Travel on Gravel!

kubolsky
Wpisy archiwalne w kategorii

ciekawe

Dystans całkowity:7939.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:376:16
Średnia prędkość:21.10 km/h
Maksymalna prędkość:76.41 km/h
Suma podjazdów:19019 m
Maks. tętno maksymalne:178 (93 %)
Maks. tętno średnie:143 (74 %)
Suma kalorii:259664 kcal
Liczba aktywności:56
Średnio na aktywność:141.78 km i 6h 43m
Więcej statystyk
Sobota, 29 sierpnia 2020 Komentarze: 1
Dystans 108.90 km
Czas 04:54
Vśrednia 22.22 km/h
Vmax 56.20 km/h
Kalorie 4759 kcal
Podjazdy 1508 m
Temp. 17.0 °C
Więcej danych
Rowerowego weekendu dzień pierwszy, choć formalnie drugi (piątkowego dojazdu do Myśliborza nie liczę). Na ten weekend kroiliśmy się z Sebastianem (sąsiadem znanym z cyklu wpisów z serii Mat i Pat) od dawna. Bardzo dawna. Pierwotnie plan zakładał, by wybrać się w Kotlinę Kłodzką. Wiosną. Niestety przyszedł COVID i wszystko popier...zepsuł. Stało się tak, że wspólny wolny weekend przypadł dopiero na koniec sierpnia. Lepsze to niż zeszłoroczny, późno wrześniowy Karpacz (taaa, jasne, ale o tym później).
Pogoda od początku zapowiadała się mocno średnio. Prognozowano opady, brak słońca, w ogóle lipa. Kładąc się spać w piątkowy wieczór towarzyszył nam stukot kropel, co oznaczało opad - nie taki z gatunku napieprzania złem, ale kapuśniaczkiem też go nazwać nie było można.
Sobota rano - wstajemy, pada. No cóż, trzeba z tym żyć. Ruszamy tuż po śniadaniu, co oznacza 9:00 na tarczy. Początkowych kilka km to jazda w delikatnym deszczu....ale jak odpuścił tak się już tego dnia (w sensie na trasie) nie pojawił. Zgodnie z planem objechaliśmy wcześniej rozrysowaną trasę napawając się pięknem Parku Krajobrazowego (polecam!) i zauważalnie pofałdowanego terenu (choć górami bym tego jeszcze nie nazwał). Trafiła się też jedna wtopa w postaci kilku km szutru (ubity, więc na 35C jechało się wyśmienicie, a Seba na swoich 25C też nie narzekał), oraz druga w postaci źle obliczonego dystansu, co zaowocowało bonusową pętlą przez Jażycę i dodatkowymi metrami w górę. Dzień kończymy usatysfakcjonowani z ponad 100 km oraz 1500 m przewyższeń na koncie, pakujemy się w auto i udajemy przez obiad w Jaworze w Góry Sowie.















Park Krajobrazowy Chełmy ☁️ | Ride | Strava
Sobota, 1 sierpnia 2020 Komentarze: 4
Dystans 521.83 km
Czas 20:44
Vśrednia 25.17 km/h
Uczestnicy
Vmax 51.80 km/h
Kalorie 19168 kcal
Podjazdy 1964 m
Temp. 19.0 °C
Więcej danych
Stało się - pierwszy ultramaraton zaliczony ^^.
Pomysł aby wziąć udział w tego typu imprezie chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu, ale z realizacją bywało różnie. Ostatecznie zdecydowałem się na start w cyklicznej, lokalnej imprezie jaką jest Kórnicki Maraton Turystyczny. Co ciekawe - zapisałem się jeszcze przed wybuchem pandemii, więc przez dłuuugi czas nie miałem pewności czy wyścig w ogóle się odbędzie. Na szczęście na jakiś miesiąc przed startem ukazało się oficjalne info potwierdzające start imprezy. Aaa, jeszcze jedno - do udziału zaprosiłem Marcina, więc ryzyko jazdy solo spadło do zera (co jak się później okaże było dość istotne). Im bliżej startu tym częściej zerkałem w prognozy pogody - w końcu mało kto lubi dylać pół tysiąca km w deszczu lub przy silnym wietrze. Te długoterminowe nie zapowiadały nic fajnego, wręcz przeciwnie - opiewały w w/w czynniki pogodowe. Na szczęście z długoterminowymi prognozami bywa tak, że najczęściej się po prostu nie sprawdzają. Tak właśnie było - 1 i 2.08 okazały się być pogodowo wręcz idealne.
W Robakowie zjawiliśmy się koło 7 rano i od razu udaliśmy się do biura zawodów celem podpisania oświadczeń, pobrania trackerów GPS (link do śledzenia po fakcie tutaj - nie wiem jak długo będzie aktywny), oraz jakiejś szamy na drogę. Wystartowaliśmy tuż przed 8:00 jako część grupy nr 9. Początkowe kilometry prowadzące nas na miejsce startu honorowego na rynku w Kórniku utwierdziły nas w przekonaniu, że to będzie naprawdę piękny, bezwietrzny dzień (mimo porannego chłodu). Na rynku czekał nas kolejny start w wykonaniu Prezesa KBR, a następnie już tylko zliczanie mijających kilometrów. Nie chcę wdawać się w szczegółowy opis trasy kilometr po kilometrze, bo powstałby z tego nie lada elaborat, dlatego opiszę tylko co ciekawsze momenty, a cały wpis zakończę moim subiektywnym podsumowaniem i kilkoma przemyśleniami.
Jako pierwszy etap trasy można traktować odcinek od startu do Dino w Szamocinie (125 km). Aaa, w ogóle zdecydowanie większa część trasy na północ to powtórka z wypadu sprzed dwóch lat kiedy to celem był Kołobrzeg. Na szczęście pamięć już nie ta, jak również dla odmiany jazda w dzień sprawiły, że jechało się jakby po raz pierwszy.
Wracając do Dino - pod marketem urządziliśmy pierwszą przerwę na popas, uzupełnienie płynów i chwilę odpoczynku. Kolejna pauza czekała nas w Krajence w pierwszym punkcie żywieniowym. Po drodze mieliśmy okazję zaliczyć dolinę Noteci, którą to nie raz i nie dwa przemierzałem samochodem, jak również raz nocą na dwóch kołach. Tym razem jednak udało się ją przeciąć za dnia - nadal robi wrażenie. Wrażenie robiła też ilość aut jadących najprawdopodobniej znad lub nad morze. Za doliną czekał nas podjazd do Białośliwia, a dalej już "z górki" na obiad. W Wysokiej wsiedliśmy na koło jednemu z zawodników i w jego tunelu aerodynamicznym dotarliśmy na gastro (160 km).
W Restauracji czekały na nas arbuzy, banany, woda, oraz rzeczony obiad na który składały się pyrki z koperkiem, surówka, kotlet z serem i ananasem, oraz piwo bezalkoholowe ? (przynajmniej tak twierdziła obsługa, a okazało się że nie bez a niskoalkoholowe). Po konsumpcji umyliśmy rączki i buźki, uzupełniliśmy zapas bananów i ruszyliśmy w dalszą trasę. Na dalszym etapie podróży czekała nas atrakcja w postaci wysadzonego mostu na Gwdzie pod Jastrowiem. Ten w nocy robił wrażenie, za do w promieniach słońca wygląda mega zjawiskowo. Jeśli kiedyś postanowią go rozebrać i przerobić na żyletki to osobiście się do niego przypasam. Kolejnym punktem w którym postanowiliśmy trochę odpocząć i ponownie uzupełnić zapasy było Borne Sulinowo (220 km). W miarę szybko zorientowaliśmy się, że trasa została poprowadzona obrzeżami byłej radzieckiej bazy wojskowej, więc szybko skorygowaliśmy kurs by chociaż uwiecznić na fotografii jeden z charakterystycznych punktów miasta, czyli pomnik czołgu T-34. Z Bornego ruszyliśmy dalej przed siebie do najbardziej na północ wysuniętego fragmentu trasy jakim był Połczyn-Zdrój (266 km). W Połczynie urządziliśmy kolejny na naszej trasie postój na zakupy, tym razem w lokalnej Biedronce. Tu też dołączył do nas Poziomka (tak oryginalnie ochrzciliśmy tomojo podróżującego na rowerze poziomym). Zaczynało zmierzchać, a wiedząc że czeka nas raptem 20-25 km do kolejnego punktu żywieniowego, jak również przejazd przez tereny Szwajcarii Połczyńskiej tzw. Drogą 1000 zakrętów przy zachodzącym słońcu zebraliśmy się w te pędy i ruszyliśmy przed siebie. W miarę szybko dogoniliśmy Poziomkę, wsiedliśmy na koło i tak dotarliśmy na strogonowa i kompot. Opuszczając Zajazd Stary Drahim przyodzialiśmy na siebie długi rękaw, uruchomiliśmy oświetlenie i pod osłoną nocy podążyliśmy dalej w stronę mety. Jazda nocą ma kilka niezaprzeczalnych zalet - przede wszystkim brak wiatru, cisza, spokój i totalny brak ruchu samochodowego. Ma też wady - wszystko naokoło wygląda tak samo, droga się dłuży, a prędzej czy później zaczyna człowieka dopadać Orfeusz. Mi trafiło się to dwukrotnie, do tego stopnia że dosłownie na sekundę zasypiałem i otrząsałem się, czując że obalam się wraz z rowerem. Pierwszy coffee stop przypadł na Orlen w Wieleniu (382 km), ale na dłuższą metę niewiele pomógł. Kolejna pauza już bez kawy i tuż przed świtem miała miejsce we na wylocie z Wronek (420 km) - musiałem zejść z roweru, rozprostować giry, trochę pochodzić, a przede wszystkim wypaść z monotonii jazdy. Na moje/nasze szczęście pomogło. Ruszając dalej zaczęło świtać, krajobraz zaczął ukazywać swoje zróżnicowanie (o ile tak można powiedzieć o Wielkopolsce ;) ), no i zaczęło się robić cieplej. W tych pięknych okolicznościach przyrody dotarliśmy do Stęszewa, gdzie na Orlenie urządziliśmy drugi, a zarazem ostatni coffee stop (480 km). Coraz częściej zaczęliśmy napotykać na innych zawodników - poza Poziomką w głównej mierze towarzyszyli nam dwaj kolarze, których imion niestety nie poznaliśmy :(, a szkoda. Ze Stęszewa droga wiodła już prosto do Robakowa, z tym że jednak na okrętkę przez Mosinę, Wiórek i Borówiec. Tuż przed metą chwyciliśmy trójkę cyklistów (w tym jednego z którym startowaliśmy) i w takiej pięcioosobowej grupie tuż przed 10:00 rano wpadliśmy na teren podstawówki gdzie ulokowana została baza, start i co najważniejsze meta (521,83 km). Na miejscu gratulacje, pamiątkowe medale, fotki, popas i do domu. Zmęczenie przyszło później :)
Teraz czas na przemyślenia. Po pierwsze: na pewno wystartuję w kolejnych ultra :) Już nie w tym roku, może nie w nie wiadomo ilu, ale na pewno w co najmniej jednym - w kolejnym KMT ;) Po drugie: zdecydowanie trzeba zrewidować poziom targanego szpeju - zapasowy komplet ciuchów, szybkoschnący ręcznik, kurtka okazały się być zbędne. Warunek jest jeden - pewne prognozy. W ogóle mam wrażenie, że na takim dystansie i przy jeździe ciągiem zapasowy komplet ciuchów jest po prostu zbędny. Po trzecie: dodatkowe koszyki na bidony, bo płyny schodzą w opór! Najprawdopodobniej zaopatrzę się w takie na kierownicę, bo otworów montażowych w ramie więcej nie mam, a na widelcu bym nie chciał - momentalnie były by całe w kurzu, poza tym to niewygodnie i niepraktyczne. Po czwarte - jeden powerbank wystarczy (a to też waży). W moim wypadku do zasilania Garmina i ładowania telefonu wystarczył taki o pojemności 12000 mAh, a jeszcze trochę "soku" w nim zostało. Po piąte: coś tłustego do smarowania ust to mus. Zjarałem je tak, że do teraz mimo nawilżania cierpię. Cóż, człowiek całe życie się uczy. Po szóste: chyba częstsze, ale i krótsze przerwy, a wcześniej korekta geometrii bloków w butach, siodła i kąta pochylenia kierownicy. Dlaczego? Otóż dlatego, że mimo tego iż jechało się wygodnie to drętwienie palców u stopy minęło wczoraj, tj. dwa dni po zakończeniu imprezy, a palce u lewej ręki drętwieją nadal. Po siódme: częstsze smarowanie wiadomo czego, wiadomo też dlaczego ;)
Podsumowując - decyzja o starcie w ultramaratonie okazała się strzałem w dychę. Mimo, że turbo zmęczony i spompowany to jednak szczęśliwy i usatysfakcjonowany - taki wraca człowiek po pokonaniu swojej kolejnej granicy teoretycznie nie do przeskoczenia. Teoretycznie... Teraz mam apetyt na więcej. Rzekłem! :)
No i na koniec zostawiłem najważniejsze - Marcin, wielkie dzięki za towarzystwo! Wiesz, że zakładaliśmy większą integrację, ale napinacze zweryfikowali te założenia i pozostała nam jazda w parze. Bez Ciebie pewnie bym nie dał rady, o ile w ogóle bym wystartował. Na pewno nie z wiedzą, którą nabyłem tuż po starcie ;)









































VI Kórnicki Maraton Turystyczny 2020 ☀️ | Ride | Strava

Tres puentes Kategoria ciekawe
Sobota, 9 maja 2020 Komentarze: 10
Dystans 66.70 km
Czas 04:15
Vśrednia 15.69 km/h
Uczestnicy
Vmax 47.20 km/h
Kalorie 1925 kcal
Podjazdy 355 m
Temp. 22.0 °C
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Trasę po trzech mostach na nieczynnych liniach kolejowych wpisałem w swój terminarz wypadów już ponad tydzień temu, gdy tylko zorientowałem się, że kolejna sobota zapowiada się wyśmienicie. A nie, to nie tak... Jeszcze raz. Trasę po trzech mostach na nieczynnych liniach kolejowych zacząłem proponować Agnieszce dobry rok temu. Kilka razy było naprawdę blisko realizacji, lecz w ogólnym rozrachunku za każdym razem coś wypadało i musiałem obejść się smakiem. A ile się o tej pętli naopowiadałem to tylko moje :P. Ostatecznie postanowiłem rozegrać to inaczej - oznajmiłem, że w najbliższą sobotę jedziemy i basta, a gdyby miało się okazać że pojadę sam, to pojadę sam. O! W tzw. międzyczasie zaproponowałem nasze towarzystwo Marcinowi, który na ów pomysł przystał i zabukował sobie wyznaczony termin.
Koncept klasycznej trasy z Gniezna musieliśmy odrobinę zmodyfikować, gdyż Agnieszka nie jest jeszcze na etapie wyjazdów 100 km+. Szczerze mówiąc "Trzy mosty" były Jej pierwszą dłuższą wyrypą w tym roku. Wspominana powyżej modyfikacja polegała na zapakowaniu rowerów do samochodu i dojeździe do Trzemeszna, skąd wyznaczyłem start i dokąd mieliśmy wrócić. W Trzemesznie stawiliśmy się koło 11:00 zgarniając po drodze Marcina (przemieszczającego się we własnym zakresie - social distancing, wiadomo :P), zostawiliśmy samochody pod Tesco i ruszyliśmy przed siebie. Wystarczył pierwszy zjazd z asfaltu w szutry żeby utwierdzić się w przekonaniu, że "męczenie buły" o wyjazd na żeloźnoki było warte zachodu - utwierdziłem się w przekonaniu, że to moja ulubiona i zarazem najciekawsza trasa z tych zlokalizowanych w okolicy (powiedzmy) Gniezna. W szczegóły trasy nie będę się zagłębiał - są zdjęcia, jest mapa, połączycie sobie kropki :P. Dodam tylko co następuje: Agnieszka dała radę, co mnie niezmiernie ucieszyło - to raz. Trasa się Jej podobała - to dwa. Nie wiem czy pod wpływem endorfin, czy wzrostu zaufania do moich rowerowych planów postanowiła "zrobić" ze mną w nadchodzące wakacje wybrzeże od Świnoujścia aż po Hel - to trzy. Przeprosiłem się z moim wiernym kompanem (tak, chodzi o Strażnika Teksasu w postaci składaka MTB) i wcale tego nie żałuję - to cztery. Złapaliśmy też pierwszą solidną kolarską linię - ja już tradycyjnie z wyraźnym odcięciem w odpowiednich miejscach, Agnieszka niestety na raczka i nie do końca z tego powodu zadowolona. Kobieta, wiadomo... :P.
Na koniec spakowaliśmy rowery, pożegnaliśmy się z Marcinem i zadowoleni (a w 50% styrani) wróciliśmy do Poznania. Marcin, dzięki za towarzystwo!
Zapraszam do galerii nieruchomych obrazków - natrzaskałem ich więcej niż zazwyczaj! Gwoli ścisłości i aby formalności stało się zadość - zdjęcia, na których występuje moja parszywa facjata (bądź plecy) podrzucił Marcin :)
P.S. Dlaczego po hiszpańsku? Nie mam pojęcia :D Tytuł wpisu wkręcił mi się podczas jazdy i tak już zostało... ;)




































































Sobota, 5 października 2019 Komentarze: 3
Dystans 17.44 km
Czas 00:56
Vśrednia 18.69 km/h
Vmax 36.00 km/h
Kalorie 552 kcal
Podjazdy 87 m
Temp. 7.0 °C
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Historyczny już event, a zarazem wszystkie istotne informacje tutaj. Warunki pogodowe wybitnie niesprzyjające, zmarzłem nieziemsko, no ale w końcu nie co dzień otwiera się nową DDR ;)

Wybrane foty: Rowerowy Poznań i PIM







Sobota, 21 września 2019 Komentarze: 1
Dystans 79.34 km
Czas 03:48
Vśrednia 20.88 km/h
Vmax 61.90 km/h
Kalorie 4016 kcal
Podjazdy 1527 m
Temp. 15.0 °C
Więcej danych
Plany na ten dzień były ambitne, kto wie czy nie ambitniejsze niż na dzień poprzedni. Planowaliśmy zaliczyć m.in. Stóg Izerski i Harrachov lecz najzwyczajniej w świecie zaspaliśmy :) Po polsko-czeskiej pętli spało się tak dobrze, że dupy z wyr zwlekliśmy po 9:00. Trzeba było się ogarnąć, zjeść śniadanie, a przede wszystkim pomyśleć nad alternatywą dla wstępnych założeń, gdyż na te w zasadzie już nie było czasu - pociąg raczej nie poczeka. Ostatecznie padło na dwie okoliczne przełęcze, czyli Okraj i Rędzińską.
Od samego rana na niebie świeciło pełne słońce, a jak okiem sięgnąć nie zanotowałem ani jednej chmury, w związku z czym na pierwsze siodło ruszyliśmy z jedną warstwą odzieży mniej. Później żałowałem że nie wyjechałem w krótkich galotach, bo zrobiło się naprawdę ciepło. Podjazd na Okraj to dokładnie ta sama droga którą dzień wcześniej zaliczyliśmy w odwrotnym kierunku. Sama wspinaczka poszła gładko - wznios jest raczej równomierny, a wertepy w tą stronę nie przeszkadzały, bo i prędkość przelotowa zauważalnie niższa ;). Na górze w polskim schronisku uzupełniliśmy bidony, wlaliśmy w siebie ćwierć tony cukru w postaci puszki coli na łebka i ruszyliśmy z powrotem w kierunku DW367, czyli Na Wałbrzych! Do biedaszybów nie dotarliśmy.
Kolejnym, dość wymagającym w drugiej jego części podjazdem była również zawarta w tytule Przełęcz Rędzińska od Pisarzowic. Początkowe niecałe 3% nachylenia przechodziło sukcesywnie w kolejne coraz bardziej strome odcinki - 5%, następnie niecałe 8%, by na ostatnim kilometrze zafundować ponad 10%. Warto było się wspinać i lekko zagotować, bo widok z polany na szczycie przełęczy zrekompensował sapanie i wylany z siebie pot. Na tejże polanie postanowiliśmy dłuższą chwilę odpocząć, napawać się widokami, a przede wszystkim trochę schłodzić. W dół do Marciszówa zaskakująco gładkimi asfaltami o dość sporym spadzie pognaliśmy po +/- 15 minutach pauzy. Ciąg dalszy pętli to powtarzające się jeszcze kilkukrotnie krótsze i dłuższe podjazdy i zjazdy, które ostatecznie znowu doprowadziły nas do Kowar i dalej do Karpacza. Jeszcze tylko ostatni raz podjazd do pensjonatu i koniec tegorocznych przygód z Karpatami. Umyliśmy się, spakowaliśmy, pożegnaliśmy i pognaliśmy w dół do Jeleniej Góry. Mając w zapasie trochę czasu postanowiliśmy napełnić brzuszki przed podróżą. Padło na burgery na rynku - solidne, choć w mojej opinii niedoprawione jak należy. Trzeba jednak oddać że w parze z piwem skutecznie zabiły głód. Z rynku prostą drogą dotarliśmy na dworzec, wpakowaliśmy się do składu KD (tym razem praktycznie pustego) i tymże składem dostaliśmy się do Wrocławia. Tutaj czekał już na nas pociąg IC, tym razem z jedynym słusznym wagonem z wydzieloną strefą na rowery. Na dworcu głównym w Poznaniu zameldowaliśmy się o 23:00. Jeszcze tylko dojazd na osiedle i koniec tego dobrego. To była naprawdę fajna odskocznia od płaskiej jak naleśnik Wielkopolski. Na wiosnę wracamy - trzeba zrealizować niezrealizowany plan ;)



















Przełęcz Okraj, Przełęcz Rędzińska☀️ | Ride | Strava
Piątek, 20 września 2019 Komentarze: 1
Dystans 109.44 km
Czas 05:42
Vśrednia 19.20 km/h
Vmax 60.10 km/h
Kalorie 5428 kcal
Podjazdy 2237 m
Temp. 11.0 °C
Więcej danych
Krótkiego i nieco spontanicznego wypadu do Karpacza dzień pierwszy, a w zasadzie drugi jeśli liczyć dojazd ciuchcią do Jeleniej Góry dzień wcześniej. Sama podróż z Poznania do Wrocławia przebiegła w komfortowych warunkach składem IC, gdyby nie brak dedykowanych miejsc na rowery, natomiast z Wrocławia do Jeleniej dostaliśmy się Impulsem KD w standardzie sardynkowym (usiedliśmy dopiero w drugiej godzinie jazdy). Z Jeleniej do Karpacza dotarliśmy na kołach, ale jakimś dziwnym trafem Garminy postanowiły nie zapisać śladu obojgu z nas. Wieczór zleciał na relaksie w postaci niejednego piwa w towarzystwie Kumpla u którego się ulokowaliśmy (w zasadzie w pensjonacie Jego Mamy). Po północy należałoby udać się spać - jutro startujemy z wysokiego "C".
Krótkiego i nieco spontanicznego wypadu do Karpacza dzień pierwszy, teraz już ten właściwy. Na zewnątrz zimno, choć słonecznie i co najważniejsze - bezdeszczowo. Wskakujemy w kilka warstw odzieży, zalewamy bidony, pakujemy żele, odpalamy Garminy i jedziemy umierać. Pierwszy cel ambitny, bardzo ambitny - Przełęcz Karkonoska. Aby nie przedłużać - w teorii wiedziałem czego się spodziewać, widziałem jeden czy dwa filmy na yt, ludzie mówili że to droga przez piekło, ale za chiny ludowe nie spodziewałem się tego co zastałem. W miarę sprawny podjazd pod pierwszą ściankę to chyba tylko i wyłącznie zasługa endorfin i adrenaliny buszujących po organizmie. Znawcy tematu wiedzą, że dalej kolarza czeka wypłaszczenie, co oznacza jakieś +/- 10% nachylenia - można trochę odetchnąć. Problem pojawił się na drugiej ściance, ponieważ wbiłem sobie do głowy, że w jej połowie czeka nas kolejna "półka", a tym samym możliwość odetchnięcia w drodze na szczyt. Za zakrętem okazało się, że takowej jednak nie ma i na zluzowanie giry i oddechu w zasadzie nie ma szans. Tym sposobem, mimo że organizm ze wszystkich sił których w dramatycznym tempie ubywało domagał się odpoczynku parłem przed siebie do samego końca. Udało się! Jak? Nie mam pojęcia... :) Skoro udało się jakimś cudem wdrapać na górę, trzeba zjechać w dół. Zjazd do Szpindlerowego Młyna to luksus pełnym ryjem - szeroko, gładko, a przede wszystkim szybko. Jedyny mankament popieprzania na złamanie karku to fakt, że nieziemsko mnie przewiało. Na dole narzuciłem na siebie wiatrówkę, z którą nie rozstałem się do końca trasy. Z pierwszej na naszej drodze czeskiej mieściny poleciliśmy dalej na południe do Vrchlabí z którego obraliśmy kierunek na Černý Důl celem pokonania następnego wzniesienia. Tym oto sposobem droga prowadząca raz w górę raz w dół (jak to w górach) zaprowadziła nas do osady Velká Úpa. Tu czekała nas kolejna wspinaczka na Pec pod Sněžkou. Zanim jednak na dobre ponownie rozpoczęliśmy rytuał polegający na sapaniu gorzej niż okoliczna zwierzyna podczas godów i wypluwaniu płuc przed siebie należało się pożywić. U stóp podjazdu wyhaczyliśmy mały pensjonat, a w nim małą gospodę prowadzoną przez kobietę, która początkowo w ogóle nie kryła swojej niechęci do sąsiadów zza północnej granicy. Ostatecznie udało nam się zamówić karkówkę z knedlami i szpinakiem (fuuu, tego nie doczytałem) i w moim przypadku piwo. Strawa weszła przednio, więc nie pozostało nic innego jak na koń i pod górę. Początkowe zakosy weszły gładko, schody zaczęły się później. Ostatecznie wspinaczkę zakończyliśmy w okolicy Horskiej chaty Portášky (czy jak to się odmienia) skąd postanowiliśmy zjechać z powrotem przebytą już drogą i wrócić na szeroką szosę prowadzącą do Ojczyzny. Ostatni w Czechach, dłuższy, ale zarazem łagodniejszy podjazd prowadził do dawnego przejścia granicznego Malá Úpa na szczycie Przełęczy Okraj. Tutaj też dokonałem jednego z lepszych zakupów w postaci beczułki piwa z browaru Trautenberk, warzonego na wysokści 1065 n.p.m. Ostatni tego dnia zjazd to powrót do rodzimych realiów w postaci drogi o charakterze księżycowym - człowiek chciałby się rozpędzić, ale nie ma jak bo dziura goni łatę, która to goni dziurę, a ta goni łatę i tak w kółko :/. Pętlę zakończyliśmy przejazdem przez Kowary i w towarzystwie górującej na nie tak dalekim horyzoncie Śnieżki dotarliśmy z powrotem do Karpacza. Jeszcze tylko podjazd do pensjonatu i po wszystkim...tego dnia :)

























Przełęcz Karkonoska, Pec pod Sněžkou⛅ | Ride | Strava
Wtorek, 20 sierpnia 2019 Komentarze: 1
Dystans 39.41 km
Czas 02:01
Vśrednia 19.54 km/h
Uczestnicy
Vmax 38.90 km/h
Kalorie 1410 kcal
Podjazdy 177 m
Temp. 25.0 °C
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Spontaniczny wypad celem eksploracji pozostałości po bazie 30 dywizjonu rakietowego Obrony Powietrznej. Do Trzaskowa wyciągnął mnie Micor, który tego dnia postanowił zawitać w okolice Poznania. Na miejscu poza opuszczonym schronem i budynkiem gospodarczym nic się nie ostało, a przynajmniej my nic więcej nie wypatrzyliśmy. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o dawny port rzeczny na Warcie w Czerwonaku. Ów port to w zasadzie już ruina, ale myślę, że choć raz warto go zobaczyć, póki jeszcze stoi na własnych nogach.






































Piątek, 28 czerwca 2019 Komentarze: 4
Dystans 332.90 km
Czas 13:33
Vśrednia 24.57 km/h
Uczestnicy
Vmax 45.40 km/h
Kalorie 12255 kcal
Podjazdy 1223 m
Więcej danych
Miał być Bałtyk, a trafiliśmy do samego centrum Śląska. Los tak chciał...
Prawda jest jednak taka, że mimo najszczerszych chęci zrealizowania po raz kolejny trasy z cyklu "nad morze w jeden dzień" nie udało nam się wygrać ze zgraniem terminów, a co ważniejsze - z wiatrem. W końcu na placu boju pozostałem tylko ja z Marcinem, który to Marcin zaproponował by zgarnąć do kolekcji gminy na trasie do Katowic. W wolnej chwili zabrałem się za planowanie śladu (całkiem przyjemny, 100% asfalt. Polecam!), a Marcin za organizację transportu powrotnego.
Mając już wszystko gotowe nadszedł piątek 28.06, godzina 19:30 - czas ruszyć przed siebie. Trasy jako takiej opisywał nie będę - w końcu jest ślad z którym może zapoznać się każdy. Z istotniejszych informacji: po drodze zaliczyliśmy
bodajże 5 dłuższych przerw na posiłek i ewentualne uzupełnienie racji żywnościowych (Chocz, Kalisz, Wieluń, Herby i Żyglin), jedną korektę trasy (dodatkowe +/- 5km), pozamykane stacje benzynowe w drodze do Kalisza, spieprzającego borsuka, 20-kilometrowy odcinek DK43 bez pobocza (dobrze, że znaleźliśmy się tam we wczesnych godzinach porannych, bo ruch był względnie znośny), oraz multum życzliwych i wyrozumiałych kierowców na Śląsku, tzn. praktycznie nie zdarzyło się (może raptem kilka razy) by ktokolwiek mijał nas "na gazetę", nikt nas nie obtrąbił (nawet jeśli wybieraliśmy szosę zamiast biegnącej obok DDR-ki), jeśli trzeba było, to jechali grzecznie za nami. Pod tablicą "Katowice" zameldowaliśmy się punkt 12:00, skąd udaliśmy się od razu do centrum. Wrażenia z Katowic - betonowe, ale mają swój urok. Urzekło mnie zrewitalizowane centrum miasta. Niestety nie udało nam się trafić na Nikiszowiec, może innym razem.
Powrót TLK Podhalanin o 2:10 (planowo 1:40) w iście królewskich warunkach, tj. cały przedział dla nas. Wcześniejszymi pociągami się nie dało, bo miejsca na rowery porezerwowane, więc nie kupisz biletu. Ot urok PKP... W Poznaniu na Głównym wysiedliśmy fuksem ;).
Wypad zaliczam do bardzo udanych :) Dzięki Marcin!

P.S. Po więcej zdjęć, i Jego wersję opisu wyrypy zapraszam do Marcina.

































Na Śląsk w jeden dzień: Poznań - Katowice⛅ | Ride | Strava

Piątek, 24 maja 2019 Komentarze: 8
Dystans 208.89 km
Czas 07:24
Vśrednia 28.23 km/h
Vmax 47.50 km/h
Kalorie 8647 kcal
Podjazdy 656 m
Temp. 18.0 °C
Więcej danych
Kolejny atak na stolicę Dolnego Śląska, tym razem wariant w 100% asfaltowy - pod szosę. Trasa szczerze godna polecenia - czarne w większości równe, choć zdarzały się odcinki typu "łata na łacie łatę pogania". Poza tym trafił się kilometrowy odcinek szutrowy - gpsies mnie oszukało!
Generalnie poszło szybko i bezboleśnie - warunki okazały się nad wyraz sprzyjające. Mimo, że tym bez wiatru w plecy (vide ostatnio), to na szczęście dmuchał raptem "tyle o ile od niechcenia". Za to słońce - no to to po raz kolejny zrobiło swoje i obecnie noszę na sobie już trzy odcienie opalenizny kolarskiej. Z dumą - wiadomo! :)





























Festung Breslau vol.2⛅ | Ride | Strava
Piątek, 17 sierpnia 2018 Komentarze: 0
Dystans 310.24 km
Czas 17:01
Vśrednia 18.23 km/h
Uczestnicy
Vmax 42.20 km/h
Sprzęt Chuck Norris
Więcej danych
Disclaimer: wpis ten publikuję pół roku po wyjeździe, przy okazji uzupełniania zaległości na bs. Nie bijcie za chaotyczność i niespójności ;)

Z konceptem kolejnego (w moim wypadku) wypadu nad Bałtyk na raz, znanego również jako "Nad morze w jeden dzień" wyszedł Micor, dla którego miała to być pierwsza tak długa wyrypa. Po dłuższej chwili wahania (przejechany w 2018 roku dystans powinien owo wahanie skutecznie wyjaśnić) zdecydowałem się na ów koncept przystać i tym samym 17.08 tuż po 21:00 ruszyliśmy z Poznania na północ Polski.
Trasę zapożyczyliśmy od Sebastiana i z w zasadzie nielicznymi modyfikacjami ruszyliśmy Jego śladem. Jechało się do tego stopnia wyśmienicie, że pierwszą dłuższą pauzę na uzupełnienie spalonych kalorii zorganizowaliśmy w Krajence. Tuż po ponownym starcie odczuliśmy dość znaczny spadek temperatury powietrza, więc trzeba było przyodziać dodatkowe warstwy ubrania. Naszym kolejnym celem było Jastrowie, a w zasadzie znajdujący się pod Jastrowiem wysadzony most kolejowy. Muszę przyznać, że pod osłoną nocy robił mega wrażenie. Zdjęcia możecie podejrzeć we wpisie Dawida, choć nawet one nie oddają tego co widzieliśmy na żywo. Tuż za Jastrowiem zdjęliśmy bonusowe okrycie wierzchnie i w towarzystwie wschodzącego słońca ruszyliśmy do Kłomina i Bornego Sulinowa zaliczając przy okazji kilka mniejszych atrakcji. W Bornem stuknęło nam 200 km co było idealną okazją na dłuższą przerwę i posiłek. Po circa 30 - 40 minutach przerwy pokręciliśmy dalej mając przed sobą ostatnie 100 km i zero atrakcji na horyzoncie, za to coraz mocniej grzejące słońce. Kolejna pauza to sklep w Połczynie Zdroju, następna w Białogardzie i tak coraz częściej - słabsza niż we wcześniejszych latach kondycja zaczęła dawać o sobie znać. Szerze mówiąc ostatnie 50 km to nierówna walka z samym sobą, ale również cudowny zastrzyk energii i sił na ostatnich 20 km. Co najważniejsze - widok plaży i morza pozwolił zapomnieć o zmęczeniu. Co celu dotarliśmy po 18 godzinach jazdy netto. Na miejscu wiadomo - fotki, fb, social media i te sprawy ;). Uprzedzając kolejne pytanie - nie zamoczyliśmy nawet stóp.
Pozostało nam jedynie dotrzeć do Kołobrzegu nadmorskim DDR-em, pokręcić się po mieście, zrobić zakupy na podróż powrotną i wrócić do Poznania. Właśnie - podróż powrotna to osobna historia, ale nie mam zamiaru znowu do tego wracać. PKP ponownie zaskoczyło. Negatywnie...































Nad morze w jeden dzień 2018: Poznań - Sianożęty | Ride | Strava

TROCHĘ O MNIE

Ten blog rowerowy prowadzi kubolsky z miasta Poznań
  • Mam przejechane 76058.66 kilometrów
  • Jeżdżę ze średnią prędkością 21.87 km/h


76058.66

KILOMETRÓW NA BLOGU

21.87 km/h

ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ

144d 21h 38m

CZAS W SIODLE