Dolina Prądnika ⛅
Kategoria solo, Szlak Orlich Gniazd
Poniedziałek, 9 sierpnia 2021
Komentarze:
1
Dystans
64.23 km
Czas
02:58
Vśrednia
21.65 km/h
Vmax
45.36 km/h
Tętnośr.
122
Tętnomax
152
Kalorie
2071 kcal
Podjazdy
419 m
Temp.
22.0 °C
Sprzęt
Szutropołykacz
Trzeci, a zarazem ostatni dzień wojaży po Śląsku i Małopolsce. Pobudka przed 8:00 na zamówione na tą godzinę śniadanie, pakowanie szpeju, smarowanie łańcucha i w miasto! Ok, w miasto to może za dużo powiedziane, ale wyjazd o "tak wczesnej" porze był jak najbardziej zamierzony, gdyż szanse na sfotografowanie Sukiennic i Bazyliki Mariackiej bez wszędobylskiego tłumu w godzinach późniejszych są w zasadzie zerowe.
Mając już odhaczoną Starówkę rozpoczynam wyjazd z drugiego co do wielkości miasta w Polsce zaplanowanym przeze mnie śladem. Tu należy zaznaczyć, że trasę rozrysowałem "na czuja", bazując jedynie na heatmapach Stravy (przypominam, że dwa wcześniejsze dni to jazda oficjalnie wyznaczonym szlakiem). Przejazd przez Kraków odbył się bez większych problemów, a jedyną przeszkodą jaką mógłbym wskazać był fakt, że po nocnych opadach na podjazdach na których zabrakło asfaltu (a taki był plan - tam gdzie się da trzymać się z dala od czarnego) borykałem się z porytą, wypłukaną nawierzchnią, pełną kamieni i głębokich bruzd.
Tuż przed wjazdem do Doliny Prądnika czekał mnie jeszcze stromy zjazd, a właściwie sprowadzanie roweru, gdyż ścieżka poprowadzona była w całkowicie zalesionym terenie, a spadek wyniósł 60 m na niecałym kilometrze, więc po opadach było ślisko.
Samą Dolinę Prądnika mógłbym określić jednym słowem - ogień! Mógłbym użyć również słów takich jak: czad, pięknie, zjawiskowo. Wszystkie one krótko, aczkolwiek treściwie opisują wrażenia wizualne :). W stosunku do zaplanowanej trasy nastąpiła jedna zmiana mająca na celu ominięcie kolejnego prawdopodobnie śliskiego etapu, ale jakoś szczególnie tej decyzji nie żałuję. Zaliczyłem to, co chciałem zaliczyć, zobaczyłem to, co chciałem zobaczyć i u stóp Zamku na Pieskowej Skale wykonałem rogala udając się z powrotem do Grodu Kraka.
Droga powrotna to w zasadzie 100% asfalt, z jednym kamienistym odcinkiem wiodącym przez stromy, wypłukany wąwóz, zmuszającym mnie po raz kolejny do sprowadzenia Płotki.
Na Dworcu PKP w Krakowie melduję się tuż po 12:00, co oznaczało 5 godzin oczekiwania na pociąg (powrót IC 17:08 w komfortowych warunkach - wagon bezprzedziałowy, sporo wieszaków na rowery i tylko klima jak zwykle podkręcona na maksa). Czas ten przeznaczam na kawę w McDonald's, kolejną wizytę na Rynku celem konsumpcji obiadu (Kompania Kuflowa i ich rekomendowany przez obsługę sznycel, który okazał się być rozbitym do granic możliwości schabowym w panierce - nie polecam, za to lemoniada arbuzowa spoko), powrót do Galerii Krakowskiej i oczekiwanie na odjazd.
W Poznaniu melduję się z "raptem" 45-minutowym opóźnieniem, co oznacza że na Głównym wysiadam koło 23:00, skąd udaję się bezpośrednio do domu.
Rower odstawiam z zamiarem rozpakowania i umycia dnia kolejnego.
Wieczór kończę prysznicem, piwem i wyrkiem.
Mając już odhaczoną Starówkę rozpoczynam wyjazd z drugiego co do wielkości miasta w Polsce zaplanowanym przeze mnie śladem. Tu należy zaznaczyć, że trasę rozrysowałem "na czuja", bazując jedynie na heatmapach Stravy (przypominam, że dwa wcześniejsze dni to jazda oficjalnie wyznaczonym szlakiem). Przejazd przez Kraków odbył się bez większych problemów, a jedyną przeszkodą jaką mógłbym wskazać był fakt, że po nocnych opadach na podjazdach na których zabrakło asfaltu (a taki był plan - tam gdzie się da trzymać się z dala od czarnego) borykałem się z porytą, wypłukaną nawierzchnią, pełną kamieni i głębokich bruzd.
Tuż przed wjazdem do Doliny Prądnika czekał mnie jeszcze stromy zjazd, a właściwie sprowadzanie roweru, gdyż ścieżka poprowadzona była w całkowicie zalesionym terenie, a spadek wyniósł 60 m na niecałym kilometrze, więc po opadach było ślisko.
Samą Dolinę Prądnika mógłbym określić jednym słowem - ogień! Mógłbym użyć również słów takich jak: czad, pięknie, zjawiskowo. Wszystkie one krótko, aczkolwiek treściwie opisują wrażenia wizualne :). W stosunku do zaplanowanej trasy nastąpiła jedna zmiana mająca na celu ominięcie kolejnego prawdopodobnie śliskiego etapu, ale jakoś szczególnie tej decyzji nie żałuję. Zaliczyłem to, co chciałem zaliczyć, zobaczyłem to, co chciałem zobaczyć i u stóp Zamku na Pieskowej Skale wykonałem rogala udając się z powrotem do Grodu Kraka.
Droga powrotna to w zasadzie 100% asfalt, z jednym kamienistym odcinkiem wiodącym przez stromy, wypłukany wąwóz, zmuszającym mnie po raz kolejny do sprowadzenia Płotki.
Na Dworcu PKP w Krakowie melduję się tuż po 12:00, co oznaczało 5 godzin oczekiwania na pociąg (powrót IC 17:08 w komfortowych warunkach - wagon bezprzedziałowy, sporo wieszaków na rowery i tylko klima jak zwykle podkręcona na maksa). Czas ten przeznaczam na kawę w McDonald's, kolejną wizytę na Rynku celem konsumpcji obiadu (Kompania Kuflowa i ich rekomendowany przez obsługę sznycel, który okazał się być rozbitym do granic możliwości schabowym w panierce - nie polecam, za to lemoniada arbuzowa spoko), powrót do Galerii Krakowskiej i oczekiwanie na odjazd.
W Poznaniu melduję się z "raptem" 45-minutowym opóźnieniem, co oznacza że na Głównym wysiadam koło 23:00, skąd udaję się bezpośrednio do domu.
Rower odstawiam z zamiarem rozpakowania i umycia dnia kolejnego.
Wieczór kończę prysznicem, piwem i wyrkiem.
Komentarze
Kraków poranny jest najcudowniejszy. Bez wspomnianej gawiedzi człowiek sobie przypomina, jak jest godny.
PKP ostatnio spóźnienie ma wpisane w rozkład :)