Pyra Trail 2022 ⛅
Kategoria 300 i więcej, ultra
Sobota, 11 czerwca 2022
Komentarze:
1
Dystans
319.82 km
Czas
13:38
Vśrednia
23.46 km/h
Vmax
46.55 km/h
Tętnośr.
130
Tętnomax
156
Kalorie
10463 kcal
Podjazdy
806 m
Temp.
23.0 °C
Sprzęt
Szutropołykacz
Drugi z trzech zaplanowanych na 2022 r. startów zaliczony. Po męczącym (przez wiatr), acz dynamicznym pod względem trasy debiucie w kalendarzu ultra w postaci 100JeziorGRVL przyszedł czas na Pyrę. Lokalne, 300-kilometrowe ultra kusiło mnie od samego swojego początku, ale jakimś trafem nie dane mi było dotychczas wystartować.
Muszę przyznać, że z początkiem roku, a nawet po 100 Jeziorach, które odbyły się w kwietniu targały mną pewne obawy. Na szczęście maj okazał się na tyle łaskawy, że udało się wypracować nie taką znowu najgorszą formę i przekonanym o słuszności podjętej decyzji stawić się na linii startu.
W bazie (tym razem w Radzewie) zjawiłem się przed 7:00 rano (moja grupa startowała o 7:25). Korzystając z chwili wolnego czasu dokonałem wszelkich formalności, tzn. odebrałem tracker oraz pakiet startowy, podpisałem oświadczenia, oraz przede wszystkim posiliłem się w bufecie.
7:25 wybiła szybciej niż mógłbym przypuszczać, więc chwilę później już byłem na trasie.
Początkowe kilometry (+/-30) to jazda w miarę żwawym tempem w stronę Poznania. W trakcie tych pierwszych minut jazdy dość szybko uzmysłowiłem siebie, że w ramach przygotowania roweru do zawodów nawaliłem w opony trochę za dużo powietrza. Pierwsze obniżanie ciśnienia miało miejsce już w Daszewicach.
Poznań w zasadzie wzięliśmy bokiem - wlot przez Krzesiny, Minikowo i Starołękę, następnie Dębina i dalej Wartostradą w stronę Naramowic. Tutaj też po minięciu mostu Lecha rozpoczął się chyba najbardziej wymagający odcinek na całej trasie, przynajmniej dla osób niezaznajomionych z singlami wzdłuż Warty (ja akurat miałem fory).
Wąskie i kręte ścieżki opuściliśmy na wysokości Radojewa, a następnie NSR-em udaliśmy się w stronę Biedruska i Promnic.
Kolejna część trasy to przebijanie się przez Puszczę Zielonka. Na tym etapie zawiązała się mocna 6-osobowa ekipa, która nie zważając na właściwości terenu, po którym się toczyliśmy parła ostro do przodu. Abstrahując od nie mojego tempa nadal miałem w oponach zbyt dużo powietrza, co powodowało ciągłe wybijanie z rytmu jazdy i niemały wku*w. Na moje (i w sumie reszty Dzików) szczęście na horyzoncie pojawi się sklep w Wronczynie, w którym to sklepie nie tylko nasza szóstka postanowiła urządzić pierwszą (nieplanowaną) pauzę.
Po mw. piętnastominutowej przerwie ruszyłem w pogoń za pozostałą piątką, ale dość szybko odpuściłem poświęcając jeszcze chwilę na trzecie (drugie miało miejsce w Zielonce) upuszczenie powietrza. Od tego momentu było git.
Kolejne kilometry trasy to w znakomitej większości asfalty prowadzące nas do Gniezna.
Z istotnych informacji: udało mi się podłączyć pod dwóch charakterystycznych Zawodników jadących moim tempem - Michała, jadącego w biało-czerwonym stroju z motywami patriotycznymi, oraz Piotrka, jadącego w dokładnie takiej samej koszulce jak ja :). Aby nie przedłużać - to właśnie w parze z Michałem przejechałem resztę Pyry i to właśnie w tym duecie wlecieliśmy na metę.
W Gnieźnie, a konkretnie na Pustachowie zorganizowaliśmy drugą przerwę na uzupełnienie zapasów i krótkie odetchnięcie od nie tyle zawrotnego tempa co wysokiej temperatury i zbyt dobrych warunków atmosferycznych. W międzyczasie na rogatkach Pierwszej Stolicy Polski odłączył się od nas Piotrek, który z uwagi na kiepskie samopoczucie i przebytą niedawno chorobę postanowił zakończyć swój udział w zawodach i udać się na dworzec PKP. W Jego miejsce wskoczył za to Marcin, który ruszył z nami spod gnieźnieńskiego pit-stopu.
Od tego momentu przemierzając polne drogi i leśne dukty poruszaliśmy się po bardzo dobrze znanych mi terenach (uogólniając - Las Miejski, Lasy Skorzęcińskie) w stronę Powidzkiego PK. Kręcąc i łykając kolejne kilometry, rozmawiając, a także jadąc w całkowitej ciszy dotarliśmy do trzeciego punktu żywieniowego w postaci sklepu w Wylatkowie. Pod rzeczonym składem spędziliśmy jakieś 20 minut dokonując wcześniej odpowiednich zakupów, po czym udaliśmy się w objazd Jeziora Powidzkiego. Gdy już tempo się nam unormowało, warunki pogodowe zaczęły sprzyjać (czyli słońce przesłoniły chmury) musiało wydarzyć się coś, co przypomni o nieprzewidywalności tego typu imprez - laczek, pana, kapeć, wymiana dętki w warunkach bojowych. Poszło w miarę sprawnie, a nowa kicha wytrzymała resztę wyścigu i trzyma do teraz :).
Na tym etapie powoli, nieśmiało zaczęliśmy marzyć o spodziewanym na 200 kilometrze (jak się później okazało - 212) Orlenie, mogącym zapewnić nam coś "lepszego" niż batony, żele, czy banany. Poza tym zmęczenie dawało już się we znaki, a co gorsza - pojawiły się zwiastuny nadchodzącej bomby.
Na +/- 10km przed wyczekiwaną stacją odłączył się od nas Marcin nie dotrzymujący i tak niższego niż wcześniej tempa. Umówiliśmy się na spotkanie podczas pauzy, gdzie zadecyduje co dalej (czyli czy jedzie z nami, czy też dłużej się regeneruje). Ostatecznie został w Strzałkowie na obiedzie.
Wiedzeni przekonaniem, że Orlen to ostatnie miejsce na trasie gdzie będzie można uzupełnić zapasy (co okazało się nie do końca prawdą) zakupiliśmy solidny zapas wody/płynów, oraz wepchnęliśmy w siebie coś ciepłego - w moim przypadku była to zapiekanka caprese, która smakowała nawet nawet (przynajmniej wtedy). Na stacji spędziliśmy między 20 a 30 minut, po których zregenerowani do satysfakcjonującego poziomu ruszyliśmy w ostatnie, niespełna 100 km trasy.
Pozostała 1/3 śladu wyrysowanego przez Organizatorów była z jednej strony logicznym następstwem przejechanych 2/3, czyli składała się w znacznej mierze z asfaltu, z drugiej strony niosła ze sobą nudę (pola, wsie, raz po raz zagajnik, a w nim szuterek bądź dukt). Przemierzając z ponownie narastającym zmęczeniem tereny powiatu słupeckiego i wrzesińskiego dotarliśmy w okolice Miłosławia, a konkretnie do Winnej Góry którą możemy formalnie uznać za moment, gdy słońce postanowiło schować się za horyzontem.
Jadąc po zmierzchu zdecydowaliśmy się na jeszcze jedną i jak się okaże ostatnią pauzę - krótką, regenerującą w stopniu minimalnym pięciominutówkę na przystanku. Od tego momentu robiło się coraz ciemniej, co nie oznacza że coraz chłodniej (choć ruszając z przystanku przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz).
Pod osłoną nocy minęliśmy obrzeżami miasta Środę Wielkopolską i odliczając kilometry do mety kręciliśmy korbami siłą woli (dramatyzowane, aż tak źle nie było ;) ).
Na sam koniec czekała nas jeszcze piaszczysta przeprawa lasem za Jeziorami Wielkimi, ale myśl o zbliżającej się linii sygnalizującej koniec tegorocznej Pyry była jednak silniejsza i nie pozwoliła popaść w całkowitą rezygnację przeplataną inwektywami kierowanymi w stronę Organizatorów ;).
Na teren szkoły podstawowej w Radzewie wpadliśmy o +/- 23:20 po 15:48:00 jazdy brutto (13:38:00 netto) dającym tym samym 48 lokatę na 140 osób które ukończyły maraton. Chyba nieźle :)
Dekoracja, wstępne ogarnięcie się (bo przywieźliśmy na sobie małą żwirownię), posiłek, piwo bezalkoholowe, rower do kufra i do domu.
Michałowi, o ile jakimś cudem trafi na ten wpis raz jeszcze dziękuję za towarzystwo i dowiezienie do mety (choć On twierdzi, że było odwrotnie ;) ).
W ramach suplementu dodam jeszcze, że podczas jazdy towarzyszyły nam przeróżne rozkminy, między innymi ta próbująca wyjaśnić czy zapisywanie się na tego typu imprezy (a dodatkowo płacenie nie tak znowu małych pieniędzy) jest pokłosiem pasji i chęci utrzymywania zdrowia fizycznego na odpowiednim poziomie, czy zwyczajnym szaleństwem. Odpowiedzi nie znaleźliśmy, choć ta według mnie pojawiła się dnia następnego.
W niedzielę rano czułem mięśnie ud, ale ogólnie rzecz biorąc było całkiem spoko. Kierując swoje kroki do salonu spojrzałem na rower i pierwsza myśl która przyszła mi do głowy to: "poszedłbym pojeździć, gdyby tylko nie był taki upie*dolony". Chyba jednak szaleństwo....
Pyra Trail 2022 ⛅ | Ride | Strava
Muszę przyznać, że z początkiem roku, a nawet po 100 Jeziorach, które odbyły się w kwietniu targały mną pewne obawy. Na szczęście maj okazał się na tyle łaskawy, że udało się wypracować nie taką znowu najgorszą formę i przekonanym o słuszności podjętej decyzji stawić się na linii startu.
W bazie (tym razem w Radzewie) zjawiłem się przed 7:00 rano (moja grupa startowała o 7:25). Korzystając z chwili wolnego czasu dokonałem wszelkich formalności, tzn. odebrałem tracker oraz pakiet startowy, podpisałem oświadczenia, oraz przede wszystkim posiliłem się w bufecie.
7:25 wybiła szybciej niż mógłbym przypuszczać, więc chwilę później już byłem na trasie.
Początkowe kilometry (+/-30) to jazda w miarę żwawym tempem w stronę Poznania. W trakcie tych pierwszych minut jazdy dość szybko uzmysłowiłem siebie, że w ramach przygotowania roweru do zawodów nawaliłem w opony trochę za dużo powietrza. Pierwsze obniżanie ciśnienia miało miejsce już w Daszewicach.
Poznań w zasadzie wzięliśmy bokiem - wlot przez Krzesiny, Minikowo i Starołękę, następnie Dębina i dalej Wartostradą w stronę Naramowic. Tutaj też po minięciu mostu Lecha rozpoczął się chyba najbardziej wymagający odcinek na całej trasie, przynajmniej dla osób niezaznajomionych z singlami wzdłuż Warty (ja akurat miałem fory).
Wąskie i kręte ścieżki opuściliśmy na wysokości Radojewa, a następnie NSR-em udaliśmy się w stronę Biedruska i Promnic.
Kolejna część trasy to przebijanie się przez Puszczę Zielonka. Na tym etapie zawiązała się mocna 6-osobowa ekipa, która nie zważając na właściwości terenu, po którym się toczyliśmy parła ostro do przodu. Abstrahując od nie mojego tempa nadal miałem w oponach zbyt dużo powietrza, co powodowało ciągłe wybijanie z rytmu jazdy i niemały wku*w. Na moje (i w sumie reszty Dzików) szczęście na horyzoncie pojawi się sklep w Wronczynie, w którym to sklepie nie tylko nasza szóstka postanowiła urządzić pierwszą (nieplanowaną) pauzę.
Po mw. piętnastominutowej przerwie ruszyłem w pogoń za pozostałą piątką, ale dość szybko odpuściłem poświęcając jeszcze chwilę na trzecie (drugie miało miejsce w Zielonce) upuszczenie powietrza. Od tego momentu było git.
Kolejne kilometry trasy to w znakomitej większości asfalty prowadzące nas do Gniezna.
Z istotnych informacji: udało mi się podłączyć pod dwóch charakterystycznych Zawodników jadących moim tempem - Michała, jadącego w biało-czerwonym stroju z motywami patriotycznymi, oraz Piotrka, jadącego w dokładnie takiej samej koszulce jak ja :). Aby nie przedłużać - to właśnie w parze z Michałem przejechałem resztę Pyry i to właśnie w tym duecie wlecieliśmy na metę.
W Gnieźnie, a konkretnie na Pustachowie zorganizowaliśmy drugą przerwę na uzupełnienie zapasów i krótkie odetchnięcie od nie tyle zawrotnego tempa co wysokiej temperatury i zbyt dobrych warunków atmosferycznych. W międzyczasie na rogatkach Pierwszej Stolicy Polski odłączył się od nas Piotrek, który z uwagi na kiepskie samopoczucie i przebytą niedawno chorobę postanowił zakończyć swój udział w zawodach i udać się na dworzec PKP. W Jego miejsce wskoczył za to Marcin, który ruszył z nami spod gnieźnieńskiego pit-stopu.
Od tego momentu przemierzając polne drogi i leśne dukty poruszaliśmy się po bardzo dobrze znanych mi terenach (uogólniając - Las Miejski, Lasy Skorzęcińskie) w stronę Powidzkiego PK. Kręcąc i łykając kolejne kilometry, rozmawiając, a także jadąc w całkowitej ciszy dotarliśmy do trzeciego punktu żywieniowego w postaci sklepu w Wylatkowie. Pod rzeczonym składem spędziliśmy jakieś 20 minut dokonując wcześniej odpowiednich zakupów, po czym udaliśmy się w objazd Jeziora Powidzkiego. Gdy już tempo się nam unormowało, warunki pogodowe zaczęły sprzyjać (czyli słońce przesłoniły chmury) musiało wydarzyć się coś, co przypomni o nieprzewidywalności tego typu imprez - laczek, pana, kapeć, wymiana dętki w warunkach bojowych. Poszło w miarę sprawnie, a nowa kicha wytrzymała resztę wyścigu i trzyma do teraz :).
Na tym etapie powoli, nieśmiało zaczęliśmy marzyć o spodziewanym na 200 kilometrze (jak się później okazało - 212) Orlenie, mogącym zapewnić nam coś "lepszego" niż batony, żele, czy banany. Poza tym zmęczenie dawało już się we znaki, a co gorsza - pojawiły się zwiastuny nadchodzącej bomby.
Na +/- 10km przed wyczekiwaną stacją odłączył się od nas Marcin nie dotrzymujący i tak niższego niż wcześniej tempa. Umówiliśmy się na spotkanie podczas pauzy, gdzie zadecyduje co dalej (czyli czy jedzie z nami, czy też dłużej się regeneruje). Ostatecznie został w Strzałkowie na obiedzie.
Wiedzeni przekonaniem, że Orlen to ostatnie miejsce na trasie gdzie będzie można uzupełnić zapasy (co okazało się nie do końca prawdą) zakupiliśmy solidny zapas wody/płynów, oraz wepchnęliśmy w siebie coś ciepłego - w moim przypadku była to zapiekanka caprese, która smakowała nawet nawet (przynajmniej wtedy). Na stacji spędziliśmy między 20 a 30 minut, po których zregenerowani do satysfakcjonującego poziomu ruszyliśmy w ostatnie, niespełna 100 km trasy.
Pozostała 1/3 śladu wyrysowanego przez Organizatorów była z jednej strony logicznym następstwem przejechanych 2/3, czyli składała się w znacznej mierze z asfaltu, z drugiej strony niosła ze sobą nudę (pola, wsie, raz po raz zagajnik, a w nim szuterek bądź dukt). Przemierzając z ponownie narastającym zmęczeniem tereny powiatu słupeckiego i wrzesińskiego dotarliśmy w okolice Miłosławia, a konkretnie do Winnej Góry którą możemy formalnie uznać za moment, gdy słońce postanowiło schować się za horyzontem.
Jadąc po zmierzchu zdecydowaliśmy się na jeszcze jedną i jak się okaże ostatnią pauzę - krótką, regenerującą w stopniu minimalnym pięciominutówkę na przystanku. Od tego momentu robiło się coraz ciemniej, co nie oznacza że coraz chłodniej (choć ruszając z przystanku przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz).
Pod osłoną nocy minęliśmy obrzeżami miasta Środę Wielkopolską i odliczając kilometry do mety kręciliśmy korbami siłą woli (dramatyzowane, aż tak źle nie było ;) ).
Na sam koniec czekała nas jeszcze piaszczysta przeprawa lasem za Jeziorami Wielkimi, ale myśl o zbliżającej się linii sygnalizującej koniec tegorocznej Pyry była jednak silniejsza i nie pozwoliła popaść w całkowitą rezygnację przeplataną inwektywami kierowanymi w stronę Organizatorów ;).
Na teren szkoły podstawowej w Radzewie wpadliśmy o +/- 23:20 po 15:48:00 jazdy brutto (13:38:00 netto) dającym tym samym 48 lokatę na 140 osób które ukończyły maraton. Chyba nieźle :)
Dekoracja, wstępne ogarnięcie się (bo przywieźliśmy na sobie małą żwirownię), posiłek, piwo bezalkoholowe, rower do kufra i do domu.
Michałowi, o ile jakimś cudem trafi na ten wpis raz jeszcze dziękuję za towarzystwo i dowiezienie do mety (choć On twierdzi, że było odwrotnie ;) ).
W ramach suplementu dodam jeszcze, że podczas jazdy towarzyszyły nam przeróżne rozkminy, między innymi ta próbująca wyjaśnić czy zapisywanie się na tego typu imprezy (a dodatkowo płacenie nie tak znowu małych pieniędzy) jest pokłosiem pasji i chęci utrzymywania zdrowia fizycznego na odpowiednim poziomie, czy zwyczajnym szaleństwem. Odpowiedzi nie znaleźliśmy, choć ta według mnie pojawiła się dnia następnego.
W niedzielę rano czułem mięśnie ud, ale ogólnie rzecz biorąc było całkiem spoko. Kierując swoje kroki do salonu spojrzałem na rower i pierwsza myśl która przyszła mi do głowy to: "poszedłbym pojeździć, gdyby tylko nie był taki upie*dolony". Chyba jednak szaleństwo....
Komentarze
Tylko daj znać, jak dopiszesz opis, żeby nie przegapić.