Warta Gravel ⛅
Kategoria 300 i więcej, ciekawe, ultra
Piątek, 27 sierpnia 2021
Komentarze:
2
Dystans
420.17 km
Czas
22:01
Vśrednia
19.08 km/h
Vmax
44.28 km/h
Tętnośr.
123
Tętnomax
164
Kalorie
15339 kcal
Podjazdy
1448 m
Temp.
14.0 °C
Sprzęt
Szutropołykacz
No i nadszedł sądny dzień ;).
Zanim jednak przejdę do mięska jeden istotny szczegół. Pierwotnie zapisałem się na dwa ultra w sezonie 2021 - Kórnicki Maraton Turystyczny, oraz debiutujący w kalendarzu maratonów Warta Gravel. Pech chciał, że oba miały się odbyć w sierpniu - pierwszy na początku miesiąca, drugi na jego końcu. Z obawy przed niedostateczną regeneracją po KMT, a tym samym brakiem sił i przede wszystkim chęci na Wartę zrezygnowałem z tego pierwszego, głównie dlatego że chciałem się sprawdzić na szutrach, a asfaltowe 500km+ mam już za sobą.
Jedyna niewiadoma z jaką musiałem się zmierzyć to pytanie postawione samemu sobie - czy dam radę przejechać 400km+ "na strzała", czy jak to się przyjęło w ultra slangu "longiem". Jakby nie było 500+ po gładkiej szosie ma się nijak do 400+ po wszystkim co gładką szosą nie jest (choć ogólnie ta również była). W związku z powyższym przyszło mi uzupełnić mój setup o dodatkową torbę, która miała służyć do transportu śpiwora i dodatkowych ciuchów. Wybór padł na FrontLoadera od Topeaka. Ta co prawda była trafnym wyborem, choć zbędnym jak się później okaże ;).
W Laba.Land stanowiącym bazę wyścigu zameldowałem się jakieś 30 minut przed startem. Nie musiałem bawić się w transport samochodem, gdyż wspomniana baza mieściła się jakiś kilometr od miejsca zamieszkania. Z numerem startowym 155 trafiłem do 10 z 11 grup, co oznaczało start o 8:50 (pierwsza grupa startowała o 8:00). Na miejscu wciągnąłem dwa banany, ustawiłem się na linii startu, pamiątkowe zdjęcia i punktualnie za dziesięć 9:00 startujemy.
Każdy, nie tylko ja obawiał się pogody na trasie, gdyż wszelkie prognozy zwiastowały opady. Na nasze szczęście jedyny opad jaki nas dopadł (#nieczujeżeryjmuje) trafił się na Dębinie i trzymał raptem do Lubonia, czyli na pierwszych kilometrach trasy. Później towarzyszyły nam już tylko chmury na zmianę ze słońcem, oraz całkiem znośna temperatura.
Już na początku zawiązała się spora grupa, która trzymała się razem, by ostatecznie za Rogalinem wyklarować się do trzech osób - mnie, oraz nowo poznanych Bartka i Mariusza. W takiej też konfiguracji mknęliśmy wspólnie przez nadwarciańskie single, Puszczę Zielonkę z jedynym na trasie pit stopem Organizatora w Łopuchówku (118,5km) i dalej ku Obornikom. Dodam także (zanim potoczymy się dalej), że pierwsze kilometry, czyli NSR do Rogalina, powrót drugim brzegiem rzeki do miasta, oraz w/w nadwarciańskie single do Promnic to w mojej opinii najtrudniejszy i najbardziej wymagający technicznie odcinek całej trasy. Oczywiście - zdarzały się później piachy, korzenie itp. ale pierwsze na oko 80 km dało mi na dzień dobry w kość. Z drugiej strony dobrze że na początku a nie na końcu ;).
Zbliżając się do Obornik jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas najwyższy przerwę obiadową. Szukaliśmy czegoś na trasie i padło na pizzę, w moim przypadku z ananasem (nie dałem rady wciągnąć całej i to nie z powodu ananasa). Tutaj też zaczęły się Mariusza problemy z żołądkiem (uprzedzając pytania - nie z powodu jedzenia). Najedzeni w 2/3 ruszyliśmy dalej ku Stobnicy i Puszczy Noteckiej dawnym torowiskiem zaadaptowanym do roli DDR. Gdzieś w połowie drogi między Obornikami a zamkiem Mariusz zaczął zostawać z tyłu, a chwilę później podjął decyzję o wycofaniu się z wyścigu. Szkoda, ale szanuję za racjonalne podejście. Od tego momentu już do końca kręciliśmy w duecie.
We wspomnianej przed chwilą Stobnicy ślad pokierował nas w głąb Puszczy Noteckiej, by po paru kilometrach mniej lub bardziej wyboistych ścieżek wjechać na Białą Drogę - kwintesencję kolarstwa szutrowego. Polecam każdemu! Dalej track poprowadził na asfalt, którym pomknęliśmy w stronę Obrzycka. Gdzieś za Nowym Krakowem dopadł nas zmierzch, więc postanowiliśmy zrobić chwilową pauzę na przyodzianie dodatkowych warstw ubrania. Od nastania całkowitego zmierzchu ciężko mi cokolwiek opisać - było ciemno, pole widzenia ograniczało się do plam światła przed nami, za to towarzyszyło nam gwiaździste niebo, gęste lasy i szerokie spektrum nawierzchni. Nieziemskim zawodem był fakt, że nie wjeżdżamy do Sierakowa, w którym zaplanowaliśmy kolejną przerwę na jedzenie i chwilową regenerację. Trasa omijała miasto kierując nas na północ. Trudno, lecimy dalej do Międzychodu. To "lecimy" to akurat mocno na wyrost, gdyż czekał nas odcinek jedynej w Polsce gruntowej drogi wojewódzkiej nr 133, pokrytej znienawidzoną przeze mnie tarką. Ów odcinek ciągnął się przez 14 km, następnie czekało nas kilka km asfaltu i z powrotem na południe leśnymi duktami do wsi Zatom Nowy. Tym razem wiedziałem gdzie jestem (byliśmy tu z Marcinem rok temu), więc z automatu wiedziałem również ile jeszcze czeka nas drogi do wymarzonego Orlenu. Taa, jasne - takiego wała! Organizatorzy pozwolili sobie na przetyranie nas jeszcze przed oczywistym przystankiem na trasie - ot takie życie zawodnika ¯\_(ツ)_/¯.
W końcu trafiliśmy do Międzychodu i przekraczając Wartę (górą ;) ) udaliśmy się na oddaloną o 1,5 km od trasy stację zjeść w końcu coś ciepłego. Jasnym jest, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł - spotkaliśmy tam grupę kolegów i koleżanek, jedni odjeżdżali inni dobijali, jeszcze inni zasypiali nad jedzeniem. Tutaj też korzystając z tego, że nie muszę kurczowo trzymać baranka zerknąłem w końcu na telefon celem obczajenia klasyfikacji. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mamy już Zwycięzcę. Jako pierwszy na mecie zameldował się oczywiście Radek Gołębiewski, który pokonał trasę w kosmicznym czasie 14:15h o__O. No cóż - pucharu nie zdobędę, to właśnie stało się jasne...
Posileni hot-dogami i mocno średnimi pierogami ruszyliśmy z powrotem w kierunku Poznania. To z czym musieliśmy się borykać do wschodu słońca to wertepy, piachy (sporo pchania rowerów), bardzo wysoka wilgotność powietrza (w końcu jechaliśmy wzdłuż rzeki) objawiająca się gęstymi mgłami i minimalną widocznością, oraz postępująca senność. Zadecydowaliśmy więc, że w najbliższej napotkanej wiacie zaliczymy przerwę na ucięcie komara. Ta trafiła nam się w którejś z mijanych wsi. Na sen poświęciliśmy godzinę. Ile faktycznie spaliśmy - nie wiem. Bardziej istotnym stał się fakt, że wystarczyła nam folia NRC co oznacza, że targanie śpiworka okazało się totalnie zbędne. Ot nauka na przyszłość ;). Wschód dopadł nas gdzieś w Sierakowskim Parku Krajobrazowym. Również mniej więcej w tym czasie dało o sobie znać kolano Bartka, co skutkowało spowolnieniem jazdy i częstszymi przystankami. Tych po drodze zaliczyliśmy jeszcze (jeśli dobrze pamiętam) 3, może 4, a im bliżej Poznania byliśmy tym wolniej się toczyliśmy. Na szczycie 11-procentowej sztajfy na wylocie z Obornik w końcu pozbyłem się odzieży wierzchniej pozostawiając na sobie jedynie bibsy i koszulkę - tak, sobota także pokazała prognozom faka :D. Odcinek z Obornik do Poznania to kulanie się ze średnią między 12 a 15 km/h, a i sam Poznań szedł ciężko. Kompana jednak nie zostawiłem, mimo że kilkukrotnie mi to proponował. W końcu koło 13:00 przekroczyliśmy linię mety powitani gromkimi brawami (jak każdego pojawiającego się z powrotem w Laba.Land), medalem, chilli con carne i piwem. Aha, na metę wpadła Agnieszka z Kapslem :). Pogratulowałem Bartkowi debiutu, podziękowaliśmy sobie za wspólne spuszczenie sobie fizycznego wpie*dolu, rozwaleni na leżakach powspominaliśmy minione 22h i w końcu po pół godzinie wróciliśmy z Agnieszką i Kudłatym do domu. Jedyne co zdążyłem ogarnąć przed snem to ciuchy do pralki i samego siebie. Reszty dnia nie pamiętam.
Podsumowując - debiut w gravelowym ultra uważam za udany. Czas netto zarejestrowany przez Wahoo to 22h, choć gdyby nie kontuzja Bartka udałoby się pewnie zamknąć pętlę w 20.
Wiem również, że gravelowe 400 km na strzała jest wykonalne, co w przyszłości oznacza jedną torbę mniej i lżejszy rower.
A co w 2022? Chciałbym zaliczyć co najmniej 3 maratony, ale na Wisłę 1200 chyba nie jestem jeszcze gotowy. Chyba... ;)
Warta Gravel ⛅ | Ride | Strava
Zanim jednak przejdę do mięska jeden istotny szczegół. Pierwotnie zapisałem się na dwa ultra w sezonie 2021 - Kórnicki Maraton Turystyczny, oraz debiutujący w kalendarzu maratonów Warta Gravel. Pech chciał, że oba miały się odbyć w sierpniu - pierwszy na początku miesiąca, drugi na jego końcu. Z obawy przed niedostateczną regeneracją po KMT, a tym samym brakiem sił i przede wszystkim chęci na Wartę zrezygnowałem z tego pierwszego, głównie dlatego że chciałem się sprawdzić na szutrach, a asfaltowe 500km+ mam już za sobą.
Jedyna niewiadoma z jaką musiałem się zmierzyć to pytanie postawione samemu sobie - czy dam radę przejechać 400km+ "na strzała", czy jak to się przyjęło w ultra slangu "longiem". Jakby nie było 500+ po gładkiej szosie ma się nijak do 400+ po wszystkim co gładką szosą nie jest (choć ogólnie ta również była). W związku z powyższym przyszło mi uzupełnić mój setup o dodatkową torbę, która miała służyć do transportu śpiwora i dodatkowych ciuchów. Wybór padł na FrontLoadera od Topeaka. Ta co prawda była trafnym wyborem, choć zbędnym jak się później okaże ;).
W Laba.Land stanowiącym bazę wyścigu zameldowałem się jakieś 30 minut przed startem. Nie musiałem bawić się w transport samochodem, gdyż wspomniana baza mieściła się jakiś kilometr od miejsca zamieszkania. Z numerem startowym 155 trafiłem do 10 z 11 grup, co oznaczało start o 8:50 (pierwsza grupa startowała o 8:00). Na miejscu wciągnąłem dwa banany, ustawiłem się na linii startu, pamiątkowe zdjęcia i punktualnie za dziesięć 9:00 startujemy.
Każdy, nie tylko ja obawiał się pogody na trasie, gdyż wszelkie prognozy zwiastowały opady. Na nasze szczęście jedyny opad jaki nas dopadł (#nieczujeżeryjmuje) trafił się na Dębinie i trzymał raptem do Lubonia, czyli na pierwszych kilometrach trasy. Później towarzyszyły nam już tylko chmury na zmianę ze słońcem, oraz całkiem znośna temperatura.
Już na początku zawiązała się spora grupa, która trzymała się razem, by ostatecznie za Rogalinem wyklarować się do trzech osób - mnie, oraz nowo poznanych Bartka i Mariusza. W takiej też konfiguracji mknęliśmy wspólnie przez nadwarciańskie single, Puszczę Zielonkę z jedynym na trasie pit stopem Organizatora w Łopuchówku (118,5km) i dalej ku Obornikom. Dodam także (zanim potoczymy się dalej), że pierwsze kilometry, czyli NSR do Rogalina, powrót drugim brzegiem rzeki do miasta, oraz w/w nadwarciańskie single do Promnic to w mojej opinii najtrudniejszy i najbardziej wymagający technicznie odcinek całej trasy. Oczywiście - zdarzały się później piachy, korzenie itp. ale pierwsze na oko 80 km dało mi na dzień dobry w kość. Z drugiej strony dobrze że na początku a nie na końcu ;).
Zbliżając się do Obornik jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas najwyższy przerwę obiadową. Szukaliśmy czegoś na trasie i padło na pizzę, w moim przypadku z ananasem (nie dałem rady wciągnąć całej i to nie z powodu ananasa). Tutaj też zaczęły się Mariusza problemy z żołądkiem (uprzedzając pytania - nie z powodu jedzenia). Najedzeni w 2/3 ruszyliśmy dalej ku Stobnicy i Puszczy Noteckiej dawnym torowiskiem zaadaptowanym do roli DDR. Gdzieś w połowie drogi między Obornikami a zamkiem Mariusz zaczął zostawać z tyłu, a chwilę później podjął decyzję o wycofaniu się z wyścigu. Szkoda, ale szanuję za racjonalne podejście. Od tego momentu już do końca kręciliśmy w duecie.
We wspomnianej przed chwilą Stobnicy ślad pokierował nas w głąb Puszczy Noteckiej, by po paru kilometrach mniej lub bardziej wyboistych ścieżek wjechać na Białą Drogę - kwintesencję kolarstwa szutrowego. Polecam każdemu! Dalej track poprowadził na asfalt, którym pomknęliśmy w stronę Obrzycka. Gdzieś za Nowym Krakowem dopadł nas zmierzch, więc postanowiliśmy zrobić chwilową pauzę na przyodzianie dodatkowych warstw ubrania. Od nastania całkowitego zmierzchu ciężko mi cokolwiek opisać - było ciemno, pole widzenia ograniczało się do plam światła przed nami, za to towarzyszyło nam gwiaździste niebo, gęste lasy i szerokie spektrum nawierzchni. Nieziemskim zawodem był fakt, że nie wjeżdżamy do Sierakowa, w którym zaplanowaliśmy kolejną przerwę na jedzenie i chwilową regenerację. Trasa omijała miasto kierując nas na północ. Trudno, lecimy dalej do Międzychodu. To "lecimy" to akurat mocno na wyrost, gdyż czekał nas odcinek jedynej w Polsce gruntowej drogi wojewódzkiej nr 133, pokrytej znienawidzoną przeze mnie tarką. Ów odcinek ciągnął się przez 14 km, następnie czekało nas kilka km asfaltu i z powrotem na południe leśnymi duktami do wsi Zatom Nowy. Tym razem wiedziałem gdzie jestem (byliśmy tu z Marcinem rok temu), więc z automatu wiedziałem również ile jeszcze czeka nas drogi do wymarzonego Orlenu. Taa, jasne - takiego wała! Organizatorzy pozwolili sobie na przetyranie nas jeszcze przed oczywistym przystankiem na trasie - ot takie życie zawodnika ¯\_(ツ)_/¯.
W końcu trafiliśmy do Międzychodu i przekraczając Wartę (górą ;) ) udaliśmy się na oddaloną o 1,5 km od trasy stację zjeść w końcu coś ciepłego. Jasnym jest, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł - spotkaliśmy tam grupę kolegów i koleżanek, jedni odjeżdżali inni dobijali, jeszcze inni zasypiali nad jedzeniem. Tutaj też korzystając z tego, że nie muszę kurczowo trzymać baranka zerknąłem w końcu na telefon celem obczajenia klasyfikacji. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że mamy już Zwycięzcę. Jako pierwszy na mecie zameldował się oczywiście Radek Gołębiewski, który pokonał trasę w kosmicznym czasie 14:15h o__O. No cóż - pucharu nie zdobędę, to właśnie stało się jasne...
Posileni hot-dogami i mocno średnimi pierogami ruszyliśmy z powrotem w kierunku Poznania. To z czym musieliśmy się borykać do wschodu słońca to wertepy, piachy (sporo pchania rowerów), bardzo wysoka wilgotność powietrza (w końcu jechaliśmy wzdłuż rzeki) objawiająca się gęstymi mgłami i minimalną widocznością, oraz postępująca senność. Zadecydowaliśmy więc, że w najbliższej napotkanej wiacie zaliczymy przerwę na ucięcie komara. Ta trafiła nam się w którejś z mijanych wsi. Na sen poświęciliśmy godzinę. Ile faktycznie spaliśmy - nie wiem. Bardziej istotnym stał się fakt, że wystarczyła nam folia NRC co oznacza, że targanie śpiworka okazało się totalnie zbędne. Ot nauka na przyszłość ;). Wschód dopadł nas gdzieś w Sierakowskim Parku Krajobrazowym. Również mniej więcej w tym czasie dało o sobie znać kolano Bartka, co skutkowało spowolnieniem jazdy i częstszymi przystankami. Tych po drodze zaliczyliśmy jeszcze (jeśli dobrze pamiętam) 3, może 4, a im bliżej Poznania byliśmy tym wolniej się toczyliśmy. Na szczycie 11-procentowej sztajfy na wylocie z Obornik w końcu pozbyłem się odzieży wierzchniej pozostawiając na sobie jedynie bibsy i koszulkę - tak, sobota także pokazała prognozom faka :D. Odcinek z Obornik do Poznania to kulanie się ze średnią między 12 a 15 km/h, a i sam Poznań szedł ciężko. Kompana jednak nie zostawiłem, mimo że kilkukrotnie mi to proponował. W końcu koło 13:00 przekroczyliśmy linię mety powitani gromkimi brawami (jak każdego pojawiającego się z powrotem w Laba.Land), medalem, chilli con carne i piwem. Aha, na metę wpadła Agnieszka z Kapslem :). Pogratulowałem Bartkowi debiutu, podziękowaliśmy sobie za wspólne spuszczenie sobie fizycznego wpie*dolu, rozwaleni na leżakach powspominaliśmy minione 22h i w końcu po pół godzinie wróciliśmy z Agnieszką i Kudłatym do domu. Jedyne co zdążyłem ogarnąć przed snem to ciuchy do pralki i samego siebie. Reszty dnia nie pamiętam.
Podsumowując - debiut w gravelowym ultra uważam za udany. Czas netto zarejestrowany przez Wahoo to 22h, choć gdyby nie kontuzja Bartka udałoby się pewnie zamknąć pętlę w 20.
Wiem również, że gravelowe 400 km na strzała jest wykonalne, co w przyszłości oznacza jedną torbę mniej i lżejszy rower.
A co w 2022? Chciałbym zaliczyć co najmniej 3 maratony, ale na Wisłę 1200 chyba nie jestem jeszcze gotowy. Chyba... ;)
Komentarze
NSR najtrudniejszy? Ciekawe, jak na moje chyba bym tę tarkę uznał za taką :)
Ładny medalik. Należy się za całokształt i nieopuszczenie kolegi.