Po raz kolejny pogoda w ciągu całego dnia zapowiadała się lepiej niż dobrze, więc również po raz kolejny postanowiliśmy zrealizować plan 100+. Tym razem padło na Piechcin. Życzeniem mojego kompana (którym ponownie został Micor) była trasa możliwie jak najbardziej terenowa. W niedzielę wieczorem wyrysowałem ślad i następnego dnia po godzinie 10:00 ruszyliśmy w kierunku punktu docelowego jakim był kujawski Wielki Kanion. Na dzień dobry okazało się, że prognozy nie do końca się sprawdziły - było co prawda bezwietrznie, ale słońca właściwie przez cały dzień nie uświadczyliśmy. Początkowy etap trasy wyrysowałem standardowo przez Lasy Królewskie, Gołąbki i leśnostradą do Gąsawki. Dolinkę sobie odpuściliśmy, gdyż po wieczornych opadach pewnie byśmy tam zdrowo grzęzli w błocie. Z Gąsawki pomknęliśmy do Chomiąży Szlacheckiej w której to rozpoczynał się alternatywny wariant dojazdu przez Laski Wiekie, Rozalinowo, Annowo i Sczepankowo, z którego dość trudnym leśnym, a następnie polnym duktem dotarliśmy do Szerokiego Kamienia. Tu czekała nas krótka przymusowa przerwa na łatanie mojej dentki. Po 20-minutowym serwisie ruszyliśmy dalej asfaltem bezpośrednio do Piechcina. Na miejscu zahaczyliśmy o market w którym zrobiliśmy małe zakupy i od razu udaliśmy się nad zalany kamieniołom. Singiel dookoła jeziorka również sobie darowaliśmy ruszając ku głównej atrakcji. Na szczycie nieczynnego wyrobiska urządziliśmy sobie popas. Muszę przyznać, że o tej porze roku ta gigantyczna dziura nie wygląda może tak rewelacyjnie jak latem, ale nie zmienia to faktu że nadal robi piorunujące wrażenie. Po przerwie na herbatę i szamę przyszła pora na powrót. Trasę powrotną poprowadziłem przez Radłowo, następnie terenem przez Mikołajkowo, Rezerwat Mierucinek i Boguchwałę gdzie trafiliśmy na opuszczone gospodarstwo. Spod pustostanu skrajem lasu dotariśmy do Broniewiczek w których ponownie chwyciliśmy asfalt. Kolejnym ciekawym punktem na trasie okazał się budynek stacyjny w Wszedzieniu w ciągu nieistniejącej już linii 238 Mogilno-Barcin. Spod stacji przez Wszedzień Nowy, Chałupska i Chwałowo, wzdłuż jez. Wiecanowskiego dotarliśmy do Wieńca, czyli na znany nam już fyrtel. Z Wieńca ponownie terenem dotarliśmy do Józefowa, a dalej przez Palędzie Kościelne, Palędzie Dolne i Przyjmę udaliśmy się ku ostatniej tego dnia atrakcji jaką był punkt widokowy w Dusznie. Podjazd na szczyt Wału Wydartowskiego piaszczystym wariantem skutecznie nas wypompował, ale widoki szybko pozwoliły zapomnieć o zmęczeniu. Nie było może idealnie i super przejrzyście, ale nadal pięknie. Z Duszna zjechaliśmy w dół do Kruchowa, a do Gniezna dotarliśmy przez Hutę Trzemeszeńską, Pasiekę, Kozłowo i Strzyżewa - Paczkowe, Smykowe, oraz Kościelne. Trasa okazała się być naprawdę ciekawą, na pewno do powtórki przy bardzej sprzyjających okolicznościach przyrody :).
Dopołudniowo-popołudniowa pętla z Marcinem. Wiatru praktycznie zero, więc jechało się na tyle wybornie, że nie wiem kiedy to 50 km nam zleciało. Po 19:00 ruszyłem z Micorem na pętlę pod osłoną nocy. Trwająca bezwietrzna aura nadal zachęcała do jazdy więc pierwotnie zaplanowany wypad do Dziekanowic i z powrotem przeksztacił się w trochę dłuższy wyjazd. Tym oto sposobem w zwykły szary czwartek wpadły kolejne trzycyfrowe kilometry :)
Niedziela zapowiadała się lepiej niż dobrze, w związku z tym jeszcze w sobotę zaplanowaliśmy z Micorem kolejny ponad stukilometrowy trip. Micor wyszedł z propozycją objazdu jez. Powidzkiego, ja wyrysowałem trasę i byliśmy gotowi do jazdy. Przy okazji udało mi się zwerbować pana Jurka. Ruszyliśmy dość wcześnie jak na luty bo o 9:00 rano. Poranek nie zapowiadał się tak dobrze jak przewidywały prognozy - było pochmurno, niby bezwietrznie ale podczas jazdy coś się tam jednak czuło, no i chłodno. Taka pogoda towarzyszyła nam aż do Przybrodzina, czyli przez pierwsze 2 godziny. Po drodze oczywiście odwiedziliśmy molo w Skorzęcinie, a objazd jeziora Powidzkiego rozpoczęliśmy w Ostrowie. Na nasze szczęście zaczęło się wypogadzać - wyszło słońce, zrobiło się cieplej i przyjemniej a wiatr stał się praktycznie niewyczuwalny. Wyrysowany przeze mnie ślad tylko w około połowie pokrywa się z oficjalnym niebieskim. Był za to znacznie ciekawszy - nie dość że prowadził drogami gruntowymi zamiast nudnym asfaltem, to jeszcze przebiegał znacznie bliżej linii brzegowej. W Kosewie ponownie chwyciliśmy asfalt tym samym wracając na niebieski szlak, który poprowadził nas do Giewartowa a następnie Kochowa gdzie zwiedziliśmy stary cmentarz ewangelicko-augsburski. Z Kochowa udaliśmy się przez Polanowo do Powidza kończąc tym samym objazd jeziora. Na Dzikiej Plaży urządziliśmy sobie kilkunastominutową przerwę po której ruszyliśmy w podróż powrotną. Do Witkowa dotarliśmy bocznym drogami przez Wiekowo omijając tym samym wyjątkowo ruchliwą tego dnia szosę. W Witkowie przerwa na drożdżówkę od Glanca i jedziemy dalej. Do Gniezna dotarliśmy przez Szemborowo, Małachowo Złych Miejsc, Niechanowo i Goczałkowo. Zadowoleni z przejechanej trasy udaliśmy się do domów. Trip na pewno do powtórzenia :).
Wypad w teorii spontaniczny, gdyż jeszcze w sobotę po południu plan na niedzielę zakładał odpoczynek od dwóch kółek. W godzinach wieczornych otrzymałem od Micora info że będzie miał wolne popołudnie. Pięknie! Pozostało jedynie ustalić trasę i można jechać. Konceptów miałem kilka, ale ostatecznie w związku z prognozowanym wiatrem padło na Puszczę Zielonkę, a tym samym zminimalzowanie ryzyka wmordewindu na szlaku. Dla pewności start ustaliliśmy na 10:00 rano i o tej też godzinie ruszyliśmy przed siebie. Do Tuczna dotarliśmy nad wyraz szybko - to w głównej mierze zasługa przepięknej jak na luty pogody, a co za tym idzie - motywacji do jazdy. Zjazd z asfaltów w głąb Puszczy jeszcze dodatkowo spotęgował ten stan :). W Zielonce zorganizowaliśmy sobie krótką przerwę na posiłek i herbatę, a następnie pokręciliśmy dalej, zgodnie z wyrysowanym śladem na Dziewiczą Górę. Na szczyt dotarliśmy czerwonym szlakiem. Tam kolejna krótka przerwa na energetyka i ciacho, a następnie zjazd szutrem do Kicina i droga powrotna przez Wierzonkę, Uzarzewo, Biskupice, Promno i Pobiedziska do domu. W tych oto pięknych okolicznościach przyrody pękła pierwsza stówa w tym roku. Mam ochotę na kolejne, ale póki co dzień przerwy - tyłek musi dojść do siebie ;).
Plan na ten weekend urodził się już jakiś czas temu. Plan to może zbyt dużo powiedziane - po prostu wraz z Marcinem wiedzieliśmy że ta konkretna sobota będzie nas obu w 100% wolna, a że pogoda zapowiada się wyśmienicie to trzeba będzie ustrzelić jakąś trase 100+. Jako pierwsza do głowy przyszła nam Puszcza Zielonka, lecz w związku z nieobecnością Grigora objeżdżającego w tym czasie kolejne jezioro postanowiliśmy udać się w przeciwnym kierunku. Nieśmiało wyszedłem z propozycją objazdu (w przypadku Marcina ponownego) pustostanów w powiecie słupeckim. Moja propozycja spotkałą się z aprobatą, w związku z czym w sobotę o godzinie 10:00 we trójkę, gdyż do naszej ekspedycji podłączył się Pan Jurek ruszyliśmy ku pierwszej atrakcji - ruinom pałacu w Unii. Po drodze w Czajkach natknęliśmy się na relikt epoki PRL w postaci FSO (już nie Fiata) 125p doposażonego w w instalację LPG! Profanacja! Także w Czajkach zahaczyliśmy (trochę przez przypadek) o opuszczony PGR - w sume również relikt z epoki Kredensa. Eksploracja ruin w Unii przebiegła bardzo sprawnie - w końcu dla każdego z nas była to kolejna wizyta w tym miejscu. Z Unii trochę polem, trochę łąką, trochę piachem, ale głównie asfaltem udaliśmy się do Radłowa. Po drodze zatrzymaliśmy się w okolicy Kornat, gdzie znajduje się stary ewangelicki cmentarz. Bliżej Radłowa mogliśmy podziwiać okazały dąb - pomnik przyrody. W samym Radłowie czekał na nas opuszczony dworek z 1907 r. wraz z przyległymi zabudowaniami. Dworek wyglądał jakby został opuszczony stosunkowo niedawno, choć taki stan prezentuje od co najmniej 2,5 roku (opuszczony został zdecydowanie wcześniej). Z Radłowa drogą łączącą Powidz ze Strzałkowem (prowadzącej rónież do lotniska 33. Bazy Lotnictwa Transportowego) udaliśmy się ku ostatniemu tego dnia pustostanowi którym było opuszczone gospodarstwo ulokowane w samym środku pola. Eksploracja gospodarstwa zajęła nam góra 20 minut, po których ruszyliśmy z powrotem do swoich domów. Do Witkowa dotarliśmy w iście szosowym tempie :). Na rynku chwilę odetchnęliśmy, a ja przy okazji pozbyłem się bluzy wymieniając ją na koszulkę naciągniętą na długi rękaw - tak ciepło było. Z Witkowa przez Małachowo Złych Miejsc, Arcugowo i Niechanowo dotarliśmy do Gniezna kończąc wypad strawą w Barze Jelonek. Zgodnie z planem wyszło nam dobre, a przede wszystkim ciekawe 110 km w pięknych, październikowych okolicznościach przyrody.
Minęło mniej więcej pół roku od dnia, kiedy to złożyłem swoją deklarację uczestnictwa i uiściłem stosowną opłatę wpisową wybierając koronny dystans 120 km. W końcu nadeszła owa wyczekiwana niedziela, 13.09 - dzień w którym odbywała się II edycja Solid Logistics ŠKODA Poznań Bike Challenge, czyli największe w Polsce święto rowerzystów.
Za transport do stolicy Wielkopolski odpowiadał Maniek, który zgarnął mnie wraz z rowerem tuż po 8 rano spod Biedronki. Pogoda o poranku nie napawała optymizmem - było chłodno, mgliście, dżdżyście i mało przyjemnie. Spod dyskontu ruszyliśmy po Bobiko i mniej więcej koło 8:30 pomknęliśmy w komplecie nad poznańską Maltę. Po dotarciu na miejsce zrzuciliśmy z siebie gustowne dresy i tylko w tym i z tym co niezbędne ruszyliśmy w kierunku biura zawodów. Niestety, z uwagi na fakt że agrafki do przymocowania numerów startowych szybko okazały się towarem deficytowym musieliśmy udać się pod trybunę, gdzie stacjonowali wolontariusze ze zszywaczem ;). W sumie dobrze się stało, gdyż właśnie tam trafiłem na kilku znajomych - Bociana (wraz z Mamą i Siostrą), kuzyna Bociana, oraz Bartka.
W tym przemiłym gronie wymieniliśmy kilka...kilanaście...no, może nawet kilkadziesiąt zdań, przy okazji z niekrytym uśmiechem obserwując zmieniającą się aurę. Zmieniającą się oczywiście na lepsze :). Zmierzając koło godziny 11:30 do sektorów startowych po chmurach i mgle nie było nawet śladu - na niebie świeciło piękne, wrześniowe słońce, a temperatura powietrza była po prostu ideana! Start pierwszych sektorów zaplanowany został na godzinę 12:00. My ustawiliśmy się w ostatnim, zadeklarowanym wcześniej sektorze "I", mając przed sobą jakieś 1600 pozostałych miłośników dwóch kółek napędzanych siłą mięśni. To robiło wrażenie!
Sektory wypuszczano co 3 minuty, więc na trasę ruszyliśmy około 12:30. Plan był prosty - jedziemy w naszej grupie, bez szaleństw. Jeśli uda nam się osiągnąć średnią 25 km/h i wrócić w czasie poniżej 5 godzin to będzie naprawde dobrze. W tejże grupie przemknęliśmy przez Poznań. W sumie nie do końca w "tej" grupie, bowiem Bobiko startował z sektora "H", więc ruszył 3 minuty przed nami, a Bartek startujący razem z nami bardzo szybko zniknął z pola widzenia.
Nie mniej z pozostałymi Chłopakami trzymaliśmy się razem...aż do wylotu z Kobylnicy. Adrenalina zrobiła swoje i mimo solidnego wiatru wiejącego prosto w twarz postanowiliśmy wraz z Mańkiem przydepnąć po naszemu. Wpadliśmy tym samym w pewnego rodzaju błędne koło, gdyż im większą ilość osób z wcześniej wypuszczanych sektorów mijaliśmy, tym bardziej chcieliśmy mijać kolejnych. Co istotne - zdecydowana większość startujących rowerzystów to ludzie na szosówkach. Ciężko mi opisać to wspaniałe uczucie, gdy "łyka się" szoszonów jednego po drugim mknąc rowerem MTB na 2.2 calowych gumach :). Pocisnęliśmy solidnie aż do nawrotki w Łubowie, ciągnąc przy okazji kilkuosobową grupę kolarzy. Po drodze minęliśmy wracających Bobiko i Bartka, oraz zgarnęliśmy w biegu po butelce wody ze strefy żywieniowej. Nawrotka to istne wybawienie - w ciągu sekundy wiatr który uprzykrzał ostatnie 40 km zaczął pchać nas do przodu. Momentalnie zgubiliśmy podczepioną pod nas grupę i pomknęliśmy przed siebie do Dziekanowic. Przejazd z Dziekanowic do trasy Gniezno-Kiszkowo to co prawda jazda z bocznymi podmuchami, ale nadal z dość wysoką prędkością przelotową. Wypadając w Komorowie na DW197 ponownie otrzymaliśmy wiatr w żagle. Nie pozostało nam nic innego jak na blacie śmigać przed siebie. Do samego Kiszkowa jechało się, a właściwie było pchanym rewelacyjnie. Schody zaczęły się za Kiszkowem. Kolejny obrót trasy o 180 stopni i dość stromy podjazd dały ludziom ostro w kość. Stwierdziłem że co jak co - ma się trochę tych kilometrów w nogach, więc gdzie jak nie na podjeździe można poprawić czas. Ruszyłem więc ciągnąc Mańka za sobą, mijając kolejne grupy zmęczonych cyklistów. Trasa się wypłaszczyła, ale aż do odbicia na Wierzyce trzeba było walczyć z wmordewindem. Z Wierzyc gładkim asfaltem pomknęliśmy do Wronczyna, gdzie ulokowana była kolejna (a zarazem ostatnia) strefa żywieniowa. Ponownie w locie zgarneliśmy po butelce wody i izotoniku i pod osłoną drzew pokręciliśmy przez Puszczę Zielonkę wyboistymi asfaltami w stronę Wierzonki. Tu moje szacowne cztery litery wyraźnie dały o sobie znać. W końcu jednak asfalt się wyrównał, las się skończył, a nas prawie przetrącił mijający nas zza pleców radiowóz... W samej Wierzonce z daleka dało się poznać (po krystalicznie białych kasku i rowerze) Grigora. Wspólnie z Mariuszem się na Niego wydarliśmy, a ten w ostatniej chwili zdążył chwycić aparat i strzelić nam foto.
Pozdrowiliśmy się wzajemnie i śmignęliśmy dalej w stronę Kobylnicy. Z Kobylnicy aż do Ronda Śródka trasa praktycznie pokrywała się z pierwszymi kilometrami wyścigu. Zmiana nastąpiła po odbiciu w ul. Warszawską. Dla wielu była to istna udręka na ostatnich kilometrach - łagodny, choć długi podjazd aż do skrzyżowania z ul. Mogileńską, ponownie wiatr prosto w twarz, no i przede wszystkim zmęczenie... Ja jakimś cudem tego wszystkiego nie czułem i w sumie nie wiem kiedy zgubiłem za sobą Mańka. Żwawo deptając, mijając kolejnych kolarzy i tym samym jeszcze bardziej się nakręcając dotarłem do Węzła Antoninek. Tam zlokalizowana była chorągiew informująca, że do mety pozostało 5 km. Nie wiem skąd we mnie brały się jeszcze siły, a tym bardziej optymizm, ale dalej ostro cisnąć przed siebie postanowiłem (tak dla żartu) podpytywać mijanych rowerzystów czy piszą się na jeszcze jedno okrążenie. Chyba nie muszę mówić z jakimi epitetami się spotkałem... ;). Zawijając rogala na Browarnej wiedziałem, że do mety pozostał żabi skok. Nie pozostało mi nic innego jak przemknąć ul. Dymka, a następnie ul. Baraniaka drąc się tylko non stop "lewa wolna!". Bramę mety ujrzałem szybciej niż się spodziewałem. Kilka ostatnich obrotów korbą, już na stojąco, z mega naporem na pedały i...po wyścigu :) Na metę wpadłem z czasem 4:14:50, ze średnią prędkością 27,65 km/h. Powiem szczerze - takiego wyniku się nie spodziewałem :). Liczyłem po cichu, że może uda się przejechać trasę w 4:30, ale zarówno czas na mecie, jak i średnia prędkość były dla mnie totalnym zaskoczeniem. I to wszystko na MTB i grubych kichach! Tuż po mnie na metę wpadł Mariusz, z którym wspólnie już na spokojnie pokręciliśmy na dół do miasteczka zawodów. Tam otrzymaliśmy pamiątkowe medale.
Z medalami na szyjach udaliśmy się na parking rowerowy (gdzie z kolei ilość rowerów robiła mega wrażenie), a stamtąd już na nogach udaliśmy się do Strefy Finiszera na zasłużony posiłek.
Jakimś cudem udało nam się zebrać całą naszą ekipę do kupy. Wspólnie w siódemkę usiedliśmy przy stole i zajadając się hamburgerami popijanymi zimnym piwem z Browaru Fortuna oddaliśmy się powyścigowym komentarzom. Komentarzom jak najbardziej pozytywnym. Po mniej więcej godzinie odpoczynku przyszedł czas na pożegnanie z Chłopakami, gdyż robiło się późno, a trzeba było wrócić jeszcze do domu. Zapakowaliśmy rowery na auto i bez większych problemów komunikacyjnych ruszyliśmy do Gniezna.
W domu zameldowałem się po 20:00. Oczywiście z gigantycznym uśmiechem na ustach :). Imprezę zaliczam do mega udanych. Kilka niedociągnięć by się znalazło, ale patrząc na skalę całego przedsięwzięcia nie mam nawet najmniejszego zamiaru ich wytykać. Jedno jest pewne - za rok startuje ponownie. Kto wie - może na szosie? Tymczasem Organizatorom serdecznie dziękuję! Jesteście Wielcy!!!
P.S. Z dokładną klasyfikacją i szczegółowymi wynikami można zapoznać się tutaj.
Piękna pogoda za oknem - aż żal nie ruszyć rowerem przed siebie. Wspólnie z Marcinem obraliśmy kierunek nad jez. Kamienieckie, ku granicom województwa. Mknąc przed siebie postanowiliśmy rozszerzyć trasę o dodatkową, znaną nam już atrakcję - most kolejowy w Marcinkowie. W tylnym kole wesoło cyka nowa piasta Novateca.
Ustawiany od jakiegoś czasu wspólny wypad w weekend majowy. Ostatecznie padło na Puszczę Zielonkę z punktem kulminacyjnym na Dziewiczej Górze. Jakimś cudem (do teraz nie wiem jak to się stało ;) ) udało nam się wyciągnąć z nory Grigora. Na umówione miejsce spotkania w Promnie dojechaliśmy serwisówką wzdłuż S5, Wierzyce i PK. Dalej mocną pięcioosobową paką ruszyliśmy przez Górę, Jankowo, Uzarzewo i Wierzonkę do Zielonki. Na szczycie Dziewiczej przerwa regeneracyjna, szybki zjazd w dół jednym z terenowych szlaków i powrót do domu asfaltami. Przy okazji zajechałem piastę w tylnym kole.
Zgodnie z ustaleniami z dnia poprzedniego koło 8:00 miałem stawić się na dworcu PKP, z którego zgodnie z rozkładem o 8:15 mieliśmy odjechać do Poznania. Rower, prowiant w postaci dwóch bananów, napoje i całą resztę rowerowego majdanu przygotowałem jeszcze w piątek wieczorem, by dziś tylko szybko się ogarnać, ubrać i ruszyć na pociąg. Budzik nastawiłem na 7:00, lecz zrobiłem to na tyle niefortunnie, że rano w ogóle nie zadziałał. Zadziałał na szczęście ten naturalny - punkt 7:00 oczy jak 5 złotych :P. Zebrałem wszystko do kupy, ubrałem się na półkrótko gdyż mimo 8 stopni na plusie od rana wiało jescze chłodem i ruszyłem na spotkanie Panu Jurkowi, Mateuszowi i Marcinowi. Na dworcu byłem punkt 8:00, gdzie swe kroki skierowałem od razu ku biletomatowi. Nigdzie też nie wyczaiłem reszty ekipy wypadowej, za to ekipa wypadowa wyczaiła mnie. Kupiliśmy bilety i udaliśmy się na peron. Pociąg nadjechał punktualnie (o dziwo ;) ). Wpakowaliśmy się do przedziału dla podróżnych z większym bagażem, zajęliśmy miejsca siedzące (Mateusz postanowił wybrać miejsce stojące) i ruszyliśmy ku przygodzie. Wysypaliśmy się na poznańsich Garbarach, skąd formalnie rozpoczęła się nasza dzisiejsza trasa. Pierwsze kilometry to przejazd przez miasto na Stary Rynek w Poznaniu.
Po 9:00 było już na tyle ciepło, że jedyne o czym myślałem to w miarę szybko zredukować warstwę górnej odzieży. Naszym dzisiejszym przewodnikiem został Marcin posiłkujący się mapą GPSWielkopolska. Śladu jako takiego nie wyznaczyliśmy - postanowiliśmy kręcić na bieżąco :). Ze Starego Miasta udaliśmy na Chwaliszewo, by tam zjechać nad brzeg Warty wzdłuż któej ciągnie się NSR (Nadwarciański Szlak Rowerowy). Tym szlakiem mieliśmy dotrzeć do Puszczykowa. Początkowo szlak prowadził nas wzdłuż rzeki, by w okolicy Drogi Dębińskiej wbić się w zadrzewione tereny Parku Dębina.
W międzyczasie szybko narastającająca temperatura powietrza zmusiła nas do skrócenia odzieży wierzchniej. Dalsza jazda na krótko to nieziemska ulga. Z Dębiny najstarszym w Poznaniu DDR-em udaliśmy się do Lubonia, przecinając górą Autostradę Wolności (A2). W Luboniu ponownie wróciliśmy nad brzeg rzeki, tam też zorganizowaliśmy pierwszą tego dnia przerwę - w tym wypadku śniadaniową. Po napełnieniu żołądków pokręciliśmy dalej przed siebie, mniej lub bardziej piaszczystymi duktami, kręcąc wzdłuż starorzecza Warty, a dalej ponownie wzdłuż jej brzegu, napawając oczy budzącą się do życia dziką przyrodą.
W końcu docieramy do Puszczykowa w którym opuszczamy NSR i najpierw drogą, a następnie DDR-em docieramy do Mosiny. Nasz następny cel - Wielkopolski Park Narodowy. Pierwotny plan (o ile taki w ogóle istniał :P ) zakładał podjazd ul. Pożegowską i wjazd do parku przez Pożegowo. Marcin stwierdził jednak, że do WPN-u wjedziemy alternatywną drogą - przez Ludwikowo, terenami Wielkopolskiego Centrum Pulmonologii i Torakochirurgii. Nadłożenie kilometrów się opłaciło - nad Jezioro Kociołek zjechaliśmy szybkim i stromym szutrem. Gdyby nie to, że trzeba by było się ponownie wdrapywać na górę, zjechałbym pewnie jeszcze nie raz.
Nad Jeziorem Góreckim urządziliśmy kolejną krótką przerwę, oddając się ciszy panującej w parku. No, z tą ciszą może trochę przesadziłem, gdyż humory nam dopisywały, a śmiech (by nie powiedzieć - dziki rechot ;) ) towarzyszył nam non stop.
Ścieżką biegnącą wzdłuż brzegu ruszyliśmy dalej przed siebie, by na pierwszym skrzyżowaniu szlaków odbić w prawo i pokręcić na skraj parku. Tu czekała nas chwila wytchnienia od wyboistych duktów - znaleźliśmy się na asfaltowej drodze w Jeziorach. Ta przyjemność niestety dość szybko się skończyła, gdy ponownie odbiliśmy w prawo i udaliśmy się w kierunku Pożegowa. Czekała nas przeprawa długą, grząską piaszczystą prostą. Pokonałem ją na kołach, lecz muszę przyznać że zdyszałem się nieziemsko. Z dwojga złego zdecydowanie wolę jeździć pod wiatr. Dotarłszy do Pożegowa od razu skierowaliśmy się na wieże widokową ulokowaną na Osowej Górze.
Skoro byliśmy już w Pożegowie wypadałoby podjąć tradycyjną próbę bicia rekord prędkości na zjeździe ul. Pożegowską. W dół pomknęliśy jeden za drugim. Niestety wiejący w twarz wiatr i konieczność wyminięcia snujących się traktorów spowodowały, że ciężko (przynajmniej mi) było przekroczyć 60 km/h. Będąc z powrotem w Mosinie udaliśmy się do Tesco celem zakupu płynów, przekąsek, a co niektórzy zapasów na nadchodzącą wojnę ;). Kolejna wesoła przerwa minęła bardzo szybko i nadszedł czas by opuścić przyjazne fyrtle Eleganta. Pchani siłą wiatru udaliśmy się do Kórnika. Po drodze zatrzymaliśmy się w Rogalinie by cyknąć kolejne grupfoto, tym razem pod Pałacem Raczyńskim. Niestety okazało się, że dostęp do pałacy jest niemożliwy, gdyż od roku rzeźbią tu alejki uniemożliwiając turystom podiwianie państwowego mienia. Cóż - pozostało nam pokręcić pod Mauzoleum.
Z Rogalina ruszyliśmy dalej do Kórnika. Prędkość nie spadała poniżej 30 km/h - to zasługa wiejącego w plecy wiatru. W którymś momencie Marcin zaproponował, by odbić w las i zwiedzić opuszczoną jednostkę 31 Kórnickiego Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej w Czołowie. Jak zaproponował - ta uczyniliśmy. Wbiliśmy się w las i wojskową betonówką dotarliśmy do pustostanów. Na miejscu dowiedzieliśmy się przy okazji co to była za jednostka, ilu żołnieży tu stacjonowało, kiedy ją rozwiązano, oraz jak dotrzeć do miejsc, gdzie znajdowały się baterie startowe S-125 Newa-SC.
Z opuszczonej jednostki ponownie na DW431, którą w dalszym ciągu z wiatrem trafiliśmy do Kórnika. W Kórniku zawitaliśmy do Biedry i uzupełniliśmy zapas prowiantu. Tu też ustaliliśmy, że urządzimy sobie dłuższą przerwę na konsumpcję, najlepiej na ławeczce nad Jeziorem Kórnickim. Przerwa trwała dobre 40 minut. W końcu pełni nowej energii wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w kierunku Gniezna. Droga powrotna wiodła fragmentem Poznańskiego Pierścienia Rowerowego, tj. przez Mościenicę, Borówiec, Robakowo, Tulce, Gowarzewo i Trzek. W Trzeku wskoczyliśmy na DW434 i udaliśmy się do Kostrzyna. W Kostrzynie zaliczyliśmy ostatnią dzisiejszego dnia przerwę pod Tesco (raz jeszcze trzeba było uzupełnić zapas płynów), spod którego nadal drogą wojewódzką 434 ruszyliśmy przez Iwno, Sanniki i Wagowo do Wierzyc. We Wierzycach wbiliśmy się na serwisówkę wzdłuż S5 którą właściwie z zamkniętymi oczami i nie opuszczającą nas głupawką dotarliśmy do końca naszej wyprawy. Tablicę "Gniezno" minęliśmy po niewiele ponad 6 godzinach jazdy w doborowym towarzystwie, zadowoleni z pokonanego dystansu. Jak widać spontanicznie pojawiające się pomysły mogą wypalić, a pogoda jeśli tylko chce może nam sprzyjać. W tym wypadku sprzyjała w 100%! Panowie - dzięki za tripa! :)
Nadszedł wtorek - dzień zasłużonego odpoczynku po niedzieli w pracy. Od początku tego tygodnia wiedziałem, że wtorek muszę wykorzystać maksymalnie rowerowo, gdyż środęi czwartek spędzę nad morzem (w pracy oczywiście). Rowerowo zapowiadała się również pogoda, choć wiatr nadal nie chciał ustąpić. Budzik nastawiłem na 8:00 rano, lecz obudziłem się zanim w ogóle zdążył zadzwonić. Kontrolnie wyjrzałem przez okno - jest ok. Rzut oka na prognozy - jest ok, choć nadal ten pieprzony wiatr... Trudno się mówi - trzeba będzie się z nim zmierzyc. Postanowiłem ponowie ruszyć do stolicy wielkopolski niegdyś śmiganym wariantem asfaltowym. Ponieważ trasę już wcześniej opisywałem, nie będę zagłębiał się w szczegóły przejazdu, a jedynie krótko opiszę jej przebieg - Serwisówką do Wierzyc, dalej Gołunin, Pobiedziska, Promno, Góra, Sarbinowo, Łowęcin w któym miałem okazję przyuważyć akcję gaszenia płonącej hali, Swarzędz, Antoninek i poznańska Malta. To, co w całej tej trasie najistotniejsze to ów pieroński wiatr - przez dobre 3/4 drogi wiał mi prosto w twarz, czasem z taką siłą że ciężko było opanować rower. Z drugiej strony uparta i narwana ze mnie bestia - jak sobie do czachy wbije że dam mu radę, to dam. No i dałem! :) Wbrew pozorom aż tak tragicznie nie było. Z Malty przejazd przez Stare Miasto i Półwiejską na Dworzec PKP, gdzie jak zawsze szczęście się do mnie uśmiechnęło - pociąg do domu odjeżdżał w ciągu 20 minut.
W Gnieźnie zameldowałem się przed 15:00. Śmignąłem jeszcze do Galerii dokładając tym samym kolejne kilometry i przed 16:00 wylądowałem z powrotem w domu. Jeszcze będąc w Poznaniu kapnąłem się, że dobija się do mnie Micor. W końcu podczas naszego niespodziewanego spotkania ustaliliśmy, że z początkiem tego tygodnia wspólnie wykręcimy kilka kaemów. Dałem Mu znać gdzie jestem, po czym telefon zdechł. Po raz kolejny Dawid odezwał się po południu, gdy zabierałem się do odpoczynku po podróży. Poinformował mnie że właśnie wyjeżdża z domu i jedzie do Gniezna. Dosłownie parę sekund później zadzwonił Pan Jurek z zapytaniem, czy pasuje mi start o tej samej godzinie i z tego samego miejsca co wczoraj. Powiązałem szybko fakty, dałem znać Micorowi by kierował się na tory, po czym sam ubrany adekwatnie do panującej temperatury ruszyłem na Dalki. Na miejsce przybyli poza mną Micor, Pan Jurek, oraz Mateusz. Chwilę pogadaliśmy czekając, aż podniosą szlaban, po czym ruszyliśmy w stronę Wierzbiczan. Na miejsce dotarliśy przez Osiniec, Szczytniki Duchowne, Wolę Skorzęcką i Lubochnię, właściwie całą drogę walcząc z porywistym wiatrem. W ogóle odniosłem wrażenie, że wiatr po południu postawił sobie za cel maksymalnie uprzykrzyć nam życie - niezależnie od tego w jakim kierunku jechaliśmy, wiał prosto w ryj. Odpuściliśmy singla i pokręciliśmy dookoła jeziora w kierunku skarpy. Na skarpie urządziliśmy sobie fotostop przy okazji poprawiając sobie humory totalnymi głupotami :).
Ze skarpy zjechaliśmy z powrotem w dół wzdłuż Rowu Bystrzyckiego by dalej kontynuować objazd jeziora mniej lub bardziej piaszczystymi duktami. W końcu opuściliśmy sprzyjające, leśne tereny wyskakując na asfaltową serpentynę prowadzącą do wsi Wierzbiczany. W Wierzbiczanach odbiliśmy w prawo kręcąc dalej do Jankowa Dolnego.
W Jankowie przecięliśmy starą DK15 i dalej terenowym fragentem trasy maratonu, równolegle do "nowej" DK15, mijając po drodze Wełnicę wróciliśmy do Gniezna. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze dwie krótkie pauzy - jedną na banana...
Z Panem Jurkiem i Mateuszem pożegnaliśmy się pod Piotrem i Pawłem, skąd razem z Micorem wróciłem na Winiary. Dawid zabrał się ze mną, by dopompować podejrzanie miękki amortyzator, a następnie z wiatrem i z górki wrócił i siebie. Tym oto sposobem mój plan na dzisiaj został zrealizowany z nawiązką - po ciekawym poniedziałku przyszedł naprawdę godny wtorek z kolejnym wynikiem z kategorii 100+ Siła! :)