Dziś wolontariat - rowerem udałem się na teren dawnego poligonu w Cielimowie gdzie grupa znajoych organizowała II Wielki Piknik Rodzinny, powiązany ze zbiórką kasy na trzy chore Dziewczynki. Miło było dać coś od siebie, pomóc w przygotoaniach do imprezy, spotkać się ze znajomymi i patrzeć jak rodzice z dzieciakami się bawią :).
Zgodnie z wzorajszym założeniem z samego rana wybrałem się do Poznania. Padło na wariant terenowy - dojazd serwisówką wzdłuż S5 do Wierzyc, dalej przez PK Promno, Biskupice, Uzarzewo, Katarzynki i Gruszczyn. Chyba pierwszy raz w tym roku miałem okazję jechać z wiatrem w plecy/bocznym, a nie wiejącym prosto w ryja, co skończyło się rekordem przejazdu "od tablicy do tablicy" - 1h 48m. Poza tym długi weekend trwa w najlepsze - ciepło, słonecznie, bezchmurnie, więc rowerzystów na szlaku zatrzęskienie. I dobrze :)
Po wczorajszym objeździe NSR i WPN wybrałem się z Marcinem (trochę na siłę i trochę dla zasady) na leniwe, popołudniowe kręcenie po okolicy. Marcin wybrał na dziś szosę, więc musieliśmy trzymać się asfaltów. Ruszyliśmy do Zdziechowy, tam odbiliśmy w prawo na Modliszewko, a w Modliszewku znowu w prawo na Krzyszczewo. Dojeżdżając do granic Gniezna przez Pyszczyn było mi mało, więc w okolicach Galerii pożegnałm się z Marcinem i ruszyłem długą prostą przez Goślinowo do Strzyżewa Kościelnego. W Strzyżewie oczywiście kolejna próba pobicia dotychczasowego czasu na podjeździe (przeskoczyłem o całe jedno miejsce w górę :P ), dalej już spokojnie do Jankowa, stąd terenem i serpentyną na Wierzbiczany skąd powrót przez Szczytniki, Arkuszewo i Różę do domu.
Nadszedł wtorek - dzień zasłużonego odpoczynku po niedzieli w pracy. Od początku tego tygodnia wiedziałem, że wtorek muszę wykorzystać maksymalnie rowerowo, gdyż środęi czwartek spędzę nad morzem (w pracy oczywiście). Rowerowo zapowiadała się również pogoda, choć wiatr nadal nie chciał ustąpić. Budzik nastawiłem na 8:00 rano, lecz obudziłem się zanim w ogóle zdążył zadzwonić. Kontrolnie wyjrzałem przez okno - jest ok. Rzut oka na prognozy - jest ok, choć nadal ten pieprzony wiatr... Trudno się mówi - trzeba będzie się z nim zmierzyc. Postanowiłem ponowie ruszyć do stolicy wielkopolski niegdyś śmiganym wariantem asfaltowym. Ponieważ trasę już wcześniej opisywałem, nie będę zagłębiał się w szczegóły przejazdu, a jedynie krótko opiszę jej przebieg - Serwisówką do Wierzyc, dalej Gołunin, Pobiedziska, Promno, Góra, Sarbinowo, Łowęcin w któym miałem okazję przyuważyć akcję gaszenia płonącej hali, Swarzędz, Antoninek i poznańska Malta. To, co w całej tej trasie najistotniejsze to ów pieroński wiatr - przez dobre 3/4 drogi wiał mi prosto w twarz, czasem z taką siłą że ciężko było opanować rower. Z drugiej strony uparta i narwana ze mnie bestia - jak sobie do czachy wbije że dam mu radę, to dam. No i dałem! :) Wbrew pozorom aż tak tragicznie nie było. Z Malty przejazd przez Stare Miasto i Półwiejską na Dworzec PKP, gdzie jak zawsze szczęście się do mnie uśmiechnęło - pociąg do domu odjeżdżał w ciągu 20 minut.
W Gnieźnie zameldowałem się przed 15:00. Śmignąłem jeszcze do Galerii dokładając tym samym kolejne kilometry i przed 16:00 wylądowałem z powrotem w domu. Jeszcze będąc w Poznaniu kapnąłem się, że dobija się do mnie Micor. W końcu podczas naszego niespodziewanego spotkania ustaliliśmy, że z początkiem tego tygodnia wspólnie wykręcimy kilka kaemów. Dałem Mu znać gdzie jestem, po czym telefon zdechł. Po raz kolejny Dawid odezwał się po południu, gdy zabierałem się do odpoczynku po podróży. Poinformował mnie że właśnie wyjeżdża z domu i jedzie do Gniezna. Dosłownie parę sekund później zadzwonił Pan Jurek z zapytaniem, czy pasuje mi start o tej samej godzinie i z tego samego miejsca co wczoraj. Powiązałem szybko fakty, dałem znać Micorowi by kierował się na tory, po czym sam ubrany adekwatnie do panującej temperatury ruszyłem na Dalki. Na miejsce przybyli poza mną Micor, Pan Jurek, oraz Mateusz. Chwilę pogadaliśmy czekając, aż podniosą szlaban, po czym ruszyliśmy w stronę Wierzbiczan. Na miejsce dotarliśy przez Osiniec, Szczytniki Duchowne, Wolę Skorzęcką i Lubochnię, właściwie całą drogę walcząc z porywistym wiatrem. W ogóle odniosłem wrażenie, że wiatr po południu postawił sobie za cel maksymalnie uprzykrzyć nam życie - niezależnie od tego w jakim kierunku jechaliśmy, wiał prosto w ryj. Odpuściliśmy singla i pokręciliśmy dookoła jeziora w kierunku skarpy. Na skarpie urządziliśmy sobie fotostop przy okazji poprawiając sobie humory totalnymi głupotami :).
Ze skarpy zjechaliśmy z powrotem w dół wzdłuż Rowu Bystrzyckiego by dalej kontynuować objazd jeziora mniej lub bardziej piaszczystymi duktami. W końcu opuściliśmy sprzyjające, leśne tereny wyskakując na asfaltową serpentynę prowadzącą do wsi Wierzbiczany. W Wierzbiczanach odbiliśmy w prawo kręcąc dalej do Jankowa Dolnego.
W Jankowie przecięliśmy starą DK15 i dalej terenowym fragentem trasy maratonu, równolegle do "nowej" DK15, mijając po drodze Wełnicę wróciliśmy do Gniezna. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze dwie krótkie pauzy - jedną na banana...
Z Panem Jurkiem i Mateuszem pożegnaliśmy się pod Piotrem i Pawłem, skąd razem z Micorem wróciłem na Winiary. Dawid zabrał się ze mną, by dopompować podejrzanie miękki amortyzator, a następnie z wiatrem i z górki wrócił i siebie. Tym oto sposobem mój plan na dzisiaj został zrealizowany z nawiązką - po ciekawym poniedziałku przyszedł naprawdę godny wtorek z kolejnym wynikiem z kategorii 100+ Siła! :)
Od rana do wczesnego popołudnia praca, po południu jakoś brak chęci do jazdy. To pewnie przez ten wiatr - wyginające się za oknem krzaki skutecznie mnie zniechęcały do jazdy. Pod wieczór wiatr się jednak uspokoił i coś mnie tchnęło by ruszyć i wykręcić te parę kolejnych kilometrów. Na moją tl(r)eningową pętlę biegnącą przez Krzyszczewo, Modliszewko, Zdziechowę, Oborę i Braciszewo wystartowałem po 19:00 i od razu nadałem sobie żywe tempo. Postanowienie na dziś - przepalenie łydy i jazda tylko i wyłącznie na blacie. Przy okazji pokusiłem się o poprawę czasu na segmencie (moim zresztą :) ) Obora-Braciszewo. Czas poprawiony - KOM utrzymany ;). Wjeżdżając do miasta celowo sprawdziłem wykręconą średnią - wyszło 27,94 km/h. Naaaaaajs :) Przez miasto już wolniej, co nie znaczy że w ślimaczym tempie. Przy okazji totalnie przypadkowo wpadłem na pracującego jeszcze Micora. Chwilę pogadaliśmy, a następnie każdy ruszył w swoim kierunku. W tym samym konkretnie.
Jeszcze pointa dzisiejszego wyjazdu - jazda solo ma to do siebie, że człowiek albo nie myśli o niczym (wbrew pozorom da się i jest to bardzo przydatna umiejętność), albo rozkminia o totanych głupotach. Dziś przerabiałem opcję nr 2 i wpadłem na dość niecenzuralne określenie tego typu treningów. Uwaga (dzieci zasłaniają oczy i uszy) - samogwałt ^^. Tak, wiem - suchar. Nie zdziwcie się jednak, jeśli ów suchar będzie się powtarzał w kolejnych wpisach, a w przyszłości na stałę wejdzie do kolarskiej nomenklatury... ;)
Całkiem niedawno w oko wpadła mi trasa do Bydgoszczy, którą zaliczyła Anetka wraz ze Sebkiem. Ślad okazał się na tyle ciekawy, że postanowiłem zproponować jego objazd Marcinowi. W piątek otrzymałem od Niego info, że na ten weekend odpada z rowerowania. Pozostała mi w takim wypadku jazda solo. Zerknąłem na prognozy dla Gniezna i okazało się, że nie ma być tak tragicznie - co prawda pochmurno, ale z przebłyskami słońca, niewielkie szanse na opady, no i wiatr. Właśnie - wiatr... Miało wiać dość solidnie z północy. Połączenie wątków zajęło mi dosłownie moment. Po chwili obczajałem pogodę dla Bydgoszczy i godziny odjazdu pociągów. Prognoza dla stolicy woj. Kujawsko-Pomorskiego nie była już tak litościwa, no ale z drugiej strony od deszczu jeszcze nikt nie umarł. Nie miało lać, ale nie miało także świecić. Za trasę obrałem objechany niegdyś z Marcinem i Panem Jurkiem ślad, zmodyfikowany o pominięcie Jabłowskiej Góry. Ślad Anety i Sebka zostawiłem na inną okazję. Wgrałem trasę do GPS i poszedłem spać. Następnego dnia zamedowałem się o 8:20 na dworcu w Gnieźnie.
Uwagę moją przykuły dwie rzeczy - spora grupa harcerzy, a właściwie zuchów, oraz spora ilość spotterów na peronie. Od razu wyczułem że coś się święci. Rozwiązanie nadjechało niebawem, niestety w momencie kiedy ja praktycznie już odjeżdżałem.
Jak się po krótkim dochodzeniu okazało, był to parowóz Ol49 prowadzący pociąg specjalny "Ko-Piernik". Do Bydgoszczy ruszyłem zgodnie z rozkadem o 8:38. Na dzień dobry w przedziale dla podróżnych z większym bagażem mocno podchmielony jegomość przywitał mnie pytaniem "Młody, będzie przeszkadzało jak sobie zajaram?" Odpowiedziałem że oczywiście. Strzelił focha i wyszedł. Więcej typa nie widziałem. Zuchy wysypały się w Jankowie Dolnym. Do Janikowa jechało się bardzo przyjemnie. Niestety od Janikowa do Brzozy Bydgoskiej miałem niewątpliwą okazję zapoznać się z poziomem wychowania gimbazy. Do przedziału wpakowało i się tak na oko trzydziestu szczunów zmierzających na mecz (wnioskowałem po szalikach i dresowym odzieniu wierzchnim). Najpierw zrobili wielką aferę, bo obsługa pociągu "kazała im kupić bilety", później na szczęście rozpierzchli się po składzie. Niestety część z nich została rechocząc ze swoich tekstów na poziomie gruntu, chlejąc tanie piwo (oczywiście wyrzucając butelki za okno), oraz jarając nie przejmując się towarzystwem. Dałem sobie spokój z uwagami - nie miałem ochoty się z nimi przepychać. Szczerze martwię się poziomem dzisiejszej młodzieży... Na miejscu byłem o czasie. Pozostało jedynie wydostać się z peronu przed dworzec, co w związku z budową/przebudową nie jest łatwym zadaniem. Jakoś się jednak udało. Uruchomiłem GPS i ruszyłem ku Wyspie Młyńskiej.
Po wyspie pokręciłem się krótką chwilę, a następnie przez Stary Rynek i dalej DDR-em wzdłuż ul Szubińskiej ruszyłem ku granicom miasta. W okolicach WZL nr 2 miałem już solidnie mokre dupsko, a softshell i spodnie upstrzone błotnistymi kropkami. Błotniki powiecie? Nie, dzięki! Rowerzysta musi się upieprzyć :P. Po paruset metrach odbiłem w lewo i nadal DDR-em przez Trzciniec dotarłem w okolice S10 do osady Ciele. Ekspresówkę pokonałem dołem zostawiając ją za sobą. Do wsi Prądki dotarłem asfaltem, któy się w końcu skończył i trzeba było zasuwać drogami gruntowymi. Póki były one ubite jechało się całkiem ok, natomiast tam gdzie było grząsko, piaszczyście i wilgotno zrobiło się grząsko, błotniście i mokro. Na domiar złego dopadła mnie deszczowa chmura i zaczęło padać. Stwierdziłem, że póki się solidnie nie rozpada nie będę szukał schronienia. W końcu nie jestem z cukru. Rozpadało się na dobre - dopadł mnie grad przed którym co prawda udało mi się uciec, aczkolwiek ten w międzyczasie zdążył mnie konkretnie zmoczyć. Po drodze minąłem śluzy na Górnym Kanale Noteci. Drewniany, rozpadający się most, którym dwa lata temu przekraczaliśmy rzekę został zastąpiony nowym, również drewnianym. Ciekawe tylko czy stary się załamał pod ciężarem przejeżdżającego pojazdu, czy ktoś przytomnie postawił nowy zanim doszło do katastrofy budowlanej... Mknąc nadal piachami dotarłem do Władysławowoa, gdzie w końcu ponownie chwyciłem asfalt. Musiałem na chwilę się zatrzymać i opłukać napęd gdyż czego jak czego, ale chrzęszczenia piachu na łańcuchu nie znoszę. Z Władysławowa, praktycznie cały czas pod osłoną drzew dotarłem do Łabiszyna, z którego pokręciłem w stronę Lubostronia. Przejeżdżając przez Zdziersk moją uwagę przykuły mrugające w oddali niebieskie światła. Ciekawy tego co tam się dzieje, a pomykając z wiatrem w plecy przepaliłem łydę momentalnie zjawiając się w miejscu zdarzenia. Okazało się, że baba w jakiś niewytłumaczalny sposób na prostej drodze wypadła z trasy i wylądowała na dachu w rowie. Nikomu na szczęście nic się nie stało, za to panowie z radiowozu i załoga wozu OSP mieli pewnie nie lada zagwozdkę. Tablicę "Lubostroń" minąłem nadwyraz szybko kierując się bezpośrednio w okolice pałacu należącego niegdyś do Fryderyka Skórzewskiego. Tu zaliczyłem pierwszą krótką pauzę.
Z Lubostronia udałem się dalej ku DW253, po raz kolejny tego dnia przekraczając Noteć. Te półtorej kilometra miałem okazję drałować w towarzystwie wiatru wiejącego z boku. Był zimny, silny i nieprzyjemny. Tym samym przekonałem się co do słuszności wyboru mojej dzisiejszej trasy. DW253 znam bardzo dobrze, gdyż nie raz jeżdże tędy do / wracam z Bydgoszczy autem. Droga ta to nowy, równy asfaltowy dywan i tymże dywanem pokręciłem do Żnina. Po drodze pokonałem krótki podjazd, od któego szosa prowadziła właściwie cały czas delikatnie w dół, co wraz ze sprzyjąjącym wiatrem pozwoliło osiągnąć średnią odcinka powyżej 30 km/h. W Żninie darowałem sobie objazd miasta od razu wykrecając w lewo na rondzie i udając się w kierunku Gąsawy. Po drodze, jeszcze w granicach Żnina przemiła policjantka postanowiła zmierzyć moją prędkość, ale niestety się Jej nie udało :). Uśmiechnęła się tylko serdecznie, ja uśmiech odwazajemniem i pomknąłem dalej. Pozostawiając zabudowania za sobą odbiłem w prawo w kierunku Muzeum Kolejki Wąskotorowej w Wenecji, gdzie zaliczyłem drugą i właściwie ostatnią tego dnia krótką pauzę.
Widząc zblizające się ciężkie czarne chmury wsiadłem ponownie na rower i ruszyłem do Biskupina. Objazd jeziora Biskupińskiego wiązał się z ponowną jazdą z wiatrem w ryja, na domiar złego znowu zaczęło padać. Na szczęście tak szybko jak zaczęło, tak szybko skończyło, a ja docierając do Gąsawy ponownie zyskałem sprzymierzeńca w postaci wiatru. Z Gąsawy pognałem w stronę Szelejewa, a stamtąd objechanym ostatnio wraz z Marcinem odcinkiem przez Ryszewko, Ryszewo, Gościeszyn wróciłem do jedynego słusznego województwa ;). W okolicach skrzyżowania prowadzącego na Gołąbki przeprowadziłem kontrolę przebytego dystansu. Miałem za sobą 80 km, co oznaczało, że wracając przez Dębówiec i Orcholską do domu raczej nie przekroczę stówy. Cóż - trzeba było drogę wydłużyć. Ruszyłem dalej do Jastrzębowa, gdzie należało "wykręcić rogala". Nawrotka ta wiązała się z ponowną jazdą pod wiatr. Przekonałem się tym samym dlaczego do tego momentu szło mi tak dobrze - wiał naprawdę solidnie. Nie był co prawda już taki zimny, ale nadal na tyle silny by zniechęcać do jazdy. Nie wypadało jednak rzucić roweru na pobocze i powiedzieć "pie*dole - nie jadę!" W końcu jak mawiają wielcy tego świata - wiatr to nie przeszkoda, a sparing partner :P. Do Gniezna dotarłem przez Strzyżewo Paczkowe, Lulkowo i Jankowo Dolne pokonując pod ten pierdzielony wiatr jankowski podjazd. Dosłownie mijając tablicę "Gniezno" po raz kolejny dopadły mnie czarne chmury i zaczęło kropić. Na szczęście nic solidnego na gowę nie spadło, a po chwili w ogóle przestało. Postanowiłem zaliczyć jeszcze rundkę przez miasto i obczaić jak się ma sytuacja po XIII Biegu Europejskim (który jak się później okazało miał się odbyć za dwie godziny). Z Rynku udałem się bezośrednio do domu w pełni zadowolony z pokonanego dystansu i wypracowanej średniej przejazdu. Nigdy nie sądziłem że to powiem, ale tym razem wiatr mi nie przeszkadział ;). Dosłownie godzinę po powrocie odezwał się Kumpel i zaproponował wspólne kibicowanie biegaczom. Ogarnąłem się, przebrałem i tym razem już z buta udałem się na Rynek kibicować bratu i paru innym znajomym.
Dziś odbierałem dzień wolny za przepracowaną niedzielę - ot taki przywilej :). Już od początku tygodnia wiedziałem, że środa ma być ponownie ciepła. Nieziemsko się uradowałem, gdyż zwiastowało to dzień w siodle, and that's the way I like it! :). We wtorek wieczorem raz jeszcze kontrolnie sprawdziłem prognozę pogody i popadłem w niemałą konsternację - okazało się, że faktycznie ma być ciepło, ale dopiero po południu. Od rana do południa temperatura nie miała przekroczyć 12 stopni, a niebo miało być zasnute chmurami. Cóż - odpowiednio się ubiorę i ruszam po raz kolejny do Poznania :). Z domu wyskoczyłem na długo, w kurtce softshellowej, gdyż miało dodatkowo wiać i to prosto w ryja niestety. Obrałem wariant trasy w 100% asfaltowy, objechany bodajże w lutym. Ruszyłem przed siebie ku serwisówce wzdłuż DK5/S5 rozpoczynając swój nierówny bój z wmordewindem. Ledwo opuściłem granice miasta, gdy dopadł mnie pierwszy (zaznaczam - pierwszy) tego dnia opad deszczu. Przeczekałem go pod wiaduktem i po 10 minutach ruszyłem dalej. Sielanka, o ile o takowej można mówić nie trwała za długo - kolejna pauza czekała mnie w Pierzyskach. Ponieważ byłem dość mocno zdeterminowany by wykorzystać maksymalnie rowerowo ten dzień postanowiłem po raz kolejny przeczekać opad i po kolejnych 10 minutach ruszyłem dalej. Deszcz po raz trzeci tego dnia dopadł mnie w okolicach węzłą Łubowo. Tu czekałem 15 minut i stwierdziłem że pierdziele - dalej nie jadę. Żadna to frajda jechać na siłę w niewiele ponad 10 stopniach, z wiatrem w ryj i w deszczu. Zawróciłem i ruszyłem w stronę Pierzysk. Aby wydłużyć sobie choć trochę poranny dystans, w Pierzyskach wykręciłem w stronę Pawłowa, przy okazji zalicając czwartą pauzę i chroniąc się po raz kolejny przed deszczem na przystanku w Baranowie. Z Pawłowa pokręciłem w stronę Mnichowa, skąd do Gniezna prowadzi założony przez Marcina segment. Wybrałem możliwie najtwardsze przełożenie, depnąłem ostro i ruszyłem przed siebie. Skończyłem z trzecim czasem, co moim zdaniem, biorąc pod uwagę przejazd na rowerze MTB jest zacnym wynikiem. KOM oczywiście nieosiągalny ;). Coś co mnie po części zirytowało, a po części uradowało to drastyczna zmiana pogody po powrocie do Gniezna - zrobiło się ciepło, chmury się rozstąpiły i wyszło słońce. Wiedziałem, że tego dnia jeszcze raz ruszę przed siebie :) Po południu tradycyjnie już zaproponowałem Marcinowi wspólne śmiganie po okolicznych fyrtlach. Również tradycyjnie już umówiliśmy się na 17:00 przy torach na Dalkach. Na miejscu byłem praktycznie o czasie (no 5 minut po czasie), chwilę czekając za moim kompanem. W końcu gdy dobił do mnie Marcin, stanęliśmy przed standardowym dylematem - gdzie jedziemy? Marcin wyskoczył z Dębówcem, ale wiązało się to z przejazdem Orcholską, więc szybko koncept zarzuciliśmy. Zaproponowałem Wierzbiczany z pierwszym w tym roku przejazdem singlem z plaży w Lubochni do plaży na Kujawkach. Pomysł spotkał się z aprobatą, więc ruszyliśmy przed siebie. Jechało się galancie (pzdr Marcin :P ), bo z wiatrem. Poza tym słoneczko pięknie grzało, więc można było czerpać maksymalną przyjemność ze śmigania na półkrótko. Na plaży w Luboochni pierwsze tego dnia foto jeziora.
Po chwili wbiliśmy się w wąską ścieżkę między drzewami, biegnącą skrajem jeziora. Singiel ten znam dobrze, objechaem go nie raz, ale nigdy o tej porze roku. To, co ukazało się naszym oczom ciężko z czymkolwiek porównać - jazda wąską ścieżką, widoki których nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy przez brak liści na drzewach i krzewach, oraz wszechobecne, kwitnące zawilce (chyba). Magia!
Pauzy na fotografowanie widoków cieżko by zliczyć na palcach obu rąk, ale nie ma się czemu dziwić - wystarczy dodać do siebie jez. Wierzbiczańskie i towarzysząe mu okoliczne tereny, oraz budzącą się do życia wiosnę. Miód na moje oczy! Singla opuściliśmy oczywiście na plaży na Kujawkach, cofając się do asfaltowej szosy biegnącej wzdłuż lasu. Wpadajać na czarny dywan pomknęliśmy dalej w kierunku skarpy po drugiej stronie jeziora, zaliczając przy okazji brawurową ucieczkę przed rozpędzoną kupą mięśni w postaci rotteweilera. Nie dał nam rady, choć muszę przyznać że wywołał solidny zastrzyk adrenaliny :). Na skarpę dotarliśmy przez Rów Bystrzycki, niestety w tym roku bez przepływającego tędy strumienia.
Wróciliśmy z powrotem do drogi leśnej kontyuując objazd jez. Wierzbiczańskiego, przy okazji rozpływając się nad pięknem tej okolicy. Ponieważ mało nam było terenu, ruszyliśmy do OW w Jankowie Dolnym. Marcin postanowił pokazać mi pewien ciekawy zjazd, element trasy gnieźnieńskiego maratonu MTB. On zjechał, ja zostałem - poczułem się niepewnie i wolałem nie ryzykować. Tym samym nasze drogi chwilowo się rozeszły/rozjechały. Jakoś udało nam się jednak odnaleźć i ruszyć dalej pozaasfaltowymi ścieżkami. Nasz popołudniowy wypad kontynuowaliśmy śladem wspomnianego przed chwilą maratonu, tym samym mając okazję jeszcze bardziej napawać się pięknem i dzikością okolicy - w końcu nie wszędzie przejeżdża się kilka metrów od pasącego się stada saren. Leśne i polne dukty opuściliśmy w Jankowie Dolnym, by dosłownie po chwili wrócić na bezdroża. DK15 przecięliśmy dołem, docierając tym samym na Wełnicę. Tu raz jeszcze wskoczyliśmy na trasę wyścigu, polną drogą docierając ponownie do DK15. Jeszcze tylko objazd Łazienek (tym razem mały fragment) i jesteśmy, a właściwie ja jestem w domu. Muszę przyznać, że ten popołudniowy terenowy wypad sprawił mi tyle radości, ile dawno już nie czerpałem z jazdy rowerem. Wierzbiczany, widoki, pogoda, towarzystwo - to wszystko złożyło się na mega dobre półtorej godziny na rowerze. A trasę pewnie nie raz jeszcze powtórzę. W końcu Wierzbiczany mają w sobie to coś, co każe mi tam regularnie wracać. A ja nigdy nie stawiam oporu...