podsumowując - nie dość że nie rąbniemy zakładanych 120 km, to jeszcze wczesnym rankiem musimy się ewakuować, gdyż w przeciwnym wypadku po prostu nie opuścimy startu/mety. Przyciśnięci do muru zmodyfikowaliśmy ślad i wcześniejszym niż zakładaliśmy rankiem ruszyliśmy blaszakiem na parking z dala od rajdu. Pech chciał, że na rzeczonym parkingu z którego mieliśmy zacząć i na którym mieliśmy skończyć zastał nas deszcz w zasadzie uniemożliwiający jazdę. Po dłuższej chwili wyczekiwania na poprawę aury postanowiliśmy przemieścić się autem w dół i założyć bazę w Pieszycach. Na nasze szczęście tam nie padało, więc z tego miejsca mogliśmy w końcu ruszyć w ponownie zmodyfikowaną trasę. Trasy samej w sobie zgodnie z przyjętą tradycją nie będę opisywał - Ci bardziej ciekawi wiedzą gdzie szukać. Nadmienię jedynie, że pierwszy podjazd odbywał się w stylu brytyjskim (czyt. angielska mgłą i wilgoć), a dalej aż do zjazdu do Walimia towarzyszyła nam całkiem znośna aura. Niestety na dole okazało się, że na horyzoncie kotłują się chmury, więc mimo szczerych chęci musieliśmy zawrócić. Zawrotka wiązała się z podjazdem pod nie lada sztajfę ul. Mickiewicza, zjazdem do Sierpnicy, kolejną wymagającą wspinaczką i krótkim zjazdem na parking pod Sową. Kolejny opad (tak, to te chmury z Walimia) z minuty na minutę silniejszy dorwał nas na rozjeździe w Sokolcu i w zasadzie przez całą resztę trasy wliczając podjazd na przełęcz i cały ponad 7-kilometrowy zjazd do Pieszyc nie odpuszczał. Do samochodu dotarliśmy przemoknięci do ostatniej, suchej nitki. Oczywiście na dole deszcz się skończył, ale było już pozamiatane - rowery na pace, my przebrani, wracamy do Poznania.
Wyjazd zaliczam do udanych z dwoma zastrzeżeniami - trzeba celować w pewną pogodę i dopracować logistykę, gdyż nawet po takiej kąpieli prysznic jest nader wskazany ;)





















Góry Sowie ☁️ | Ride | Strava
Sobota, 29 sierpnia 2020 Komentarze: 1
Dystans 108.90 km
Czas 04:54
Vśrednia 22.22 km/h
Vmax 56.20 km/h
Kalorie 4759 kcal
Podjazdy 1508 m
Temp. 17.0 °C
Więcej danych
Rowerowego weekendu dzień pierwszy, choć formalnie drugi (piątkowego dojazdu do Myśliborza nie liczę). Na ten weekend kroiliśmy się z Sebastianem (sąsiadem znanym z cyklu wpisów z serii Mat i Pat) od dawna. Bardzo dawna. Pierwotnie plan zakładał, by wybrać się w Kotlinę Kłodzką. Wiosną. Niestety przyszedł COVID i wszystko popier...zepsuł. Stało się tak, że wspólny wolny weekend przypadł dopiero na koniec sierpnia. Lepsze to niż zeszłoroczny, późno wrześniowy Karpacz (taaa, jasne, ale o tym później).
Pogoda od początku zapowiadała się mocno średnio. Prognozowano opady, brak słońca, w ogóle lipa. Kładąc się spać w piątkowy wieczór towarzyszył nam stukot kropel, co oznaczało opad - nie taki z gatunku napieprzania złem, ale kapuśniaczkiem też go nazwać nie było można.
Sobota rano - wstajemy, pada. No cóż, trzeba z tym żyć. Ruszamy tuż po śniadaniu, co oznacza 9:00 na tarczy. Początkowych kilka km to jazda w delikatnym deszczu....ale jak odpuścił tak się już tego dnia (w sensie na trasie) nie pojawił. Zgodnie z planem objechaliśmy wcześniej rozrysowaną trasę napawając się pięknem Parku Krajobrazowego (polecam!) i zauważalnie pofałdowanego terenu (choć górami bym tego jeszcze nie nazwał). Trafiła się też jedna wtopa w postaci kilku km szutru (ubity, więc na 35C jechało się wyśmienicie, a Seba na swoich 25C też nie narzekał), oraz druga w postaci źle obliczonego dystansu, co zaowocowało bonusową pętlą przez Jażycę i dodatkowymi metrami w górę. Dzień kończymy usatysfakcjonowani z ponad 100 km oraz 1500 m przewyższeń na koncie, pakujemy się w auto i udajemy przez obiad w Jaworze w Góry Sowie.















Park Krajobrazowy Chełmy ☁️ | Ride | Strava
Sobota, 1 sierpnia 2020 Komentarze: 4
Dystans 521.83 km
Czas 20:44
Vśrednia 25.17 km/h
Uczestnicy
Vmax 51.80 km/h
Kalorie 19168 kcal
Podjazdy 1964 m
Temp. 19.0 °C
Więcej danych
Stało się - pierwszy ultramaraton zaliczony ^^.
Pomysł aby wziąć udział w tego typu imprezie chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu, ale z realizacją bywało różnie. Ostatecznie zdecydowałem się na start w cyklicznej, lokalnej imprezie jaką jest Kórnicki Maraton Turystyczny. Co ciekawe - zapisałem się jeszcze przed wybuchem pandemii, więc przez dłuuugi czas nie miałem pewności czy wyścig w ogóle się odbędzie. Na szczęście na jakiś miesiąc przed startem ukazało się oficjalne info potwierdzające start imprezy. Aaa, jeszcze jedno - do udziału zaprosiłem Marcina, więc ryzyko jazdy solo spadło do zera (co jak się później okaże było dość istotne). Im bliżej startu tym częściej zerkałem w prognozy pogody - w końcu mało kto lubi dylać pół tysiąca km w deszczu lub przy silnym wietrze. Te długoterminowe nie zapowiadały nic fajnego, wręcz przeciwnie - opiewały w w/w czynniki pogodowe. Na szczęście z długoterminowymi prognozami bywa tak, że najczęściej się po prostu nie sprawdzają. Tak właśnie było - 1 i 2.08 okazały się być pogodowo wręcz idealne.
W Robakowie zjawiliśmy się koło 7 rano i od razu udaliśmy się do biura zawodów celem podpisania oświadczeń, pobrania trackerów GPS (link do śledzenia po fakcie tutaj - nie wiem jak długo będzie aktywny), oraz jakiejś szamy na drogę. Wystartowaliśmy tuż przed 8:00 jako część grupy nr 9. Początkowe kilometry prowadzące nas na miejsce startu honorowego na rynku w Kórniku utwierdziły nas w przekonaniu, że to będzie naprawdę piękny, bezwietrzny dzień (mimo porannego chłodu). Na rynku czekał nas kolejny start w wykonaniu Prezesa KBR, a następnie już tylko zliczanie mijających kilometrów. Nie chcę wdawać się w szczegółowy opis trasy kilometr po kilometrze, bo powstałby z tego nie lada elaborat, dlatego opiszę tylko co ciekawsze momenty, a cały wpis zakończę moim subiektywnym podsumowaniem i kilkoma przemyśleniami.
Jako pierwszy etap trasy można traktować odcinek od startu do Dino w Szamocinie (125 km). Aaa, w ogóle zdecydowanie większa część trasy na północ to powtórka z wypadu sprzed dwóch lat kiedy to celem był Kołobrzeg. Na szczęście pamięć już nie ta, jak również dla odmiany jazda w dzień sprawiły, że jechało się jakby po raz pierwszy.
Wracając do Dino - pod marketem urządziliśmy pierwszą przerwę na popas, uzupełnienie płynów i chwilę odpoczynku. Kolejna pauza czekała nas w Krajence w pierwszym punkcie żywieniowym. Po drodze mieliśmy okazję zaliczyć dolinę Noteci, którą to nie raz i nie dwa przemierzałem samochodem, jak również raz nocą na dwóch kołach. Tym razem jednak udało się ją przeciąć za dnia - nadal robi wrażenie. Wrażenie robiła też ilość aut jadących najprawdopodobniej znad lub nad morze. Za doliną czekał nas podjazd do Białośliwia, a dalej już "z górki" na obiad. W Wysokiej wsiedliśmy na koło jednemu z zawodników i w jego tunelu aerodynamicznym dotarliśmy na gastro (160 km).
W Restauracji czekały na nas arbuzy, banany, woda, oraz rzeczony obiad na który składały się pyrki z koperkiem, surówka, kotlet z serem i ananasem, oraz piwo bezalkoholowe ? (przynajmniej tak twierdziła obsługa, a okazało się że nie bez a niskoalkoholowe). Po konsumpcji umyliśmy rączki i buźki, uzupełniliśmy zapas bananów i ruszyliśmy w dalszą trasę. Na dalszym etapie podróży czekała nas atrakcja w postaci wysadzonego mostu na Gwdzie pod Jastrowiem. Ten w nocy robił wrażenie, za do w promieniach słońca wygląda mega zjawiskowo. Jeśli kiedyś postanowią go rozebrać i przerobić na żyletki to osobiście się do niego przypasam. Kolejnym punktem w którym postanowiliśmy trochę odpocząć i ponownie uzupełnić zapasy było Borne Sulinowo (220 km). W miarę szybko zorientowaliśmy się, że trasa została poprowadzona obrzeżami byłej radzieckiej bazy wojskowej, więc szybko skorygowaliśmy kurs by chociaż uwiecznić na fotografii jeden z charakterystycznych punktów miasta, czyli pomnik czołgu T-34. Z Bornego ruszyliśmy dalej przed siebie do najbardziej na północ wysuniętego fragmentu trasy jakim był Połczyn-Zdrój (266 km). W Połczynie urządziliśmy kolejny na naszej trasie postój na zakupy, tym razem w lokalnej Biedronce. Tu też dołączył do nas Poziomka (tak oryginalnie ochrzciliśmy tomojo podróżującego na rowerze poziomym). Zaczynało zmierzchać, a wiedząc że czeka nas raptem 20-25 km do kolejnego punktu żywieniowego, jak również przejazd przez tereny Szwajcarii Połczyńskiej tzw. Drogą 1000 zakrętów przy zachodzącym słońcu zebraliśmy się w te pędy i ruszyliśmy przed siebie. W miarę szybko dogoniliśmy Poziomkę, wsiedliśmy na koło i tak dotarliśmy na strogonowa i kompot. Opuszczając Zajazd Stary Drahim przyodzialiśmy na siebie długi rękaw, uruchomiliśmy oświetlenie i pod osłoną nocy podążyliśmy dalej w stronę mety. Jazda nocą ma kilka niezaprzeczalnych zalet - przede wszystkim brak wiatru, cisza, spokój i totalny brak ruchu samochodowego. Ma też wady - wszystko naokoło wygląda tak samo, droga się dłuży, a prędzej czy później zaczyna człowieka dopadać Orfeusz. Mi trafiło się to dwukrotnie, do tego stopnia że dosłownie na sekundę zasypiałem i otrząsałem się, czując że obalam się wraz z rowerem. Pierwszy coffee stop przypadł na Orlen w Wieleniu (382 km), ale na dłuższą metę niewiele pomógł. Kolejna pauza już bez kawy i tuż przed świtem miała miejsce we na wylocie z Wronek (420 km) - musiałem zejść z roweru, rozprostować giry, trochę pochodzić, a przede wszystkim wypaść z monotonii jazdy. Na moje/nasze szczęście pomogło. Ruszając dalej zaczęło świtać, krajobraz zaczął ukazywać swoje zróżnicowanie (o ile tak można powiedzieć o Wielkopolsce ;) ), no i zaczęło się robić cieplej. W tych pięknych okolicznościach przyrody dotarliśmy do Stęszewa, gdzie na Orlenie urządziliśmy drugi, a zarazem ostatni coffee stop (480 km). Coraz częściej zaczęliśmy napotykać na innych zawodników - poza Poziomką w głównej mierze towarzyszyli nam dwaj kolarze, których imion niestety nie poznaliśmy :(, a szkoda. Ze Stęszewa droga wiodła już prosto do Robakowa, z tym że jednak na okrętkę przez Mosinę, Wiórek i Borówiec. Tuż przed metą chwyciliśmy trójkę cyklistów (w tym jednego z którym startowaliśmy) i w takiej pięcioosobowej grupie tuż przed 10:00 rano wpadliśmy na teren podstawówki gdzie ulokowana została baza, start i co najważniejsze meta (521,83 km). Na miejscu gratulacje, pamiątkowe medale, fotki, popas i do domu. Zmęczenie przyszło później :)
Teraz czas na przemyślenia. Po pierwsze: na pewno wystartuję w kolejnych ultra :) Już nie w tym roku, może nie w nie wiadomo ilu, ale na pewno w co najmniej jednym - w kolejnym KMT ;) Po drugie: zdecydowanie trzeba zrewidować poziom targanego szpeju - zapasowy komplet ciuchów, szybkoschnący ręcznik, kurtka okazały się być zbędne. Warunek jest jeden - pewne prognozy. W ogóle mam wrażenie, że na takim dystansie i przy jeździe ciągiem zapasowy komplet ciuchów jest po prostu zbędny. Po trzecie: dodatkowe koszyki na bidony, bo płyny schodzą w opór! Najprawdopodobniej zaopatrzę się w takie na kierownicę, bo otworów montażowych w ramie więcej nie mam, a na widelcu bym nie chciał - momentalnie były by całe w kurzu, poza tym to niewygodnie i niepraktyczne. Po czwarte - jeden powerbank wystarczy (a to też waży). W moim wypadku do zasilania Garmina i ładowania telefonu wystarczył taki o pojemności 12000 mAh, a jeszcze trochę "soku" w nim zostało. Po piąte: coś tłustego do smarowania ust to mus. Zjarałem je tak, że do teraz mimo nawilżania cierpię. Cóż, człowiek całe życie się uczy. Po szóste: chyba częstsze, ale i krótsze przerwy, a wcześniej korekta geometrii bloków w butach, siodła i kąta pochylenia kierownicy. Dlaczego? Otóż dlatego, że mimo tego iż jechało się wygodnie to drętwienie palców u stopy minęło wczoraj, tj. dwa dni po zakończeniu imprezy, a palce u lewej ręki drętwieją nadal. Po siódme: częstsze smarowanie wiadomo czego, wiadomo też dlaczego ;)
Podsumowując - decyzja o starcie w ultramaratonie okazała się strzałem w dychę. Mimo, że turbo zmęczony i spompowany to jednak szczęśliwy i usatysfakcjonowany - taki wraca człowiek po pokonaniu swojej kolejnej granicy teoretycznie nie do przeskoczenia. Teoretycznie... Teraz mam apetyt na więcej. Rzekłem! :)
No i na koniec zostawiłem najważniejsze - Marcin, wielkie dzięki za towarzystwo! Wiesz, że zakładaliśmy większą integrację, ale napinacze zweryfikowali te założenia i pozostała nam jazda w parze. Bez Ciebie pewnie bym nie dał rady, o ile w ogóle bym wystartował. Na pewno nie z wiedzą, którą nabyłem tuż po starcie ;)









































VI Kórnicki Maraton Turystyczny 2020 ☀️ | Ride | Strava

Tres puentes Kategoria ciekawe
Sobota, 9 maja 2020 Komentarze: 10
Dystans 66.70 km
Czas 04:15
Vśrednia 15.69 km/h
Uczestnicy
Vmax 47.20 km/h
Kalorie 1925 kcal
Podjazdy 355 m
Temp. 22.0 °C
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Trasę po trzech mostach na nieczynnych liniach kolejowych wpisałem w swój terminarz wypadów już ponad tydzień temu, gdy tylko zorientowałem się, że kolejna sobota zapowiada się wyśmienicie. A nie, to nie tak... Jeszcze raz. Trasę po trzech mostach na nieczynnych liniach kolejowych zacząłem proponować Agnieszce dobry rok temu. Kilka razy było naprawdę blisko realizacji, lecz w ogólnym rozrachunku za każdym razem coś wypadało i musiałem obejść się smakiem. A ile się o tej pętli naopowiadałem to tylko moje :P. Ostatecznie postanowiłem rozegrać to inaczej - oznajmiłem, że w najbliższą sobotę jedziemy i basta, a gdyby miało się okazać że pojadę sam, to pojadę sam. O! W tzw. międzyczasie zaproponowałem nasze towarzystwo Marcinowi, który na ów pomysł przystał i zabukował sobie wyznaczony termin.
Koncept klasycznej trasy z Gniezna musieliśmy odrobinę zmodyfikować, gdyż Agnieszka nie jest jeszcze na etapie wyjazdów 100 km+. Szczerze mówiąc "Trzy mosty" były Jej pierwszą dłuższą wyrypą w tym roku. Wspominana powyżej modyfikacja polegała na zapakowaniu rowerów do samochodu i dojeździe do Trzemeszna, skąd wyznaczyłem start i dokąd mieliśmy wrócić. W Trzemesznie stawiliśmy się koło 11:00 zgarniając po drodze Marcina (przemieszczającego się we własnym zakresie - social distancing, wiadomo :P), zostawiliśmy samochody pod Tesco i ruszyliśmy przed siebie. Wystarczył pierwszy zjazd z asfaltu w szutry żeby utwierdzić się w przekonaniu, że "męczenie buły" o wyjazd na żeloźnoki było warte zachodu - utwierdziłem się w przekonaniu, że to moja ulubiona i zarazem najciekawsza trasa z tych zlokalizowanych w okolicy (powiedzmy) Gniezna. W szczegóły trasy nie będę się zagłębiał - są zdjęcia, jest mapa, połączycie sobie kropki :P. Dodam tylko co następuje: Agnieszka dała radę, co mnie niezmiernie ucieszyło - to raz. Trasa się Jej podobała - to dwa. Nie wiem czy pod wpływem endorfin, czy wzrostu zaufania do moich rowerowych planów postanowiła "zrobić" ze mną w nadchodzące wakacje wybrzeże od Świnoujścia aż po Hel - to trzy. Przeprosiłem się z moim wiernym kompanem (tak, chodzi o Strażnika Teksasu w postaci składaka MTB) i wcale tego nie żałuję - to cztery. Złapaliśmy też pierwszą solidną kolarską linię - ja już tradycyjnie z wyraźnym odcięciem w odpowiednich miejscach, Agnieszka niestety na raczka i nie do końca z tego powodu zadowolona. Kobieta, wiadomo... :P.
Na koniec spakowaliśmy rowery, pożegnaliśmy się z Marcinem i zadowoleni (a w 50% styrani) wróciliśmy do Poznania. Marcin, dzięki za towarzystwo!
Zapraszam do galerii nieruchomych obrazków - natrzaskałem ich więcej niż zazwyczaj! Gwoli ścisłości i aby formalności stało się zadość - zdjęcia, na których występuje moja parszywa facjata (bądź plecy) podrzucił Marcin :)
P.S. Dlaczego po hiszpańsku? Nie mam pojęcia :D Tytuł wpisu wkręcił mi się podczas jazdy i tak już zostało... ;)




































































Sobota, 5 października 2019 Komentarze: 3
Dystans 17.44 km
Czas 00:56
Vśrednia 18.69 km/h
Vmax 36.00 km/h
Kalorie 552 kcal
Podjazdy 87 m
Temp. 7.0 °C
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Historyczny już event, a zarazem wszystkie istotne informacje tutaj. Warunki pogodowe wybitnie niesprzyjające, zmarzłem nieziemsko, no ale w końcu nie co dzień otwiera się nową DDR ;)

Wybrane foty: Rowerowy Poznań i PIM







TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 86421.40 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.87 km/h


86421.40

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.87 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

164d 16h 07m

CZAS W SIODLE