Nieudany trip do Poznania / Wierzbiczany, Jankowo - maksymalnie terenowo
Kategoria solo
Środa, 15 kwietnia 2015
Komentarze:
4
Vmax
53.14 km/h
Tętnośr.
136
Tętnomax
158
Kalorie
3085 kcal
Temp.
18.0 °C
Sprzęt
[RIP] Accent Peak 26
Dziś odbierałem dzień wolny za przepracowaną niedzielę - ot taki przywilej :). Już od początku tygodnia wiedziałem, że środa ma być ponownie ciepła. Nieziemsko się uradowałem, gdyż zwiastowało to dzień w siodle, and that's the way I like it! :). We wtorek wieczorem raz jeszcze kontrolnie sprawdziłem prognozę pogody i popadłem w niemałą konsternację - okazało się, że faktycznie ma być ciepło, ale dopiero po południu. Od rana do południa temperatura nie miała przekroczyć 12 stopni, a niebo miało być zasnute chmurami. Cóż - odpowiednio się ubiorę i ruszam po raz kolejny do Poznania :). Z domu wyskoczyłem na długo, w kurtce softshellowej, gdyż miało dodatkowo wiać i to prosto w ryja niestety. Obrałem wariant trasy w 100% asfaltowy, objechany bodajże w lutym. Ruszyłem przed siebie ku serwisówce wzdłuż DK5/S5 rozpoczynając swój nierówny bój z wmordewindem. Ledwo opuściłem granice miasta, gdy dopadł mnie pierwszy (zaznaczam - pierwszy) tego dnia opad deszczu. Przeczekałem go pod wiaduktem i po 10 minutach ruszyłem dalej. Sielanka, o ile o takowej można mówić nie trwała za długo - kolejna pauza czekała mnie w Pierzyskach. Ponieważ byłem dość mocno zdeterminowany by wykorzystać maksymalnie rowerowo ten dzień postanowiłem po raz kolejny przeczekać opad i po kolejnych 10 minutach ruszyłem dalej. Deszcz po raz trzeci tego dnia dopadł mnie w okolicach węzłą Łubowo. Tu czekałem 15 minut i stwierdziłem że pierdziele - dalej nie jadę. Żadna to frajda jechać na siłę w niewiele ponad 10 stopniach, z wiatrem w ryj i w deszczu. Zawróciłem i ruszyłem w stronę Pierzysk. Aby wydłużyć sobie choć trochę poranny dystans, w Pierzyskach wykręciłem w stronę Pawłowa, przy okazji zalicając czwartą pauzę i chroniąc się po raz kolejny przed deszczem na przystanku w Baranowie. Z Pawłowa pokręciłem w stronę Mnichowa, skąd do Gniezna prowadzi założony przez Marcina segment. Wybrałem możliwie najtwardsze przełożenie, depnąłem ostro i ruszyłem przed siebie. Skończyłem z trzecim czasem, co moim zdaniem, biorąc pod uwagę przejazd na rowerze MTB jest zacnym wynikiem. KOM oczywiście nieosiągalny ;). Coś co mnie po części zirytowało, a po części uradowało to drastyczna zmiana pogody po powrocie do Gniezna - zrobiło się ciepło, chmury się rozstąpiły i wyszło słońce. Wiedziałem, że tego dnia jeszcze raz ruszę przed siebie :)
Po południu tradycyjnie już zaproponowałem Marcinowi wspólne śmiganie po okolicznych fyrtlach. Również tradycyjnie już umówiliśmy się na 17:00 przy torach na Dalkach. Na miejscu byłem praktycznie o czasie (no 5 minut po czasie), chwilę czekając za moim kompanem. W końcu gdy dobił do mnie Marcin, stanęliśmy przed standardowym dylematem - gdzie jedziemy? Marcin wyskoczył z Dębówcem, ale wiązało się to z przejazdem Orcholską, więc szybko koncept zarzuciliśmy. Zaproponowałem Wierzbiczany z pierwszym w tym roku przejazdem singlem z plaży w Lubochni do plaży na Kujawkach. Pomysł spotkał się z aprobatą, więc ruszyliśmy przed siebie. Jechało się galancie (pzdr Marcin :P ), bo z wiatrem. Poza tym słoneczko pięknie grzało, więc można było czerpać maksymalną przyjemność ze śmigania na półkrótko. Na plaży w Luboochni pierwsze tego dnia foto jeziora.
Po chwili wbiliśmy się w wąską ścieżkę między drzewami, biegnącą skrajem jeziora. Singiel ten znam dobrze, objechaem go nie raz, ale nigdy o tej porze roku. To, co ukazało się naszym oczom ciężko z czymkolwiek porównać - jazda wąską ścieżką, widoki których nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy przez brak liści na drzewach i krzewach, oraz wszechobecne, kwitnące zawilce (chyba). Magia!
Pauzy na fotografowanie widoków cieżko by zliczyć na palcach obu rąk, ale nie ma się czemu dziwić - wystarczy dodać do siebie jez. Wierzbiczańskie i towarzysząe mu okoliczne tereny, oraz budzącą się do życia wiosnę. Miód na moje oczy! Singla opuściliśmy oczywiście na plaży na Kujawkach, cofając się do asfaltowej szosy biegnącej wzdłuż lasu. Wpadajać na czarny dywan pomknęliśmy dalej w kierunku skarpy po drugiej stronie jeziora, zaliczając przy okazji brawurową ucieczkę przed rozpędzoną kupą mięśni w postaci rotteweilera. Nie dał nam rady, choć muszę przyznać że wywołał solidny zastrzyk adrenaliny :). Na skarpę dotarliśmy przez Rów Bystrzycki, niestety w tym roku bez przepływającego tędy strumienia.
Z góry jezioro prezentowało się jeszcze lepiej niż dotychczas - to również zasługa braku liści na okalających skarpę krzewach.
Wróciliśmy z powrotem do drogi leśnej kontyuując objazd jez. Wierzbiczańskiego, przy okazji rozpływając się nad pięknem tej okolicy. Ponieważ mało nam było terenu, ruszyliśmy do OW w Jankowie Dolnym. Marcin postanowił pokazać mi pewien ciekawy zjazd, element trasy gnieźnieńskiego maratonu MTB. On zjechał, ja zostałem - poczułem się niepewnie i wolałem nie ryzykować. Tym samym nasze drogi chwilowo się rozeszły/rozjechały. Jakoś udało nam się jednak odnaleźć i ruszyć dalej pozaasfaltowymi ścieżkami. Nasz popołudniowy wypad kontynuowaliśmy śladem wspomnianego przed chwilą maratonu, tym samym mając okazję jeszcze bardziej napawać się pięknem i dzikością okolicy - w końcu nie wszędzie przejeżdża się kilka metrów od pasącego się stada saren. Leśne i polne dukty opuściliśmy w Jankowie Dolnym, by dosłownie po chwili wrócić na bezdroża. DK15 przecięliśmy dołem, docierając tym samym na Wełnicę. Tu raz jeszcze wskoczyliśmy na trasę wyścigu, polną drogą docierając ponownie do DK15. Jeszcze tylko objazd Łazienek (tym razem mały fragment) i jesteśmy, a właściwie ja jestem w domu. Muszę przyznać, że ten popołudniowy terenowy wypad sprawił mi tyle radości, ile dawno już nie czerpałem z jazdy rowerem. Wierzbiczany, widoki, pogoda, towarzystwo - to wszystko złożyło się na mega dobre półtorej godziny na rowerze. A trasę pewnie nie raz jeszcze powtórzę. W końcu Wierzbiczany mają w sobie to coś, co każe mi tam regularnie wracać. A ja nigdy nie stawiam oporu...
Po południu tradycyjnie już zaproponowałem Marcinowi wspólne śmiganie po okolicznych fyrtlach. Również tradycyjnie już umówiliśmy się na 17:00 przy torach na Dalkach. Na miejscu byłem praktycznie o czasie (no 5 minut po czasie), chwilę czekając za moim kompanem. W końcu gdy dobił do mnie Marcin, stanęliśmy przed standardowym dylematem - gdzie jedziemy? Marcin wyskoczył z Dębówcem, ale wiązało się to z przejazdem Orcholską, więc szybko koncept zarzuciliśmy. Zaproponowałem Wierzbiczany z pierwszym w tym roku przejazdem singlem z plaży w Lubochni do plaży na Kujawkach. Pomysł spotkał się z aprobatą, więc ruszyliśmy przed siebie. Jechało się galancie (pzdr Marcin :P ), bo z wiatrem. Poza tym słoneczko pięknie grzało, więc można było czerpać maksymalną przyjemność ze śmigania na półkrótko. Na plaży w Luboochni pierwsze tego dnia foto jeziora.
Wierzbiczany z plaży w Lubochni© kubolsky
Po chwili wbiliśmy się w wąską ścieżkę między drzewami, biegnącą skrajem jeziora. Singiel ten znam dobrze, objechaem go nie raz, ale nigdy o tej porze roku. To, co ukazało się naszym oczom ciężko z czymkolwiek porównać - jazda wąską ścieżką, widoki których nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy przez brak liści na drzewach i krzewach, oraz wszechobecne, kwitnące zawilce (chyba). Magia!
Marcin pomyka singielkiem© kubolsky
Jezioro Wierzbiczańskie widziane z singletracka© kubolsky
Przerwa na singlu wzdłuż brzegu jeziora© kubolsky
Pauzy na fotografowanie widoków cieżko by zliczyć na palcach obu rąk, ale nie ma się czemu dziwić - wystarczy dodać do siebie jez. Wierzbiczańskie i towarzysząe mu okoliczne tereny, oraz budzącą się do życia wiosnę. Miód na moje oczy! Singla opuściliśmy oczywiście na plaży na Kujawkach, cofając się do asfaltowej szosy biegnącej wzdłuż lasu. Wpadajać na czarny dywan pomknęliśmy dalej w kierunku skarpy po drugiej stronie jeziora, zaliczając przy okazji brawurową ucieczkę przed rozpędzoną kupą mięśni w postaci rotteweilera. Nie dał nam rady, choć muszę przyznać że wywołał solidny zastrzyk adrenaliny :). Na skarpę dotarliśmy przez Rów Bystrzycki, niestety w tym roku bez przepływającego tędy strumienia.
Rów Bystrzycki© kubolsky
Z góry jezioro prezentowało się jeszcze lepiej niż dotychczas - to również zasługa braku liści na okalających skarpę krzewach.
Widok na jez. WIerzbiczańskie ze skarpy© kubolsky
Wróciliśmy z powrotem do drogi leśnej kontyuując objazd jez. Wierzbiczańskiego, przy okazji rozpływając się nad pięknem tej okolicy. Ponieważ mało nam było terenu, ruszyliśmy do OW w Jankowie Dolnym. Marcin postanowił pokazać mi pewien ciekawy zjazd, element trasy gnieźnieńskiego maratonu MTB. On zjechał, ja zostałem - poczułem się niepewnie i wolałem nie ryzykować. Tym samym nasze drogi chwilowo się rozeszły/rozjechały. Jakoś udało nam się jednak odnaleźć i ruszyć dalej pozaasfaltowymi ścieżkami. Nasz popołudniowy wypad kontynuowaliśmy śladem wspomnianego przed chwilą maratonu, tym samym mając okazję jeszcze bardziej napawać się pięknem i dzikością okolicy - w końcu nie wszędzie przejeżdża się kilka metrów od pasącego się stada saren. Leśne i polne dukty opuściliśmy w Jankowie Dolnym, by dosłownie po chwili wrócić na bezdroża. DK15 przecięliśmy dołem, docierając tym samym na Wełnicę. Tu raz jeszcze wskoczyliśmy na trasę wyścigu, polną drogą docierając ponownie do DK15. Jeszcze tylko objazd Łazienek (tym razem mały fragment) i jesteśmy, a właściwie ja jestem w domu. Muszę przyznać, że ten popołudniowy terenowy wypad sprawił mi tyle radości, ile dawno już nie czerpałem z jazdy rowerem. Wierzbiczany, widoki, pogoda, towarzystwo - to wszystko złożyło się na mega dobre półtorej godziny na rowerze. A trasę pewnie nie raz jeszcze powtórzę. W końcu Wierzbiczany mają w sobie to coś, co każe mi tam regularnie wracać. A ja nigdy nie stawiam oporu...
Komentarze
Seba - mówisz-masz. Nad Wierzbiczany zawszw bardzo chetnie!
Sebek - masz rację. W tej chwili widać tam to, czego normalnie latem nie uświadczysz.