Pyra Trail 2023
Kategoria 300 i więcej, ciekawe, ultra
Sobota, 17 czerwca 2023
Komentarze:
3
Dystans
324.18 km
Czas
15:47
Vśrednia
20.54 km/h
Vmax
76.41 km/h
Tętnośr.
127
Tętnomax
159
Kalorie
11765 kcal
Podjazdy
1122 m
Temp.
20.0 °C
Sprzęt
Szutropołykacz
W końcu przyszła pora na pierwszy tego roku start w ultra. Późno, fakt, ale lepiej późno niż później, czy (o zgrozo!) wcale :). Tym razem w roli imprezy rozpoczynającej mój "sezon startów" (sformułowanie mocno na wyrost) wystąpiła czwarta edycja Pyry Trail.
Pod szkołą w Radzewie (baza zawodów) zjawiliśmy się wraz z Tomkiem (którego przedstawiłem we wpisie o Warta Gravel 2022), a w zasadzie dzięki Jego uprzejmości, gdyż wziął na siebie transport mniej więcej godzinę przed wypuszczeniem nas na trasę. Czasu było akurat tyle, by załatwić formalności, odebrać pakiet startowy, zgarnąć tracker i pozbijać piątki ze Znajomymi.
Pod bramą startową ustawiliśmy się na 5 minut przed startem naszej grupy, a ruszyliśmy punktualnie o 7:35 pełni entuzjazmu, buzujących endorfin i adrenaliny wylewającej się uszami ;). Pozytywnie nastrajały także prognozy zwiastujące optymalną temperaturę, sprzyjający wiatr na znakomitej większości pętli, oraz minimalne szanse na opad (to się prawie sprawdziło).
Już pierwsze kilometry (mniej więcej do Czapur, czyli ok. 40 kilometr) sprawiły, że serduszko zabiło mi mocniej - nie dlatego, że zmusiłem je do intensywnego pompowania krwi, a dlatego, że poznałem kompletnie nowe ścieżki w okolicach, które wydawało się, że doskonale znam. Będzie z czego kleić GPX-y :). Dalszy ciąg trasy to single poprowadzone zachodnim brzegiem Warty i przelot przez WPN, w którym to parku uświadomiliśmy sobie, nie kto, a co będzie naszym największym przeciwnikiem na trasie - susza, z konsekwencjami w postaci kopnego piachu.
Pierwszą pauzę celem uzupełnienia płynów zarówno w bidonach jak i organizmach zorganizowaliśmy w sklepie w Będlewie, pod którym nawiązaliśmy krótkotrwałą, choć ciekawą relację z autochtonem. Kolejne kilometry śladu prowadziły nas na przemian polnymi/leśnymi duktami na zmianę z asfaltem, z przewagą tych pierwszych. W Jaszkowie wpadliśmy na fragment znany nam z zeszłorocznej Warty, a ten doprowadził nas na BP w Śremie. Tam też zaliczyliśmy kolejną pauzę na nawodnienie, ale również na posilenie (co w przyszłości okazało się dla nas zbawienne). Ze Śremu ruszyliśmy dalej w kierunku pierwszych wałów, aczkolwiek (chyba na szczęście) nie tych samych które mieliśmy "przyjemność" zaliczyć rok temu. Tegoroczne okazały się...mniej telepiące :). Zaliczając po drodze przepiękne, nadwarciańskie łęgi, oraz na przemian szutry i asfalty (ponownie z przewagą tych pierwszych) zmierzaliśmy do sklepu w Nowym Mieście nad Wartą, który zamierzaliśmy odwiedzić po raz pierwszy po rocznej przerwie, wliczając w to oczywiście odpoczynek pod murem cmentarza O_O. Ustaliliśmy również, że porządny posiłek wciągniemy w Żerkowie, od którego dzieliło nas raptem 13 km, dlatego zakupy ponownie ograniczyliśmy tylko do płynów.
Mam wrażenie, że z każdym kolejnym z tych 13 km Tomek coraz bardziej nakręcał się na makaron, natomiast do mnie docierała coraz to większa abstrakcja Jego pomysłu. Okazało się, że przeczucie mnie nie myliło - Żerków okazał się największym zawodem na trasie. Nie dość, że kręcąc się po tym niewielkim miasteczku nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby na serwowanie pasty, to na dodatek każda ze znalezionych przez nas jadłodajni przywitała nas zamkniętymi na cztery spusty drzwiami. Jedynym otwartym lokalem okazała się być szemrana kebabownia w rynku, ale z uwagi na półgodzinny czas oczekiwania na zapewne średnio smaczny posiłek postanowiliśmy sobie darować i ruszyliśmy dalej przed siebie. Kręcąc od niechcenia z niewątpliwie obniżonym morale na wysokości wsi Raszewy ślad nakazał nam odbić w lewo z asfaltu w pole. Było to o tyle dziwne, że nawigacja wskazywała powrót na tą samą szosę po przejeździe przez rzeczone pole. No cóż - każą jechać to jedziemy. Po krótkiej wspinaczce (wiadomo, że po piachu) zrozumieliśmy co autor miał na myśli - ze szczytu wzniesienia naszym oczom ukazała się przepiękna panorama Żerkowsko-Czeszewskiego Parku Krajobrazowego. Oczywiście nie mogło obyć się bez zdjęć. Żałuję tylko, że statyczna fotografia nie oddaje tego co widziały nasze oczy. Z drugiej jednak strony być może to zachęci Was do powtórzenia trasy tegorocznej Pyry ;). Po zjeździe w dół i powrocie na czarne i twarde ruszyliśmy ku kolejnym nadwarciańskim wałom (zaliczając w Brzostkowie kolejne intencjonalne podjazd i zjazd) z których zjechaliśmy w Pogorzelicy, również znanej nam z Warty 2022. Krótkim, wspólnym dla obu imprez odcinkiem zbliżaliśmy się do Pyzdr, z którymi wiązaliśmy nasze konsumpcyjne nadzieje, jednocześnie mając świadomość tego, że menu ograniczy się do oferty Orlenu. Trudno - ważne że ciepłe. Odhaczając po drodze kolejny grząski, nadwarciański fragment trasy w końcu wpadliśmy na doskonale znany nam most, dzięki któremu (przekraczając przy okazji rzekę) znaleźliśmy się w Pyzdrach, a stąd już rzut beretem na upragnioną stację.
Posilając się (a w moim przypadku wciągając niczym odkurzacz) zapiekanką z caprese na ciepło, popijaną jogurtem i bezalkoholowym piwem dopadł nas zmierzch. Nie on jednak okazał się być problemem, no bo niby dlaczego? Problemem okazało się być zasnute niebo i błyskające co jakiś czas pioruny dokładnie z kierunku, w którym mieliśmy zmierzać. Ponieważ odpoczywając, czyt. siedząc w bezruchu zaczęliśmy się wychładzać postanowiliśmy zaryzykować i ruszyć w pozostałych 80 km trasy. Na nasze szczęście radar pogodowy wskazywał, że burza przejdzie bokiem. Burza może i tak, opad niekoniecznie. Ten dopadł nas na wysokości Spławia/Nowej Wsi Podgórnej i towarzyszył nam przez kolejne pół godziny. Nie można go było nazwać ulewą, ale na pewno nie nazwałbym go kapuśniakiem. Nie da się ukryć, że trochę nas orzeźwił, natomiast na grząski piach nie pomógł - wręcz pogorszył sprawę. Teraz nie dość, że ów przeklęty piach jak był grząski tak grząski pozostał, to na dodatek oblepiał cały rower i przyczyniał się do agonii napędów, oraz klocków hamulcowych. W towarzystwie dźwięków chrzęszczącego łańcucha i dzwoniących tarcz, chwilowo w większej, ośmioosobowej grupie przebyliśmy kolejne kilometry by znaleźć się na wysokości Miłosławia. Dosłownie kawałek dalej, na polnej drodze w Winnej Górze serca podeszły nam do gardeł, gdyż Tomka łańcuch postanowił zawinąć się na korbie i ani w tę, ani we w tę. Po rozkminieniu co tu się właściwie wydarzyło udało nam się zdjąć tylne koło, a to w prostej linii doprowadziło do siłowego, ale jednak uwolnienia łańcucha. Powiem szczerze, że przez chwilę myślałem, że to koniec tegorocznej Pyry. Na szczęście był to jedyny taki incydent na tegorocznej imprezie (poza moją paną, ale kto zalicza przebite dętki do awarii). Pod osłoną nocy, ponownie w duecie przemierzaliśmy kolejne kilometry prowadzące nas do mety, tym razem w większości po asfaltach, co było nie lada ulgą po licznych, piaszczystych przeprawach. Kręcąc bez namysłu korbami dotarliśmy do okolic Zaniemyśla, a to oznaczało: a) "żabi skok" do Radzewa, b) powrót na wyboiste, leśne ścieżki. Tak też się stało i od Jezior Wielkich, przecinając po drodze DW434 po wyjazd na ostatnią prostą resztki sił spożytkowaliśmy na walkę z wąskimi, zarośniętymi i nierównymi ścieżkami, wiedzeni jedynie łuną światła z naszych lampek.
Bramę, której przekroczenie rozpoczęło tegoroczną przetyrkę przekroczyliśmy ponownie, tym razem od drugiej strony o 2:36, po 19h i jednej minucie jazdy brutto (co bardziej ciekawych wyników odsyłam tutaj), co dało nam ex-aequo 78 lokatę na 146 startujących. Zgodnie z założeniami trasę pokonaliśmy w myśl kolarstwa romantycznego, a nie rywalizacji, w związku z czym uważam, że połowa stawki to nie znowu taki najgorszy wynik.
Imprezę zakończyliśmy wzajemnym miśkiem, odbiorem pamiątkowych medali, kilkoma fotkami, powierzchownym obmyciem tego co obmycia wybitnie wymagało, konsumpcją zupy i pyry z gzikiem, oraz ostatnimi pogawędkami przy biesiadnym stole. Pozostało jedynie spakować rowery na hak i wrócić do Poznania.
W domu wylądowałem przed 4:00. Prysznic i spać. Rower ogarnę rano.
Tomek - dzięki po raz kolejny! Było super! Do następnego!
Pyra Trail 2023 | Ride | Strava
Pod szkołą w Radzewie (baza zawodów) zjawiliśmy się wraz z Tomkiem (którego przedstawiłem we wpisie o Warta Gravel 2022), a w zasadzie dzięki Jego uprzejmości, gdyż wziął na siebie transport mniej więcej godzinę przed wypuszczeniem nas na trasę. Czasu było akurat tyle, by załatwić formalności, odebrać pakiet startowy, zgarnąć tracker i pozbijać piątki ze Znajomymi.
Pod bramą startową ustawiliśmy się na 5 minut przed startem naszej grupy, a ruszyliśmy punktualnie o 7:35 pełni entuzjazmu, buzujących endorfin i adrenaliny wylewającej się uszami ;). Pozytywnie nastrajały także prognozy zwiastujące optymalną temperaturę, sprzyjający wiatr na znakomitej większości pętli, oraz minimalne szanse na opad (to się prawie sprawdziło).
Już pierwsze kilometry (mniej więcej do Czapur, czyli ok. 40 kilometr) sprawiły, że serduszko zabiło mi mocniej - nie dlatego, że zmusiłem je do intensywnego pompowania krwi, a dlatego, że poznałem kompletnie nowe ścieżki w okolicach, które wydawało się, że doskonale znam. Będzie z czego kleić GPX-y :). Dalszy ciąg trasy to single poprowadzone zachodnim brzegiem Warty i przelot przez WPN, w którym to parku uświadomiliśmy sobie, nie kto, a co będzie naszym największym przeciwnikiem na trasie - susza, z konsekwencjami w postaci kopnego piachu.
Pierwszą pauzę celem uzupełnienia płynów zarówno w bidonach jak i organizmach zorganizowaliśmy w sklepie w Będlewie, pod którym nawiązaliśmy krótkotrwałą, choć ciekawą relację z autochtonem. Kolejne kilometry śladu prowadziły nas na przemian polnymi/leśnymi duktami na zmianę z asfaltem, z przewagą tych pierwszych. W Jaszkowie wpadliśmy na fragment znany nam z zeszłorocznej Warty, a ten doprowadził nas na BP w Śremie. Tam też zaliczyliśmy kolejną pauzę na nawodnienie, ale również na posilenie (co w przyszłości okazało się dla nas zbawienne). Ze Śremu ruszyliśmy dalej w kierunku pierwszych wałów, aczkolwiek (chyba na szczęście) nie tych samych które mieliśmy "przyjemność" zaliczyć rok temu. Tegoroczne okazały się...mniej telepiące :). Zaliczając po drodze przepiękne, nadwarciańskie łęgi, oraz na przemian szutry i asfalty (ponownie z przewagą tych pierwszych) zmierzaliśmy do sklepu w Nowym Mieście nad Wartą, który zamierzaliśmy odwiedzić po raz pierwszy po rocznej przerwie, wliczając w to oczywiście odpoczynek pod murem cmentarza O_O. Ustaliliśmy również, że porządny posiłek wciągniemy w Żerkowie, od którego dzieliło nas raptem 13 km, dlatego zakupy ponownie ograniczyliśmy tylko do płynów.
Mam wrażenie, że z każdym kolejnym z tych 13 km Tomek coraz bardziej nakręcał się na makaron, natomiast do mnie docierała coraz to większa abstrakcja Jego pomysłu. Okazało się, że przeczucie mnie nie myliło - Żerków okazał się największym zawodem na trasie. Nie dość, że kręcąc się po tym niewielkim miasteczku nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby na serwowanie pasty, to na dodatek każda ze znalezionych przez nas jadłodajni przywitała nas zamkniętymi na cztery spusty drzwiami. Jedynym otwartym lokalem okazała się być szemrana kebabownia w rynku, ale z uwagi na półgodzinny czas oczekiwania na zapewne średnio smaczny posiłek postanowiliśmy sobie darować i ruszyliśmy dalej przed siebie. Kręcąc od niechcenia z niewątpliwie obniżonym morale na wysokości wsi Raszewy ślad nakazał nam odbić w lewo z asfaltu w pole. Było to o tyle dziwne, że nawigacja wskazywała powrót na tą samą szosę po przejeździe przez rzeczone pole. No cóż - każą jechać to jedziemy. Po krótkiej wspinaczce (wiadomo, że po piachu) zrozumieliśmy co autor miał na myśli - ze szczytu wzniesienia naszym oczom ukazała się przepiękna panorama Żerkowsko-Czeszewskiego Parku Krajobrazowego. Oczywiście nie mogło obyć się bez zdjęć. Żałuję tylko, że statyczna fotografia nie oddaje tego co widziały nasze oczy. Z drugiej jednak strony być może to zachęci Was do powtórzenia trasy tegorocznej Pyry ;). Po zjeździe w dół i powrocie na czarne i twarde ruszyliśmy ku kolejnym nadwarciańskim wałom (zaliczając w Brzostkowie kolejne intencjonalne podjazd i zjazd) z których zjechaliśmy w Pogorzelicy, również znanej nam z Warty 2022. Krótkim, wspólnym dla obu imprez odcinkiem zbliżaliśmy się do Pyzdr, z którymi wiązaliśmy nasze konsumpcyjne nadzieje, jednocześnie mając świadomość tego, że menu ograniczy się do oferty Orlenu. Trudno - ważne że ciepłe. Odhaczając po drodze kolejny grząski, nadwarciański fragment trasy w końcu wpadliśmy na doskonale znany nam most, dzięki któremu (przekraczając przy okazji rzekę) znaleźliśmy się w Pyzdrach, a stąd już rzut beretem na upragnioną stację.
Posilając się (a w moim przypadku wciągając niczym odkurzacz) zapiekanką z caprese na ciepło, popijaną jogurtem i bezalkoholowym piwem dopadł nas zmierzch. Nie on jednak okazał się być problemem, no bo niby dlaczego? Problemem okazało się być zasnute niebo i błyskające co jakiś czas pioruny dokładnie z kierunku, w którym mieliśmy zmierzać. Ponieważ odpoczywając, czyt. siedząc w bezruchu zaczęliśmy się wychładzać postanowiliśmy zaryzykować i ruszyć w pozostałych 80 km trasy. Na nasze szczęście radar pogodowy wskazywał, że burza przejdzie bokiem. Burza może i tak, opad niekoniecznie. Ten dopadł nas na wysokości Spławia/Nowej Wsi Podgórnej i towarzyszył nam przez kolejne pół godziny. Nie można go było nazwać ulewą, ale na pewno nie nazwałbym go kapuśniakiem. Nie da się ukryć, że trochę nas orzeźwił, natomiast na grząski piach nie pomógł - wręcz pogorszył sprawę. Teraz nie dość, że ów przeklęty piach jak był grząski tak grząski pozostał, to na dodatek oblepiał cały rower i przyczyniał się do agonii napędów, oraz klocków hamulcowych. W towarzystwie dźwięków chrzęszczącego łańcucha i dzwoniących tarcz, chwilowo w większej, ośmioosobowej grupie przebyliśmy kolejne kilometry by znaleźć się na wysokości Miłosławia. Dosłownie kawałek dalej, na polnej drodze w Winnej Górze serca podeszły nam do gardeł, gdyż Tomka łańcuch postanowił zawinąć się na korbie i ani w tę, ani we w tę. Po rozkminieniu co tu się właściwie wydarzyło udało nam się zdjąć tylne koło, a to w prostej linii doprowadziło do siłowego, ale jednak uwolnienia łańcucha. Powiem szczerze, że przez chwilę myślałem, że to koniec tegorocznej Pyry. Na szczęście był to jedyny taki incydent na tegorocznej imprezie (poza moją paną, ale kto zalicza przebite dętki do awarii). Pod osłoną nocy, ponownie w duecie przemierzaliśmy kolejne kilometry prowadzące nas do mety, tym razem w większości po asfaltach, co było nie lada ulgą po licznych, piaszczystych przeprawach. Kręcąc bez namysłu korbami dotarliśmy do okolic Zaniemyśla, a to oznaczało: a) "żabi skok" do Radzewa, b) powrót na wyboiste, leśne ścieżki. Tak też się stało i od Jezior Wielkich, przecinając po drodze DW434 po wyjazd na ostatnią prostą resztki sił spożytkowaliśmy na walkę z wąskimi, zarośniętymi i nierównymi ścieżkami, wiedzeni jedynie łuną światła z naszych lampek.
Bramę, której przekroczenie rozpoczęło tegoroczną przetyrkę przekroczyliśmy ponownie, tym razem od drugiej strony o 2:36, po 19h i jednej minucie jazdy brutto (co bardziej ciekawych wyników odsyłam tutaj), co dało nam ex-aequo 78 lokatę na 146 startujących. Zgodnie z założeniami trasę pokonaliśmy w myśl kolarstwa romantycznego, a nie rywalizacji, w związku z czym uważam, że połowa stawki to nie znowu taki najgorszy wynik.
Imprezę zakończyliśmy wzajemnym miśkiem, odbiorem pamiątkowych medali, kilkoma fotkami, powierzchownym obmyciem tego co obmycia wybitnie wymagało, konsumpcją zupy i pyry z gzikiem, oraz ostatnimi pogawędkami przy biesiadnym stole. Pozostało jedynie spakować rowery na hak i wrócić do Poznania.
W domu wylądowałem przed 4:00. Prysznic i spać. Rower ogarnę rano.
Tomek - dzięki po raz kolejny! Było super! Do następnego!