Tres puentes
Kategoria ciekawe
Sobota, 9 maja 2020
Komentarze:
10
Trasę po trzech mostach na nieczynnych liniach kolejowych wpisałem w swój terminarz wypadów już ponad tydzień temu, gdy tylko zorientowałem się, że kolejna sobota zapowiada się wyśmienicie. A nie, to nie tak... Jeszcze raz. Trasę po trzech mostach na nieczynnych liniach kolejowych zacząłem proponować Agnieszce dobry rok temu. Kilka razy było naprawdę blisko realizacji, lecz w ogólnym rozrachunku za każdym razem coś wypadało i musiałem obejść się smakiem. A ile się o tej pętli naopowiadałem to tylko moje :P. Ostatecznie postanowiłem rozegrać to inaczej - oznajmiłem, że w najbliższą sobotę jedziemy i basta, a gdyby miało się okazać że pojadę sam, to pojadę sam. O! W tzw. międzyczasie zaproponowałem nasze towarzystwo Marcinowi, który na ów pomysł przystał i zabukował sobie wyznaczony termin.
Koncept klasycznej trasy z Gniezna musieliśmy odrobinę zmodyfikować, gdyż Agnieszka nie jest jeszcze na etapie wyjazdów 100 km+. Szczerze mówiąc "Trzy mosty" były Jej pierwszą dłuższą wyrypą w tym roku. Wspominana powyżej modyfikacja polegała na zapakowaniu rowerów do samochodu i dojeździe do Trzemeszna, skąd wyznaczyłem start i dokąd mieliśmy wrócić. W Trzemesznie stawiliśmy się koło 11:00 zgarniając po drodze Marcina (przemieszczającego się we własnym zakresie - social distancing, wiadomo :P), zostawiliśmy samochody pod Tesco i ruszyliśmy przed siebie. Wystarczył pierwszy zjazd z asfaltu w szutry żeby utwierdzić się w przekonaniu, że "męczenie buły" o wyjazd na żeloźnoki było warte zachodu - utwierdziłem się w przekonaniu, że to moja ulubiona i zarazem najciekawsza trasa z tych zlokalizowanych w okolicy (powiedzmy) Gniezna. W szczegóły trasy nie będę się zagłębiał - są zdjęcia, jest mapa, połączycie sobie kropki :P. Dodam tylko co następuje: Agnieszka dała radę, co mnie niezmiernie ucieszyło - to raz. Trasa się Jej podobała - to dwa. Nie wiem czy pod wpływem endorfin, czy wzrostu zaufania do moich rowerowych planów postanowiła "zrobić" ze mną w nadchodzące wakacje wybrzeże od Świnoujścia aż po Hel - to trzy. Przeprosiłem się z moim wiernym kompanem (tak, chodzi o Strażnika Teksasu w postaci składaka MTB) i wcale tego nie żałuję - to cztery. Złapaliśmy też pierwszą solidną kolarską linię - ja już tradycyjnie z wyraźnym odcięciem w odpowiednich miejscach, Agnieszka niestety na raczka i nie do końca z tego powodu zadowolona. Kobieta, wiadomo... :P.
Na koniec spakowaliśmy rowery, pożegnaliśmy się z Marcinem i zadowoleni (a w 50% styrani) wróciliśmy do Poznania. Marcin, dzięki za towarzystwo!
Zapraszam do galerii nieruchomych obrazków - natrzaskałem ich więcej niż zazwyczaj! Gwoli ścisłości i aby formalności stało się zadość - zdjęcia, na których występuje moja parszywa facjata (bądź plecy) podrzucił Marcin :)
P.S. Dlaczego po hiszpańsku? Nie mam pojęcia :D Tytuł wpisu wkręcił mi się podczas jazdy i tak już zostało... ;)
Koncept klasycznej trasy z Gniezna musieliśmy odrobinę zmodyfikować, gdyż Agnieszka nie jest jeszcze na etapie wyjazdów 100 km+. Szczerze mówiąc "Trzy mosty" były Jej pierwszą dłuższą wyrypą w tym roku. Wspominana powyżej modyfikacja polegała na zapakowaniu rowerów do samochodu i dojeździe do Trzemeszna, skąd wyznaczyłem start i dokąd mieliśmy wrócić. W Trzemesznie stawiliśmy się koło 11:00 zgarniając po drodze Marcina (przemieszczającego się we własnym zakresie - social distancing, wiadomo :P), zostawiliśmy samochody pod Tesco i ruszyliśmy przed siebie. Wystarczył pierwszy zjazd z asfaltu w szutry żeby utwierdzić się w przekonaniu, że "męczenie buły" o wyjazd na żeloźnoki było warte zachodu - utwierdziłem się w przekonaniu, że to moja ulubiona i zarazem najciekawsza trasa z tych zlokalizowanych w okolicy (powiedzmy) Gniezna. W szczegóły trasy nie będę się zagłębiał - są zdjęcia, jest mapa, połączycie sobie kropki :P. Dodam tylko co następuje: Agnieszka dała radę, co mnie niezmiernie ucieszyło - to raz. Trasa się Jej podobała - to dwa. Nie wiem czy pod wpływem endorfin, czy wzrostu zaufania do moich rowerowych planów postanowiła "zrobić" ze mną w nadchodzące wakacje wybrzeże od Świnoujścia aż po Hel - to trzy. Przeprosiłem się z moim wiernym kompanem (tak, chodzi o Strażnika Teksasu w postaci składaka MTB) i wcale tego nie żałuję - to cztery. Złapaliśmy też pierwszą solidną kolarską linię - ja już tradycyjnie z wyraźnym odcięciem w odpowiednich miejscach, Agnieszka niestety na raczka i nie do końca z tego powodu zadowolona. Kobieta, wiadomo... :P.
Na koniec spakowaliśmy rowery, pożegnaliśmy się z Marcinem i zadowoleni (a w 50% styrani) wróciliśmy do Poznania. Marcin, dzięki za towarzystwo!
Zapraszam do galerii nieruchomych obrazków - natrzaskałem ich więcej niż zazwyczaj! Gwoli ścisłości i aby formalności stało się zadość - zdjęcia, na których występuje moja parszywa facjata (bądź plecy) podrzucił Marcin :)
P.S. Dlaczego po hiszpańsku? Nie mam pojęcia :D Tytuł wpisu wkręcił mi się podczas jazdy i tak już zostało... ;)
Komentarze
ogolnie fajna wycieczka poza tym łażeniem po moscie bez desek :D do dzis pamietam te emocje ;-)
Grzechu, dzięki! Marcin jeździ, ale odpuścił sobie jakiś czas temu bs-a. Namawiam Go do powrotu i wierz mi, że jest bliżej niż dalej :)
Micor, komentarz masz powyżej swojego ;)
Jacek, dzięki! Czasami coś się jeszcze uda spłodzić, a liczbą fotek sam siebie zaskoczyłem :P
Aniu, to prawda :) Trochę wieczorem narzekała na tyłek, jeszcze bardziej na opaleniznę w stylu "raczek", ale w ogólnym rozrachunku mówi że było warto :)
Jedyny minusik za zdublowanie samochodów, ale czasem niestety trzeba :)
Brawo za namówienie lubej na ambitny plan. I dzisiejsze postawienie na swoim :)