Warta Gravel 2022 ⛅
Kategoria 300 i więcej, ciekawe, ultra
Piątek, 26 sierpnia 2022
Komentarze:
3
Dystans
426.00 km
Czas
21:07
Vśrednia
20.17 km/h
Vmax
50.22 km/h
Tętnośr.
121
Tętnomax
157
Kalorie
14498 kcal
Podjazdy
1131 m
Temp.
23.0 °C
Sprzęt
Szutropołykacz
Druga edycja Warta Gravel, czyli lokalnego, gravelowego siłą rzeczy ultra ruszyła, usmażyła, wytelepała, zamknęła swoje podwoje i przeszła do historii - tak można by w skrócie opisać ostatni weekend sierpnia 2022.
W moim przypadku cała zabawa rozpoczęła się w piątek, 26.08 o godzinie 8:10.
Dzień wcześniej wpadliśmy z Kapslem do Laba.Land (bazy całego przedsięwzięcia) odebrać pakiet startowy, zbić piątkę z Organizatorami, pogadać i przy okazji nacieszyć się w szerszym gronie optymistycznie nastrajającymi prognozami. Faktycznie, biorąc pod uwagę zapowiadane jeszcze dzień wcześniej opady prognozy były optymistyczne. Nikt jednak nie przypuszczał, że aż za bardzo.
W dniu startu zjawiłem się na Przełajowej jakieś pół godziny przed wypuszczającą spod bramy krzykaczką ;). Ruszałem wraz z trzecią grupą, co oznaczało, że pozostali Zawodnicy prędzej będą mijali mnie niż ja Ich.
Wystartowaliśmy punktualnie o 8:10, a naszym pierwszym zadaniem było przebicie się na południe Poznania. To by było na tyle jeśli chodzi o opis trasy ;). A tak serio serio - aby tradycji stało się zadość daruję sobie opisywanie każdego zakrętu i (zwłaszcza) każdej nierówności, za to zachęcam do prześledzenia kreski. Postaram się jednak w kilku zdaniach opisać to, co przygotowali dla nas Krzysiek i Martin, a przygotowali (ośmielę się stwierdzić) coś pięknego :).
Głównym założeniem tegorocznej Warty było puszczenie trasy jak najbliżej rzeki (w sumie ma to sens ;) ), co w sporym jej fragmencie oznaczało jazdę po wałach przeciwpowodziowych. No właśnie - wały... Stawiam dolary przeciwko orzechom że nie jestem jedynym, który dość szybko zaczął ów obiekty hydrotechniczne przeklinać, niezależnie od tego jaki rodzaj nawierzchni znajdował się na ich grzbiecie - wytrzęsło solidnie za każdym razem. Uważam jednak (z perspektywy dość krótkiego czasu, jaki minął od zakończenia imprezy) że warto było się pomęczyć i powkur...zdenerwować - otwarte przestrzenie, otaczające nas okoliczności przyrody i cisza (poza grzechoczącym w framebagu setem serwisowym ;) ) to coś, dla czego warto było przypomnieć sobie przepastne zasoby słownika łaciny podwórkowej ;).
Wróćmy jeszcze do pogody - wspomniałem, że prognozy na weekend nastrajały optymistycznie. Faktycznie jednak to, co towarzyszyło nam w zasadzie od godzin rannych, z apogeum (tak na oko) pomiędzy 12:00 a 16:00, aż do zachodu słońca można przyrównać do wizyty w smażalni, piekielnych czeluściach, wnętrzu pieca hutniczego, lub w samym środku ogniska, ale takiego podhalańskiego a nie jakiejś popierdółki ;). Otwarte przestrzenie w połączeniu z wałami i wkładanym w jazdę po nich wysiłkiem niejednemu dały solidnie w kość.
Pierwsze kilometry trasy pokonałem w duecie z Agatą. Niestety tuż przed Śremem, na jednym z niewielu podjazdów zgubiłem pozostałe 50% naszego duetu, co oznaczało dalszą jazdę w samotności. Zaznajomieni z tematem wiedzą jednak, że na ultra taki stan rzeczy nie trwa długo. Tak też się stało i w moim przypadku. Gdzieś pomiędzy Śremem a Nowym Miastem nad Wartą dopadł mnie Tomek, z którym zaliczyłem pozostałą część trasy. W tej opowieści jest jednak mały twist, ale o tym za chwilę.
Wspólnie, po wałach (wrrr) dotarliśmy do Pyzdr, gdzie Organizatorzy przygotowali Pić-Stop. Pod wiatą spędziliśmy kilkanaście minut, na które złożyły się: konsumpcja placka (mniam!), śliwek (mniam!) i brzoskwiń (mniaaaam!), uzupełnienie płynów w organizmie i bidonach, oraz rozmowy z przemiłymi Gospodarzami. W końcu jednak trzeba było ruszać dalej do Konina, gdzie trasa zawijała z powrotem do Poznania. To właśnie gdzieś na tym odcinku, mieląc wraz z moim Kompanem korbami zauważyliśmy na horyzoncie pogubionego kolarza, który ewidentnie chciał jechać w złym kierunku. Gwizdnąłem, wskazałem paluchem gdzie prowadzi szlak i polecieliśmy dalej. Po chwili zorientowałem się, że ów kolarz, a w zasadzie kolarka siedzi nam na kole. Był to nikt inny jak...Agata :). Tym oto sposobem uformowało nam się trio, które wspólnym siłami pokonało znakomitą większość wyrypy.
Po dotarciu do Konina udaliśmy się na zasłużony posiłek, a konkretnie wymarzony przez Tomka makaron. Jako że knajpa znajdowała się przy samej trasie nie byliśmy tam ani pierwsi, ani ostatni. Nasyceni i zregenerowani ruszyliśmy na spotkanie nocy, gdyż wyjeżdżając z Konina zaczęło już zmierzchać. Spodziewaliśmy się średnio przyjemnej jazdy po wałach w towarzystwie licznych gwiazd (nocne niebo było przepiękne) i łuny światła lampek na kierownicach. Mijani wcześniej po drodze współzawodnicy straszyli, że droga powrotna będzie technicznie trudniejsza względem tej już przebytej. Na szczęście okazało się to wierutnym kłamstwem. Zakładam, że tak zaplanowany powrót był działaniem intencjonalnym Organizatorów, w związku z czym chylę czoła w podziękowaniu. Oczywiście - zdarzały się odcinki tak "ukochanych" przez Uczestników wałów, gdzie nadal solidnie trzęsło, ale mając w pamięci jazdę przeciwnym brzegiem można przymknąć na nie oko. Ponadto noc sama w sobie była ciepła i przede wszystkim bezsłoneczna ;). Tym oto sposobem dotarliśmy z powrotem do Pyzdr, gdzie zorganizowaliśmy krótką przerwę na Orlenie, głównie na kawę i (w końcu) uwolnienie stóp z okowów obuwia. Aha, na asfaltowym odcinku pomiędzy Lądem a Pyzdrami dołączył do nas Dimitry, który rozszerzył nasze trio do formy kwartetu i wraz z nami dotarł do mety.
Ostatnią (a przynajmniej tak mi się wydaje) pauzę zaliczyliśmy również na Orlenie w Nowym Mieście nad Wartą. Jadąc dalej pod osłoną nocy w głowach kiełkowała nam pocieszająca myśl - byle do Śremu, tam się skończą wały. I faktycznie - na wylocie ze Śremu czekał nas długi asfaltowy odcinek, który z jednej strony pozwolił odpocząć, ale z drugiej (zważając na panującą porę) wprowadził mnie w stan ogólnego znużenia i kilku mikro drzemek. Na szczęście wraz z nadchodzącym świtem (a ten dopadł nas w okolicy Kamionek) znużenie poszło w niepamięć. Dalsza część trasy, czyli wyciągnięty aż nad Murowaną Goślinę powrót do Poznania to w zasadzie jazda polnymi duktami, przeplatanymi krótkimi odcinkami asfaltowymi, leśnymi drogami Puszczy Zielonka i okolicznościowymi szutrami. Tym oto sposobem dotarliśmy do mostu w Biedrusku, co oznaczało w zasadzie prosty powrót do domu. No, prawie prosty - Krzysiek z Martinem nie mogli sobie darować kilku singli na koniec. Na szczęście nie były to te najbardziej hardcore'owe odcinki, bo na tym etapie trasy musiałbym w Ich kierunku pocisnąć kilka inwektyw ;). W końcu wygramoliliśmy się z krzaków na Wilczym Młynie. Pozostał tylko zjazd wzdłuż Lechickiej, samoczynny reset Wahoo (wrrr) powiązany z przestojem pod Mostem Lecha, ostatni podjazd ulicą Ugory (baaardzo dziękuję - właśnie tego potrzebowałem ;) ) i prosto do mety.
Pod bramą, która o dziwo jeszcze stała ;) przemknęliśmy wraz z Tomkiem po 26 godzinach i 24 minutach jazdy longiem. W moim przypadku oznaczało to poprawę czasu na analogicznym dystansie rok do roku o 2h. i 3min. co uznaję za swój mały sukces.
Na miejscu piątki i podziękowania, medal, strawa, napitek, pogaduchy i do domu spać :)
Rower spisał się wyśmienicie, ogromna w tym zasługa serwisanta (self five ;) ). Tradycyjnie też zabrałem za dużo szpeju i jedzenia. W sumie jednak lepiej za dużo i mieć, niż za mało i żałować :).
Z tego miejsca raz jeszcze wielkie dzięki dla wszystkich zaangażowanych w organizację imprezy - było godnie, było pięknie, było męcząco (ale chyba właśnie o to chodzi), było satysfakcjonująco!
Do zobaczenia za rok, na nowej trasie. Nadal utrzymuję w mocy wniosek o wcześniejszy wgląd w jej przebieg ;)
P.S. Na dystans ze Stravy nie patrzcie - zmieniłem opony i zapomniałem ustawić nowy obwód koła, w związku z czym Wahoo doliczyło mi jakieś 15 dodatkowych kilometrów...
Warta Gravel 2022 ⛅ | Ride | Strava
W moim przypadku cała zabawa rozpoczęła się w piątek, 26.08 o godzinie 8:10.
Dzień wcześniej wpadliśmy z Kapslem do Laba.Land (bazy całego przedsięwzięcia) odebrać pakiet startowy, zbić piątkę z Organizatorami, pogadać i przy okazji nacieszyć się w szerszym gronie optymistycznie nastrajającymi prognozami. Faktycznie, biorąc pod uwagę zapowiadane jeszcze dzień wcześniej opady prognozy były optymistyczne. Nikt jednak nie przypuszczał, że aż za bardzo.
W dniu startu zjawiłem się na Przełajowej jakieś pół godziny przed wypuszczającą spod bramy krzykaczką ;). Ruszałem wraz z trzecią grupą, co oznaczało, że pozostali Zawodnicy prędzej będą mijali mnie niż ja Ich.
Wystartowaliśmy punktualnie o 8:10, a naszym pierwszym zadaniem było przebicie się na południe Poznania. To by było na tyle jeśli chodzi o opis trasy ;). A tak serio serio - aby tradycji stało się zadość daruję sobie opisywanie każdego zakrętu i (zwłaszcza) każdej nierówności, za to zachęcam do prześledzenia kreski. Postaram się jednak w kilku zdaniach opisać to, co przygotowali dla nas Krzysiek i Martin, a przygotowali (ośmielę się stwierdzić) coś pięknego :).
Głównym założeniem tegorocznej Warty było puszczenie trasy jak najbliżej rzeki (w sumie ma to sens ;) ), co w sporym jej fragmencie oznaczało jazdę po wałach przeciwpowodziowych. No właśnie - wały... Stawiam dolary przeciwko orzechom że nie jestem jedynym, który dość szybko zaczął ów obiekty hydrotechniczne przeklinać, niezależnie od tego jaki rodzaj nawierzchni znajdował się na ich grzbiecie - wytrzęsło solidnie za każdym razem. Uważam jednak (z perspektywy dość krótkiego czasu, jaki minął od zakończenia imprezy) że warto było się pomęczyć i powkur...zdenerwować - otwarte przestrzenie, otaczające nas okoliczności przyrody i cisza (poza grzechoczącym w framebagu setem serwisowym ;) ) to coś, dla czego warto było przypomnieć sobie przepastne zasoby słownika łaciny podwórkowej ;).
Wróćmy jeszcze do pogody - wspomniałem, że prognozy na weekend nastrajały optymistycznie. Faktycznie jednak to, co towarzyszyło nam w zasadzie od godzin rannych, z apogeum (tak na oko) pomiędzy 12:00 a 16:00, aż do zachodu słońca można przyrównać do wizyty w smażalni, piekielnych czeluściach, wnętrzu pieca hutniczego, lub w samym środku ogniska, ale takiego podhalańskiego a nie jakiejś popierdółki ;). Otwarte przestrzenie w połączeniu z wałami i wkładanym w jazdę po nich wysiłkiem niejednemu dały solidnie w kość.
Pierwsze kilometry trasy pokonałem w duecie z Agatą. Niestety tuż przed Śremem, na jednym z niewielu podjazdów zgubiłem pozostałe 50% naszego duetu, co oznaczało dalszą jazdę w samotności. Zaznajomieni z tematem wiedzą jednak, że na ultra taki stan rzeczy nie trwa długo. Tak też się stało i w moim przypadku. Gdzieś pomiędzy Śremem a Nowym Miastem nad Wartą dopadł mnie Tomek, z którym zaliczyłem pozostałą część trasy. W tej opowieści jest jednak mały twist, ale o tym za chwilę.
Wspólnie, po wałach (wrrr) dotarliśmy do Pyzdr, gdzie Organizatorzy przygotowali Pić-Stop. Pod wiatą spędziliśmy kilkanaście minut, na które złożyły się: konsumpcja placka (mniam!), śliwek (mniam!) i brzoskwiń (mniaaaam!), uzupełnienie płynów w organizmie i bidonach, oraz rozmowy z przemiłymi Gospodarzami. W końcu jednak trzeba było ruszać dalej do Konina, gdzie trasa zawijała z powrotem do Poznania. To właśnie gdzieś na tym odcinku, mieląc wraz z moim Kompanem korbami zauważyliśmy na horyzoncie pogubionego kolarza, który ewidentnie chciał jechać w złym kierunku. Gwizdnąłem, wskazałem paluchem gdzie prowadzi szlak i polecieliśmy dalej. Po chwili zorientowałem się, że ów kolarz, a w zasadzie kolarka siedzi nam na kole. Był to nikt inny jak...Agata :). Tym oto sposobem uformowało nam się trio, które wspólnym siłami pokonało znakomitą większość wyrypy.
Po dotarciu do Konina udaliśmy się na zasłużony posiłek, a konkretnie wymarzony przez Tomka makaron. Jako że knajpa znajdowała się przy samej trasie nie byliśmy tam ani pierwsi, ani ostatni. Nasyceni i zregenerowani ruszyliśmy na spotkanie nocy, gdyż wyjeżdżając z Konina zaczęło już zmierzchać. Spodziewaliśmy się średnio przyjemnej jazdy po wałach w towarzystwie licznych gwiazd (nocne niebo było przepiękne) i łuny światła lampek na kierownicach. Mijani wcześniej po drodze współzawodnicy straszyli, że droga powrotna będzie technicznie trudniejsza względem tej już przebytej. Na szczęście okazało się to wierutnym kłamstwem. Zakładam, że tak zaplanowany powrót był działaniem intencjonalnym Organizatorów, w związku z czym chylę czoła w podziękowaniu. Oczywiście - zdarzały się odcinki tak "ukochanych" przez Uczestników wałów, gdzie nadal solidnie trzęsło, ale mając w pamięci jazdę przeciwnym brzegiem można przymknąć na nie oko. Ponadto noc sama w sobie była ciepła i przede wszystkim bezsłoneczna ;). Tym oto sposobem dotarliśmy z powrotem do Pyzdr, gdzie zorganizowaliśmy krótką przerwę na Orlenie, głównie na kawę i (w końcu) uwolnienie stóp z okowów obuwia. Aha, na asfaltowym odcinku pomiędzy Lądem a Pyzdrami dołączył do nas Dimitry, który rozszerzył nasze trio do formy kwartetu i wraz z nami dotarł do mety.
Ostatnią (a przynajmniej tak mi się wydaje) pauzę zaliczyliśmy również na Orlenie w Nowym Mieście nad Wartą. Jadąc dalej pod osłoną nocy w głowach kiełkowała nam pocieszająca myśl - byle do Śremu, tam się skończą wały. I faktycznie - na wylocie ze Śremu czekał nas długi asfaltowy odcinek, który z jednej strony pozwolił odpocząć, ale z drugiej (zważając na panującą porę) wprowadził mnie w stan ogólnego znużenia i kilku mikro drzemek. Na szczęście wraz z nadchodzącym świtem (a ten dopadł nas w okolicy Kamionek) znużenie poszło w niepamięć. Dalsza część trasy, czyli wyciągnięty aż nad Murowaną Goślinę powrót do Poznania to w zasadzie jazda polnymi duktami, przeplatanymi krótkimi odcinkami asfaltowymi, leśnymi drogami Puszczy Zielonka i okolicznościowymi szutrami. Tym oto sposobem dotarliśmy do mostu w Biedrusku, co oznaczało w zasadzie prosty powrót do domu. No, prawie prosty - Krzysiek z Martinem nie mogli sobie darować kilku singli na koniec. Na szczęście nie były to te najbardziej hardcore'owe odcinki, bo na tym etapie trasy musiałbym w Ich kierunku pocisnąć kilka inwektyw ;). W końcu wygramoliliśmy się z krzaków na Wilczym Młynie. Pozostał tylko zjazd wzdłuż Lechickiej, samoczynny reset Wahoo (wrrr) powiązany z przestojem pod Mostem Lecha, ostatni podjazd ulicą Ugory (baaardzo dziękuję - właśnie tego potrzebowałem ;) ) i prosto do mety.
Pod bramą, która o dziwo jeszcze stała ;) przemknęliśmy wraz z Tomkiem po 26 godzinach i 24 minutach jazdy longiem. W moim przypadku oznaczało to poprawę czasu na analogicznym dystansie rok do roku o 2h. i 3min. co uznaję za swój mały sukces.
Na miejscu piątki i podziękowania, medal, strawa, napitek, pogaduchy i do domu spać :)
Rower spisał się wyśmienicie, ogromna w tym zasługa serwisanta (self five ;) ). Tradycyjnie też zabrałem za dużo szpeju i jedzenia. W sumie jednak lepiej za dużo i mieć, niż za mało i żałować :).
Z tego miejsca raz jeszcze wielkie dzięki dla wszystkich zaangażowanych w organizację imprezy - było godnie, było pięknie, było męcząco (ale chyba właśnie o to chodzi), było satysfakcjonująco!
Do zobaczenia za rok, na nowej trasie. Nadal utrzymuję w mocy wniosek o wcześniejszy wgląd w jej przebieg ;)
P.S. Na dystans ze Stravy nie patrzcie - zmieniłem opony i zapomniałem ustawić nowy obwód koła, w związku z czym Wahoo doliczyło mi jakieś 15 dodatkowych kilometrów...
Komentarze
Dzięki!
Źle trzymacie telefony, lepiej wychodzą wschody i zachody, jak trzyma się je bokiem.
Coś tam jeszcze miałem napisać...
Aha, mam! Mega, mega szacun po raz kolejny :) Ja w życiu takiego dystansu szosą nie zrobiłem, nie wspominając o tym czymś:) Pewnie prędzej wybrałbym wersję na pieszo.
Gratulacje!