Overnight Express, czyli nad morze na strzała ⛅
Kategoria 300 i więcej
Piątek, 23 lipca 2021
Komentarze:
1
Vmax
56.88 km/h
Tętnośr.
107
Tętnomax
146
Kalorie
8094 kcal
Podjazdy
1176 m
Temp.
18.0 °C
Sprzęt
Szutropołykacz
Kolejny, można rzec dość spontaniczny wyjazd z kategorii "nad morze w jeden dzień" (choć jak się nad tym zastanowić to ani w jeden dzień, ani w dobę, po prostu na raz).
Jak do tego doszło? Już tłumaczę. Z początkiem tygodnia, przeglądając prognozy zagaiłem Marcina o Jego plany na najbliższą sobotę. To co stało się po chwili wprawiło mnie w nieplanowaną ekscytację. Marcin zapytał o to, co bym powiedział na Kołobrzeg w piątek po pracy. Zastanawiając się góra chwilę przystałem na propozycję i jeszcze tego samego dnia zabrałem się za planowanie trasy. Warunek był jeden - drogi utwardzone ze wskazaniem na asfalt. Pierwotny plan zakładał powtórkę trasy sprzed trzech lat, a przy okazji pokrycie się w połowie z ubiegłorocznym VI KMT. Nie do końca uśmiechało mi się zaliczanie po raz kolejny tego samego śladu, więc trzeba było wymyślić alternatywę, co w ogólnym rozrachunku udało się nie najgorzej.
Na pomorze wyruszyliśmy we trójkę tuż po 19:00. Jak to trójkę, zapytacie? Otóż jechał z nami Łukasz, kolega Marcina i jak się okazało sprawca całego zamieszania :) Łukasz chciał się sprawdzić na dłuższym niż bodajże 140 km dystansie (Jego nieaktualny już rekord).
Pierwsze kilometry wiodły nas do Wągrowca do którego trafiliśmy już po zmierzchu. Zanim jednak tam dotarliśmy musieliśmy (a konkretnie Marcin jadący rowerem szosowym) zmierzyć się z krótkim, teoretycznie nieplanowanym (gdyż mapa mówiła coś zgoła innego), piaszczysto-terenowym odcinkiem. Z Wągrowca pokręciliśmy dalej do Budzynia, a następnie do Chodzieży. Tuż za Budzyniem na prośbę Marcina nastąpiła jedyna podczas tego wypadu zmiana trasy. Obawiając się kopnych piachów, które to Marcin przyuważył przeglądając ślad na Google Maps postanowiliśmy ominąć ten odcinek i dotrzeć do dawnego miasta porcelany poboczem (a od Podanina DDR-ką) ruchliwej nawet o tej porze DK11.
Na Chodzieskim rynku zorganizowaliśmy chwilową pauzę, a następnie po góra 15 minutach ruszyliśmy dalej w kierunku Doliny Noteci. Tuż za miastem, na pierwszym napotkanym przystanku postanowiliśmy narzucić na siebie dodatkowe warstwy odzieży (w moim przypadku nogawki, rękawki i wiatrówka) w obawie przed chłodem, zwłaszcza w nocy, z którego znane są te tereny. Odpowiednio ubrani, mijając po drodze Kaczory w których pękła nam pierwsza stówa, a następnie zaliczając poprowadzoną wzdłuż torowiska DDR dotarliśmy do Piły. Tutaj też zaplanowaliśmy kolejną, tym razem ciut dłuższą przerwę. Okazało się jednak, że z mijanych w mieście raptem dwóch stacji benzynowych jedna była już zamknięta (Gniezno - Katowice i pierwsza stówa do Kalisza - pamiętamy!), a druga, na wylocie na szczęście była czynna, ale w remoncie, co oznaczało ograniczony asortyment. Skusiliśmy się na bagietki, Chłopaki na energetyki, ja na kawę i bezalkoholowe i tak minęło nam kolejne ok. 20 minut przerwy.
Z pilskich rogatek, względnie nasyceni ruszyliśmy do Wałcza, a następnie przez kolejne zachodniopomorskie wsie na północny-zachód. Noc była w miarę ciepła, bezwietrzna, ruch na wybranych przez nas bocznych drogach dosłownie zerowy, więc jechało się wyśmienicie. Wiedzieliśmy jednak, że tuż przed wschodem słońca możemy spodziewać się dwóch rzeczy - najniższej podczas każdego takiego wypadu temperatury, oraz znużenia, zwanego potocznie "kryzysem". Obie te przypadłości dopadły mnie tuż po chwilowej pauzie na przystanku w Sośnicy. Krótka, 10-minutowa przerwa spowodowała, że mięśnie ostygły, więc chwilę po ponownym starcie momentalnie poczułem przeszywające zimno. Mam wrażenie, że czegokolwiek bym na siebie nie założył, przez towarzyszące człowiekowi zmęczenie i brak snu i tak byłoby niewystarczająco ciepło. Pierwszą, większą miejscowością na tym odcinku trasy był Złocieniec i to właśnie tam zaplanowaliśmy kolejną przerwę na stacji. Jechało się ciężko, a wizja ciepłej kawy tego nie poprawiała. Jestem niemal pewny, że co jakiś czas, dosłownie na ułamek sekundy przysypiałem, a moje powieki stały się nieznośnie ciężkie i nic nie można było na to poradzić. Z takiego stanu rzeczy wyprowadziła mnie dopiero tablica kierunkowa obwieszczająca wszem i wobec, że Złocieniec pojawi się na naszej trasie za 10 km. Czad! Byliśmy przekonani, że do kawy co najmniej dwa razy tyle. Senność momentalnie ustąpiła, zimno również przestało być aż tak dokuczliwe. Niestety, przedwczesną radość zweryfikowały realia - do Złocieńca dotarliśmy o wschodzie słońca, a o tej porze żaden z lokalnych sklepów nie był jeszcze otwarty. Co prawda wyszukaliśmy stację benzynową, ale znajdowała się wybitnie nie po drodze, a my postanowiliśmy nie odbijać z obranego szlaku.
Opuszczając nieprzyjazne rowerzystom miasto w końcu ujrzeliśmy słońce, już sporo nad horyzontem. Ponownie wstąpiła w nas chęć do jazdy, a to uczucie poprawiła ścieżka rowerowa na którą właśnie wjechaliśmy. Ów ścieżka to nic innego jak dawna linia kolejowa Złocieniec - Połczyn Zdrój, którą po zamknięciu postanowiono zaadaptować do roli DDR, czyli zalać asfaltem, wzbogacić o odpowiednią infrastrukturę, w tym oznakowanie i oddać do użytku rowerzystom. Jak dla mnie rewelacja! Na tejże ścieżce, a w zasadzie tuż przed tym jak ją opuściliśmy pękła nam kolejna stówa, czyli 200 km za nami, zostało mniej, niż więcej ;). Z niewątpliwie przyjaznej DDR-ki zjechaliśmy przed wsią Gawroniec zaliczając przy okazji kolejną pauzę na rozprostowanie kości i odpoczynek dla stóp.
Kolejne kilometry to jazda pięknymi i coraz bardziej pofałdowanymi terenami Drawskiego Parku Krajobrazowego. Jadąc naprzemiennie to w górę, to w dół, mijając po drodze kolejne małe wsie i osady dotarliśmy pod sklep w Cieszeniewie. Jest to o tyle istotne, że poza faktem że był on otwarty i można było płacić kartą (co nie jest tak oczywiste) dopiero tutaj pozbyliśmy się dłuższych warstw odzienia.
Spod sklepu ruszyliśmy dalej przed siebie i zaliczając po drodze zapamiętaną przez nas dobrze (w moim przypadku było drugie podejście) sztajfę w Rąbinie dotarliśmy do Białogardu. Tu nie było dyskusji - Orlen co prawda był nam nie po drodze, ale konieczność wlania w siebie kofeiny zdecydowanie przewyższała ustalenia o nie zjeżdżaniu z trasy. Tym sposobem zaliczając ostatnią przed spotkaniem z Bałtykiem przerwę zaliczyliśmy również rogala przez miasto z którego ruszyliśmy prosto ku wybrzeżu. Z każdym kolejnym kilometrem robiło się coraz bardziej płasko i coraz bardziej nudno. Ostatnie 35 km do Ustronia Morskiego/Sianożętów to kolejne następujące po sobie zachodniopomorskie wsie, w zasadzie identyczne, niby zamieszkane, ale wrażenie sprawiały zgoła odmienne.
Na plaży w Sianożętach zameldowaliśmy się o 12:15. Tradycyjnie usatysfakcjonowani przybiliśmy piątkę Łukaszowi, dla którego było to nie lada wyzwanie i jak sam stwierdził "był to Jego pierwszy i ostatni raz" ;). Po wykonaniu obowiązkowych zdjęć na socjale czekała nas jeszcze orka na ugorze w postaci nadmorskiej ścieżki rowerowej prowadzącej do Kołobrzegu. To właśnie na niej pękła nam ostatnia, trzecia stówa i to właśnie ta DDR-ka, zaliczona niedawno w odwrotnym kierunku podczas objazdu szlaku R10 zmotywowała mnie do zakupu dzwonka. Klnąc pod nosem nie raz niecałą godzinę później zameldowaliśmy się pod kołobrzeską latarnią, co można uznać za symboliczny koniec trasy.
Korzystając z chwili wytchnienia zakupiliśmy bilety na pociąg powrotny, a następnie udaliśmy się na zakupy spożywcze. Ostatnie dwie godziny spędziliśmy w parku, rozmawiając, obserwując lokalne towarzystwo, popijając bezalkoholowe i żrąc kabanosy ;).
W pociągu zameldowaliśmy się na 20 minut przed odjazdem. Zajęliśmy miejsca tuż obok spiętych ze sobą rowerów i ruszyliśmy w pełną przygód podróż powrotną turbokiblem, który swoje najlepsze czasy ewidentnie ma już dawno za sobą.
W Poznaniu zameldowaliśmy się koło 20:30, pożegnaliśmy się wzajemnie, Marcin z Łukaszem przesiedli się do Elfa zmierzającego do Gniezna, natomiast ja pokręciłem do domu, przez Piwne Rewolucje, gdzie drogą kupna nabyłem jak najbardziej zasłużone piwo :D.
Marcin, Łukasz, dzięki za uwzględnienie mnie podczas planowania wypadu. Mam nadzieję, że trasa się Wam podobała i nie gniewacie się za te moje regularne odjazdy. Do zobaczenia za rok, we trójkę ;)
Piona!
Overnight Express, czyli nad morze na strzała ? ⛅ | Ride | Strava
Jak do tego doszło? Już tłumaczę. Z początkiem tygodnia, przeglądając prognozy zagaiłem Marcina o Jego plany na najbliższą sobotę. To co stało się po chwili wprawiło mnie w nieplanowaną ekscytację. Marcin zapytał o to, co bym powiedział na Kołobrzeg w piątek po pracy. Zastanawiając się góra chwilę przystałem na propozycję i jeszcze tego samego dnia zabrałem się za planowanie trasy. Warunek był jeden - drogi utwardzone ze wskazaniem na asfalt. Pierwotny plan zakładał powtórkę trasy sprzed trzech lat, a przy okazji pokrycie się w połowie z ubiegłorocznym VI KMT. Nie do końca uśmiechało mi się zaliczanie po raz kolejny tego samego śladu, więc trzeba było wymyślić alternatywę, co w ogólnym rozrachunku udało się nie najgorzej.
Na pomorze wyruszyliśmy we trójkę tuż po 19:00. Jak to trójkę, zapytacie? Otóż jechał z nami Łukasz, kolega Marcina i jak się okazało sprawca całego zamieszania :) Łukasz chciał się sprawdzić na dłuższym niż bodajże 140 km dystansie (Jego nieaktualny już rekord).
Pierwsze kilometry wiodły nas do Wągrowca do którego trafiliśmy już po zmierzchu. Zanim jednak tam dotarliśmy musieliśmy (a konkretnie Marcin jadący rowerem szosowym) zmierzyć się z krótkim, teoretycznie nieplanowanym (gdyż mapa mówiła coś zgoła innego), piaszczysto-terenowym odcinkiem. Z Wągrowca pokręciliśmy dalej do Budzynia, a następnie do Chodzieży. Tuż za Budzyniem na prośbę Marcina nastąpiła jedyna podczas tego wypadu zmiana trasy. Obawiając się kopnych piachów, które to Marcin przyuważył przeglądając ślad na Google Maps postanowiliśmy ominąć ten odcinek i dotrzeć do dawnego miasta porcelany poboczem (a od Podanina DDR-ką) ruchliwej nawet o tej porze DK11.
Na Chodzieskim rynku zorganizowaliśmy chwilową pauzę, a następnie po góra 15 minutach ruszyliśmy dalej w kierunku Doliny Noteci. Tuż za miastem, na pierwszym napotkanym przystanku postanowiliśmy narzucić na siebie dodatkowe warstwy odzieży (w moim przypadku nogawki, rękawki i wiatrówka) w obawie przed chłodem, zwłaszcza w nocy, z którego znane są te tereny. Odpowiednio ubrani, mijając po drodze Kaczory w których pękła nam pierwsza stówa, a następnie zaliczając poprowadzoną wzdłuż torowiska DDR dotarliśmy do Piły. Tutaj też zaplanowaliśmy kolejną, tym razem ciut dłuższą przerwę. Okazało się jednak, że z mijanych w mieście raptem dwóch stacji benzynowych jedna była już zamknięta (Gniezno - Katowice i pierwsza stówa do Kalisza - pamiętamy!), a druga, na wylocie na szczęście była czynna, ale w remoncie, co oznaczało ograniczony asortyment. Skusiliśmy się na bagietki, Chłopaki na energetyki, ja na kawę i bezalkoholowe i tak minęło nam kolejne ok. 20 minut przerwy.
Z pilskich rogatek, względnie nasyceni ruszyliśmy do Wałcza, a następnie przez kolejne zachodniopomorskie wsie na północny-zachód. Noc była w miarę ciepła, bezwietrzna, ruch na wybranych przez nas bocznych drogach dosłownie zerowy, więc jechało się wyśmienicie. Wiedzieliśmy jednak, że tuż przed wschodem słońca możemy spodziewać się dwóch rzeczy - najniższej podczas każdego takiego wypadu temperatury, oraz znużenia, zwanego potocznie "kryzysem". Obie te przypadłości dopadły mnie tuż po chwilowej pauzie na przystanku w Sośnicy. Krótka, 10-minutowa przerwa spowodowała, że mięśnie ostygły, więc chwilę po ponownym starcie momentalnie poczułem przeszywające zimno. Mam wrażenie, że czegokolwiek bym na siebie nie założył, przez towarzyszące człowiekowi zmęczenie i brak snu i tak byłoby niewystarczająco ciepło. Pierwszą, większą miejscowością na tym odcinku trasy był Złocieniec i to właśnie tam zaplanowaliśmy kolejną przerwę na stacji. Jechało się ciężko, a wizja ciepłej kawy tego nie poprawiała. Jestem niemal pewny, że co jakiś czas, dosłownie na ułamek sekundy przysypiałem, a moje powieki stały się nieznośnie ciężkie i nic nie można było na to poradzić. Z takiego stanu rzeczy wyprowadziła mnie dopiero tablica kierunkowa obwieszczająca wszem i wobec, że Złocieniec pojawi się na naszej trasie za 10 km. Czad! Byliśmy przekonani, że do kawy co najmniej dwa razy tyle. Senność momentalnie ustąpiła, zimno również przestało być aż tak dokuczliwe. Niestety, przedwczesną radość zweryfikowały realia - do Złocieńca dotarliśmy o wschodzie słońca, a o tej porze żaden z lokalnych sklepów nie był jeszcze otwarty. Co prawda wyszukaliśmy stację benzynową, ale znajdowała się wybitnie nie po drodze, a my postanowiliśmy nie odbijać z obranego szlaku.
Opuszczając nieprzyjazne rowerzystom miasto w końcu ujrzeliśmy słońce, już sporo nad horyzontem. Ponownie wstąpiła w nas chęć do jazdy, a to uczucie poprawiła ścieżka rowerowa na którą właśnie wjechaliśmy. Ów ścieżka to nic innego jak dawna linia kolejowa Złocieniec - Połczyn Zdrój, którą po zamknięciu postanowiono zaadaptować do roli DDR, czyli zalać asfaltem, wzbogacić o odpowiednią infrastrukturę, w tym oznakowanie i oddać do użytku rowerzystom. Jak dla mnie rewelacja! Na tejże ścieżce, a w zasadzie tuż przed tym jak ją opuściliśmy pękła nam kolejna stówa, czyli 200 km za nami, zostało mniej, niż więcej ;). Z niewątpliwie przyjaznej DDR-ki zjechaliśmy przed wsią Gawroniec zaliczając przy okazji kolejną pauzę na rozprostowanie kości i odpoczynek dla stóp.
Kolejne kilometry to jazda pięknymi i coraz bardziej pofałdowanymi terenami Drawskiego Parku Krajobrazowego. Jadąc naprzemiennie to w górę, to w dół, mijając po drodze kolejne małe wsie i osady dotarliśmy pod sklep w Cieszeniewie. Jest to o tyle istotne, że poza faktem że był on otwarty i można było płacić kartą (co nie jest tak oczywiste) dopiero tutaj pozbyliśmy się dłuższych warstw odzienia.
Spod sklepu ruszyliśmy dalej przed siebie i zaliczając po drodze zapamiętaną przez nas dobrze (w moim przypadku było drugie podejście) sztajfę w Rąbinie dotarliśmy do Białogardu. Tu nie było dyskusji - Orlen co prawda był nam nie po drodze, ale konieczność wlania w siebie kofeiny zdecydowanie przewyższała ustalenia o nie zjeżdżaniu z trasy. Tym sposobem zaliczając ostatnią przed spotkaniem z Bałtykiem przerwę zaliczyliśmy również rogala przez miasto z którego ruszyliśmy prosto ku wybrzeżu. Z każdym kolejnym kilometrem robiło się coraz bardziej płasko i coraz bardziej nudno. Ostatnie 35 km do Ustronia Morskiego/Sianożętów to kolejne następujące po sobie zachodniopomorskie wsie, w zasadzie identyczne, niby zamieszkane, ale wrażenie sprawiały zgoła odmienne.
Na plaży w Sianożętach zameldowaliśmy się o 12:15. Tradycyjnie usatysfakcjonowani przybiliśmy piątkę Łukaszowi, dla którego było to nie lada wyzwanie i jak sam stwierdził "był to Jego pierwszy i ostatni raz" ;). Po wykonaniu obowiązkowych zdjęć na socjale czekała nas jeszcze orka na ugorze w postaci nadmorskiej ścieżki rowerowej prowadzącej do Kołobrzegu. To właśnie na niej pękła nam ostatnia, trzecia stówa i to właśnie ta DDR-ka, zaliczona niedawno w odwrotnym kierunku podczas objazdu szlaku R10 zmotywowała mnie do zakupu dzwonka. Klnąc pod nosem nie raz niecałą godzinę później zameldowaliśmy się pod kołobrzeską latarnią, co można uznać za symboliczny koniec trasy.
Korzystając z chwili wytchnienia zakupiliśmy bilety na pociąg powrotny, a następnie udaliśmy się na zakupy spożywcze. Ostatnie dwie godziny spędziliśmy w parku, rozmawiając, obserwując lokalne towarzystwo, popijając bezalkoholowe i żrąc kabanosy ;).
W pociągu zameldowaliśmy się na 20 minut przed odjazdem. Zajęliśmy miejsca tuż obok spiętych ze sobą rowerów i ruszyliśmy w pełną przygód podróż powrotną turbokiblem, który swoje najlepsze czasy ewidentnie ma już dawno za sobą.
W Poznaniu zameldowaliśmy się koło 20:30, pożegnaliśmy się wzajemnie, Marcin z Łukaszem przesiedli się do Elfa zmierzającego do Gniezna, natomiast ja pokręciłem do domu, przez Piwne Rewolucje, gdzie drogą kupna nabyłem jak najbardziej zasłużone piwo :D.
Marcin, Łukasz, dzięki za uwzględnienie mnie podczas planowania wypadu. Mam nadzieję, że trasa się Wam podobała i nie gniewacie się za te moje regularne odjazdy. Do zobaczenia za rok, we trójkę ;)
Piona!
Komentarze
- dystans;
- fajny opis;
- najkrótszy filmik 300+. jaki wdziałem :)
Wzdłuż wybrzeża latem rowerem... przecież by mi przekleństw zabrakło na pierwszym kilometrze :)